Opinia 1
Pół żartem, pół serio i zarazem zgodnie z tradycją mógłbym z lekkim przymrużeniem oka stwierdzić, że kiedy otrzymaliśmy kolejną propozycję pochylenia się nad najnowszym wydawnictwem pochodzącym z prowadzonej przez pana Michała Bryłę oficyny Prelude Classics chyba po raz pierwszy widząc może nie tyle tytuł, co autorów kompozycji poczułem już nie tremę, co wręcz ulgę. Mówiąc wprost widniejące na okładce nazwiska jasno wskazywały, iż tym razem, przynajmniej w teorii, powinniśmy poruszać się w obszarach zdecydowanie mniej niszowych aniżeli poprzednio. Jak się jednak miało okazać były to tylko pozory, gdyż Meccore String Quartet zamiast po twórczość sławniejszego z Wieniawskich – Henryka, na co z resztą wskazywałby tytuł, sięgnął po dorobek zdecydowanie mniej „ogranego” Józefa. Jakby tego było mało na „Souvenir de Posen” trafiły zaskakująco rzadko wykonywany Kwartet smyczkowy a-moll op. 32 Józefa Wieniawskiego oraz będące światową premierą fonograficzną Wariacje i Fuga F-dur na kwartet smyczkowy Ignacego Jana Paderewskiego. Dwie ostatnie kompozycje nie dość, że światło dzienne ujrzały dopiero w latach 80-ych ubiegłego wieku, to opracowane zostały samodzielnie przez artystów z Meccore String Quartet właśnie na potrzeby niniejszego nagrania. I tu od razu smaczek dla freaków wszelakich tego typu niuansów, gdyż w nagraniu wykorzystano wyjątkowy instrument – skrzypce Charlesa François Ganda z 1846 roku – jeden z instrumentów Henryka Wieniawskiego, na których zagrał pierwszy skrzypek – Wojciech Koprowski. Z kolei reszta zespołu pozostała przy swoich „zwykłych” współczesnych reprodukcjach wykonanych przez Krzysztofa Krupę (co z resztą można podejrzeć na YouTube).
Nie będę ukrywał, że wkraczam na dość niepewny grunt, gdyż w kameralistyce z przełomu XIX i XX wieku czuję się zdecydowanie mniej pewnie aniżeli np. w historii skandynawskiego black metalu, niemniej jednak uczciwie muszę przyznać, iż właśnie daleki od klasycznego mainstreamu i powszechności repertuar jest największym atutem tytułowego albumu. Otrzymujemy bowiem zaskakująco świeże i pasjonujące nieco ponad trzy kwadranse prawdziwej muzycznej uczty podczas której dość niepozorny liczebnie ansambl nader udanie wypełnia scenę bogactwem misternie tkanych dźwięków. Co ciekawe nie sposób nie odnieść wrażenia, że wolumen dobiegających naszych uszu fraz z powodzeniem mógłby pochodzić ze zdecydowanie poważniejszego aparatu wykonawczego. Oczywiście nie usłyszymy tu potężnego tutti i fali uderzeniowej godnej wielkiej symfoniki, ale już dynamika w skali mikro jest wielce satysfakcjonująca a i brak najniższych składowych nie doskwiera. Uwagę słuchaczy kradnie bowiem atrakcyjna melodyka i logika narracji, panujący pomiędzy muzykami flow i ewidentne stawianie na aspekt opartej na wirtuozerii muzykalności a nie karkołomnych popisach sprawiających, że zamiast spójne całości otrzymujemy pełne nerwowości pojedynki. O nie, tu Meccore String Quartet stanowi jeden, choć szalenie złożony to grający do jednej bramki organizm, więc całość prezentacji tak dla ucha, jak i oka jest koherentną całością.
Jeśli zaś chodzi o jakość nagrania, to śmiem twierdzić, iż Prelude Classics, czyli de facto jednoosobowy projekt Michała Bryły, w pełni zasługuje na miano oficyny o stricte audiofilskim zacięciu i zarazem profilu zgodnym z tym, do czego zdążył przyzwyczaić melomanów m.in. nasz rodzimy DUX (przynajmniej na początku swojej działalności), czy też prowadzony przez Andreasa Spreera TACET. Czyli po pierwsze wydawnictw skupionych wyłącznie na klasyce, a po drugie nagrań wyjątkowych pod względem repertuarowym oraz oferowanych w referencyjnej jakości i co ciekawe nie tylko w postaci klasycznych płyt CD, lecz również hybrydowych nośników SACD i oczywiście plików wysokiej rozdzielczości. Krótko mówiąc realizacja „Souvenir de Posen” Meccore String Quartet zachwyca głębią dźwięku i dojrzałością barw użytego instrumentarium. Kwartet prezentowany jest z wyraźnego dystansu, lecz nie z asekuracyjnego oddalenia powodującego dodatkowo wielce niepożądany efekt przeskalowania źródeł pozornych przypominający znaną z fotografii dioramę, lecz jedynie zdolność zaprezentowania całego składu we właściwym mu entourage’u i z pełnym spectrum pogłosowym. Uniknięto tym samym zbytniej antyseptyczności i „studyjności” przez co każdego z muzyków otacza podkreślająca realizm aura pogłosowa. Na wielkie brawa zasługuje również precyzja z jaką definiowane są źródła pozorne i generalnie rozdzielczość, bezpośredniość, bynajmniej niewykluczające urzekającej naturalności całej prezentacji. Śmiało można założyć, że spora w tym zasługa zarówno realizacji dokonanej w DXD 352,8 kHz / 24 bit bezpośrednio na stacji DAW oraz omikrofonowania w technice Decca Tree. Na potrzeby nagrania użyto pary kardioidalnych, stereofonicznych mikrofonów CM4 oraz omnipolarnego Omni1 szwedzkiej manufaktury Line Audio Design.
Jak unaocznia powyższa sesja zdjęciowa poza hybrydą SACD otrzymaliśmy również wypalony w studiu „złoty CDR” i śmiem twierdzić, iż o ile dysponując wcześniej eksploatowanym przez lata odtwarzaczem „gęste” krążki akceptującym, czyli Ayonem CD-35 (Preamp + Signature) pewnie poza własną strefę komfortu, czyli warstwę SACD bym nie wychodził, to mając na stanie klasyczny, oparty na CDM2 Pro odtwarzacz Vitus Audio SCD-025 Mk.II już takowych „odsprzętowych” preferencji nie miałem a sparring obu nośników nabrał zaskakujących rumieńców. Okazało się bowiem, że choć warstwa CD z hybrydowego nośnika oferowała lepsza rozdzielczość, precyzję i wyraźniejsze „napowietrzenie”, o tyle ociekający 24-karatowym złotem CDR brzmiał bardziej … analogowo i koherentnie. Jakby niższą rozdzielczość rekompensował większym stężeniem „muzyki w muzyce”.
W ramach podsumowania pozwolę sobie jedynie stwierdzić, iż „Souvenir de Posen” Meccore String Quartet jest albumem, który przez ostatnie tygodnie gościł w moim odtwarzaczu nie tylko z racji czysto recenzenckich obowiązków, lecz również, choć po prawdzie powinienem użyć stwierdzenia „przede wszystkim” z czysto hedonistycznych pobudek – dla mojej osobistej przyjemności. Oferuje bowiem ponadprzeciętną jakość dźwięku i odkrywa przed słuchaczem nieznany szerszemu odbiorcy szalenie angażujący repertuar. Dlatego też niezależnie od tego, czy gustujecie Państwo w takich klimatach, czy też klasyka znajduje się poza Waszą strefą komfortu, chociażby z ciekawości rzućcie na tytułowy album uchem. A jeśli w nie wpadnie, to śmiem twierdzić, że sięgać będziecie po niego z zaskakującą regularnością. No i jest jeszcze mały bonus – z jego pomocą z łatwością zweryfikujecie, czy dany system / urządzenie jest w stanie oddać prawdziwe brzmienie smyczków, bo te na „Souvenir de Posen” nader udanie łączą natywną chropawość z ciemną, karmelową słodyczą i głębią będącą sygnaturą najlepszych lutników i … realizatorów nagrań.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Co bardziej spostrzegawczy czytelnicy okazjonalnie uzupełnianego działu muzycznego sprawcę dzisiejszego zamieszania dobrze znają. To rodzima, jednoosobowa oficyna wydawnicza skupiona na muzyce kameralnej, której znakiem rozpoznawczym oprócz przykładania najwyższej wagi do wirtuozerii wykonania każdego zarejestrowanego materiału, jest referencyjna jakość dźwięku. I nie mam na myśli li tylko dobrej realizacji w najbardziej popularnym formacie 16/44, ale również wersji SACD oraz gęstych plików. Mało tego, jeszcze większą ciekawostką jest dostarczanie tytułowego materiału w wypalonej na złocie wersji CDR. Jak widać, mocodawca projektu nie pozostawia niczego przypadkowi. Co tym razem trafiło do naszej redakcji? Otóż formacja Meccore String Quartet pod egidą oficyny Prelude Classics w ramach projektu „Souvenir de Posen” podjęła próbę przybliżenia twórczości naszych rodaków – Józefa Wieniawskiego i Ignacego Paderewskiego. Jak im to wyszło, naturalnie dowiecie się w kolejnym akapicie.
Jak wspomniałem, tym razem pomysłodawca projektu postawił na Polaków. I poszedł w tym działaniu bez jakiegokolwiek oglądania się na półśrodki, bowiem do nagrania tego materiału użyto kopii instrumentów dawnych i na ile pozwoliły możliwości pozyskania takowych, również oryginałów. Co z tego wynikło sonicznie? Po pierwsze przemówiła do mnie sam repertuar. Jego dobór sprawiał, że nawet okazjonalny odsłuch wręcz zachęcał do zapoznania się z całym materiałem za jednym podejściem. Dzięki ciekawemu przetasowaniu szybszych i wolniejszych utworów, znakomitemu wykonaniu oraz wyśmienitej realizacji ani przez moment nie odczuwałem efektu znudzenia danym motywem muzycznym. Za sprawą znakomitej pracy wykonawców wespół z nietuzinkowym brzmieniem użytych instrumentów przekaz epatuje emocjonalnością, zaś dzięki pracy realizatora i jego umiejętnym rozrzuceniu artystycznych bytów po wirtualnej scenie jest zjawiskowo namacalny. Pełen oddechu, dobrze wyważony w domenie esencjonalności i barwy, dzięki temu na tyle ciekawy, że omawiany krążek przesłuchałem kilkukrotnie. I to z wypiekami na twarzy. To naprawdę bardzo udana muzycznie i realizacyjnie płyta, dlatego z wielką przyjemnością na koniec, czyli po serii kilku odtworzeń z rzędu podjąłem próbę weryfikacji jej brzmienia nie na wytłoczonym krążku SACD, tylko jako wypalony CDR. Efekt? Nie wiem, jak odbiorą to melomani bez zacięcia audiofilskiego, ale CDR pokazał więcej body, niestety kosztem swobody prezentacji i blasku na górze. Niby osadzenie w masie, a przez to energia instrumentów wpłynęła nawet przyjemnie na wynik odsłuchu, jednak w wartościach bezwzględnych przekaz stracił na mikrodynamice. Nie dramatycznie, jednak ewidentnie słyszalnie, jednak na tyle wyraźnie, że osobiście wolałem wersję tłoczoną. Ale zalecam spokój, gdyż po pierwsze wielu z Was choćby z powodu bagatelizowania tematu maksymalizacji jakości brzmienia słuchanej muzyki może tego nie wyłapać, a po drugie w najmniejszym stopniu nie wpływa to na fenomenalny odbiór całości materiału. A przecież najważniejsza jest muzyka. A ta zapewniam, broni się doborem utworów, wykonaniem i realizacją. To zaś bez najmniejszego naciągania faktów skłania mnie do polecenia tego tytułu dosłownie wszystkim. I z racji uwiecznienia ciekawej interpretacji twórczości rodzimych muzyków i gwarancji przeżycia chwil pełnych duchowych emocji podczas kontaktu z fajną muzyką.
Jacek Pazio
Pół żartem pół serio śmiało możemy stwierdzić, że na audiofilskie wydawnictwa ze szczególnym uwzględnieniem samplerów mamy najdelikatniej rzecz ujmując ciężką alergię. Cóż bowiem z tego, iż od strony realizacyjnej są klasa same dla siebie skoro z zarejestrowanych na nich wymuskanych i wycyzelowanych dźwięków nijak muzyki ulepić się nie da. Krótko mówiąc równie dobrze i z równą przyjemnością można byłoby delektować się szumem różowym, białym, bądź weryfikować pasmo przenoszenia testowanych systemów mozolnie przedzierając się przez ścieżki z poszczególnymi częstotliwościami. Niby można, pytanie tylko po co, gdyż ze słuchaniem, o czerpaniu przyjemności nawet nie wspominając (poza jednostkami o zapędach masochistycznych) mowy raczej być nie może. Co gorsza wszelakiej maści targi, wystawy i prezentacje nader skutecznie obrzydziły większości z nas eksploatowane tamże na niespotykaną skalę takie utwory jak „Hotel California” Eagles, „Keith Don’t Go” Nilsa Lofgrena, czy „No Sanctuary Here” Chrisa Jonesa bez którego nie sposób sobie wyobrazić jakikolwiek audiofilski spęd. Doszło do tego, że podobne reakcje zaczęły wywoływać same wytwórnie, czego najlepszym przykładem stał się Stockfisch-Records zyskując pozycję niekwestionowanego króla tego typu wydawnictw. Czasy jednak się zmieniają i wbrew pozorom, co w ramach niniejszej recenzji postaram się udowodnić, wcale nie na gorsze. Okazuje się bowiem, że nawet tak pozornie wyspecjalizowany label potrafi zrobić coś zupełnie niespodziewanego i rozszerzyć swoje portfolio o serię diametralnie inną od dotychczasowego profilu. Serię, gdzie oczywiście kwestia jakości realizacji, oprawy dźwiękowej i generalnie technikaliów nadal jest krytyczna, jednakże na pierwszy plan wysuwa się sama muzyka i to w jakże dalekim od audiofilskich – studyjnych wzorców koncertowym formacie. Jeśli zatem już na pamięć znacie Państwo „Belafonte: At Carnegie Hall” Harry’ego Belafonte to najwyższy czas zainteresować się piątą częścią serii Analog pearls, czyli dwupłytowym albumem „Live in Hamburg 1981” Benny’ego Goodmana, który znajdziecie w ofercie kojarzonego głównie z high-endowymi urządzeniami Nautilusa.
Niniejsze wydawnictwo to rejestracja jednego z ostatnich koncertów Benny’ego Goodmana. Sam występ odbył się w ramach „Niedzielnych Koncertów” NDR w Hamburg Congress Centre 9 grudnia 1981 i został zarejestrowany przez Güntera Paulera na własnej konstrukcji 7-kanałowym mikserze podpiętym pod szpulowy rejestrator Nagra IV-S. Na program koncertu złożyły się zarówno nieśmiertelne evergreeny, jak „Oh, Lady Be Good” czy „Sing, Sing, Sing (With A Swing)”, jak i propozycje nieco mniej popularne wśród okazjonalnych słuchaczy swingu i jazzu. Co ciekawe nobliwy „Król swingu” zamiast klasycznego i w pełni mu należnego występu w stylu „One man show” postawił nie tylko na integrację całego zespołu, co wręcz promocję towarzyszących mu młodych muzyków. Gorąco polecę Państwu uwadze fenomenalne improwizacje na „The Days Of Wine and Roses” , gdzie trio Claes Crona (fortepian), Mads Vinding (kontrabas) i Bjarne Rostvold (bębny) jadą po przysłowiowej bandzie wywołując nad wyraz żywiołowy aplauz publiczności. Proszę tylko się nie obawiać, to nie jest freejazowy jam, gdzie jedynie muzycy mają przekonanie, iż panują nad dziejącym się na scenie rozgardiaszem, lecz eleganckie i utrzymane w akceptowalnej przez ogół odbiorców melodyce własne propozycje autorskich interpretacji poszczególnych partii instrumentalnych. Śmiem wręcz twierdzić, że „Live in Hamburg 1981” śmiało można uznać za całkiem bezpieczny wstęp do jazzu dla wszystkich tych, którzy nie do końca są przekonani, czy akurat taki repertuar przypadnie im do gustu a jednocześnie czują nieodpartą chęć zaznajomienia się choćby z kilkoma „żelaznymi” standardami.
A jak „Live in Hamburg 1981” wypada pod względem realizacyjnym? Bez owijania w bawełnę … zupełnie nie po stockfischowemu. Zamiast kreślonych z iście laserową precyzją konturów mamy bowiem w pełni realistyczną sceniczną prezentację z właściwym jej ruchem, dynamiką i naturalnością sylwetek obecnych na niej muzyków. Krawędzie instrumentów nie są wyostrzone niczym brzytwy a miotełki muskające werbel i blachy nie przybierają swymi rozmiarami ogrodowych grabi. Wszystko podane jest z właściwej perspektywy, jednak z racji dość niewielkiego składu trudno mówić o jakichkolwiek problemach z ogarnięciem dziejącej się na deskach CCH Hamburg akcji. Każdy ma swoje miejsce, każdy wie co i kiedy ma robić a całość działa jak w szwajcarskim, albo japońskim chronometrze. Jednak oprócz fenomenalnego timingu równie istotna jest wierność z jaką oddano fakturę i barwy a przede wszystkim właściwe gabaryty poszczególnych instrumentów. Bez przekłamywania, bez podkręcania saturacji, czy pompowania brył wszystko jest akuratne. W dodatku podane w typowo „analogowej” estetyce. Brzmienie klarnetu Goodmana jest głębokie, soczyste i krągłe a przy tym niezwykle intensywne. Nie chowa się za fortepianem, bądź sekcją rytmiczną, lecz prowadzi i zachęca pozostałych instrumentalistów do dialogu.
Nie jestem zatem do końca przekonany czy jest to typowo audiofilski album, jednak prawdę powiedziawszy zupełnie mnie to nie interesuje, gdyż słucha się go z niesłabnącym zaangażowaniem od pierwszej do ostatniej nuty a wraz z jej wybrzmieniem czuje się nieodpartą chęć ponownego wciśnięcia „Play”.
Warto również nadmienić, iż tytułowy album oprócz Tidala dostępny jest również w fizycznej postaci – w formacie cyfrowym – jako hybrydowe, podwójne wydawnictwo CD/SACD, jak i klasyczne, również dwupłytowe 180g tłoczenie LP. W dodatku w cenach, które nawet w najmniejszym stopniu nie nadwyrężą naszego domowego budżetu. Z tego co zauważyłem rodzimy dystrybutor posiadane stany magazynowe objął 15% promocją, więc srebrne krążki są za 89PLN a czarne za 119PLN, co jak na tego typu wydawnictwo śmiało możemy uznać za dumping.
Marcin Olszewski
Muzycy:
Benny Goodman – klarnet
Svend Asmussen – skrzypce, wibrafon
Philip Catherine – gitara
Claes Crona -fortepian
Mads Vinding – kontrabas
Bjarne Rostvold – bębny
Lista utworów
CD 1
1. After You’ve Gone
2. If I Had You
3. Avalon
4. Careless Love
5. The Days Of Wine and Roses
6. Hush-a-Bye
7. Sweet Georgia Brown
8. I Want To Be Happy
9. Here’s That Rainy Day
10. Oh, Lady Be Good
CD 2
1. Nuages
2. Airmail Special
3. On The Sunny Side Of The Street
4. Don’t Be That Way
5. Body And Soul
6. How High The Moon
7. The World Is Waiting For The Sunrise
8. Sing, Sing, Sing (With A Swing)
9. Goodbye
10. It’s Easy To Remember
Opinia 1
Zabierając się do napisania niniejszej recenzji przez dłuższy czas zastanawiałem się jak ją zacząć. Z jednej strony na klawiaturę cisnęły się setki kurtuazyjnych sloganów które zapewniały błogi komfort bezpiecznego ślizgania się po powierzchni audiofilskich odmętów a z drugiej jakoś niespecjalnie miałem ochotę na taką asekurancką miałkość. Suma summarum przez kilka dni akapit przeznaczony na wstępniak leżał odłogiem budząc tym samym moją niekłamaną irytację. W końcu powiedziałem dość, postanowiłem wziąć przysłowiowego byka za rogi i popełnić wprowadzające w temat trzy po trzy. Od razu jednak pragnę zaznaczyć, że moje dylematy, bądź jak zapewne część „życzliwych” stwierdzi tzw. niemoc twórcza, nie wynikały z konieczności zgrabnego wybrnięcia z dość kłopotliwej sytuacji opiewania ewidentnego bubla, lecz wręcz przeciwnie, gdyż problem dotyczył urządzeń co prawda bezdyskusyjnie referencyjnych, lecz o tak charakterystycznej i rozpoznawalnej aparycji, że napisanie o nich czegokolwiek nowego graniczyło z cudem a opisywanie tego, co od niemalże pół wieku a dokładnie od 45 lat widać gołym okiem i było odmieniane przez wszystkie przypadki na kilometr zalatywało nie tylko wtórnością, co wręcz autoplagiatem (kilku przedstawicieli rodziny dzisiejszych bohaterów już zdążyłem zrecenzować). Wystarczyło jednak nieco poszperać w branżowych annałach i Bingo! Jest trop, pomysł i myśl przewodnia, czyli cudowne 3w1. Dlatego nie lejąc dłużej wody zaczynamy, choć już na wstępie zaznaczę, że typowo, ani tym bardziej „normalnie” nie będzie.
Ile razy słyszeli, bądź nawet wypowiadali Państwo (tu ukłon w stronę naszych Drogich Czytelniczek) sentencję, że „mężczyźni to duże dzieci”? Po wielokroć, codziennie, częściej? Ano właśnie. To teraz kolejne pytanie, tym razem, mam nadzieję, już mniej drażliwe. Kiedy dzieciarnia ma swoje święto? Nieobeznanym w temacie przypomnę, że w Polsce, jak i pozostałych tzw. „Demoludach” od 1950 r. Międzynarodowy Dzień Dziecka obchodzony jest oczywiście 1 czerwca i proszę mi wierzyć, że ta data jest ważna nie tylko dla małoletnich przedstawicieli homo sapiens, lecz również dla ich starszych, skażonych audiophilią nervosą współplemieńców. Nie wierzycie? Oto dowód. Aby jednak wszystko trzymało się brzydko mówiąc kupy nadmienię jedynie, że w Japonii, do której nieuchronnie zmierzamy, dzieci swoje święto obchodzą 5 maja (Kodomo-no Hi), lecz skoro jesteśmy w Polsce, to obligatoryjny jest dla nas wariant czerwcowy. Jeśli zastanawiacie się Państwo co to wszystko ma wspólnego z dzisiejszą recenzję to spieszę donieść, że zaskakująco wiele, gdyż właśnie w nasz (nie japoński) dzień dziecka, czyli 1 czerwca 1972 r. bracia Nakaichi i Jiro Kasuga (dla niewtajemniczonych założyciele firmy Kenwood Electronics) powołali do życia markę Kensonic, która później zmieniła nazwę na … Accuphase. Robi się ciekawie? Mam cicha nadzieję, że tak, gdyż to dopiero nieśmiały wstęp do dalszej zabawy w łączenie pozornie archaicznych faktów. Nie zgłębiając się jednak zbytnio w kolejne modele wprowadzanych wtenczas na rynek high-endowych cudeniek przenieśmy się w nieco bardziej nam współczesne czasy, czyli do roku 1982, w którym to ww. marka zaprezentowała dzielone (a jakże) źródło cyfrowe, czyli transport DP-80 oraz przetwornik DC-81. Jednak zbliżając się ku końcowi tej swoistej wyprawy do źródeł japońskiego audio uważam, że prawdziwych protoplastów dzisiejszych bohaterów wypadałoby upatrywać we wprowadzonym na przełomie czerwca i lipca 2000-ego roku pierwszym dzielonym źródle CD/SACD Accuphase’a czyli duecie DP-100/DC-101. Zatem nad czym będziemy się tym razem z Jackiem pastwili? Nad topowym zestawem DP-950 / DC-950 będącym ostatnim słowem złotouchych mistrzów z Kraju Kwitnącej Wiśni jeśli chodzi o odtwarzanie srebrnych krążków.
Poruszając tematykę designu flagowego, dzielonego źródła Accuphase’a nie ma co się oszukiwać i łudzić. Nie jest to ani bezpieczny, ani tym bardziej neutralny pomysł na wtopienie się w tło i zniknięcie w sterylnej przestrzeni salonu. Nie znajdziemy tu pasującej do wszystkiego czerni/bieli, czy surowości naturalnego, szczotkowanego aluminium. Mamy za to coś zdecydowanie bardziej unikalnego – wypracowane przez dekady dziedzictwo japońskich klasyków pod postacią charakterystycznego, nieco oldschoolowego a dla miłośników ultra-nowoczesności wręcz anachronicznego „gabinetowego” przepychu. O ile jednak szampańsko złote fronty w przypadku Accuphase’a nie dziwią, gdyż od niepamiętnych czasów stanowią niejako znak rozpoznawczy ich wyrobów, to dodanie do nich pokrytych przepięknym transparentnym lakierem fortepianowym drewnianych obudów podnosi wartość postrzeganą na nieosiągalny dla większości konkurencji pułap. Prawdę powiedziawszy jedną z niewielu marek, która może bez skrępowania prezentować swe walory w sąsiedztwie Accu wydaje się być Dan D’Agostino tworzący stanowiące swoistą mieszankę steampunku i elegancji cudeńka. Wróćmy jednak do meritum, gdyż warto w tym momencie podkreślić iż wspomniane drewniane „otuliny” nie są li tylko cienkimi płatami forniru, lecz solidnymi a zarazem niezaprzeczalnie stylowymi „skrzynkami” nakładanymi na właściwe korpusy urządzeń.
Pochylając się nad poszczególnymi komponentami stanowiącymi składowe tytułowego źródła i idąc zgodnie z kierunkiem sygnału na pierwszy ogień i pod lupę wzięliśmy transport DP-950, którego szampańsko – złoty front zdobi centralnie umieszczona prostokątna szybka skrywająca dwa niewielkie czerwone wyświetlacze – lewy informujący o wybranej ścieżce i prawy odmierzający czas, oraz zajmujące honorowe miejsce zielone logo. Bardziej wnikliwi obserwatorzy z pewnością zauważą jeszcze trzy rubinowe diody, z których jedna informuje o odczycie warstwy SACD a dwie pozostałe o wybranym trybie zapętlenia.
Tuż pod displayem przycupnęła wąska szuflada transportu, której front elegancko wkomponowano pomiędzy przyciski wyboru odtwarzanej warstwy (przydatnym przy dyskach hybrydowych) i otwierania/zamykania. Całości klawiszologii dopełnia włącznik główny (po lewej) i standardowe – nawigacyjne guziki po prawej. O pokrytym szlachetnie wykończonym drewnem korpusie już wspominałem, więc nie będę się powtarzał i od razu przejdę na plecy, na których niewiele się dzieje, co z reszta nie powinno dziwić, gdyż to w końcu tylko transport. Dlatego też do wyboru mamy jedynie dwa wyjścia cyfrowe – klasyczne koaksjalne i autorskie HS-LINK – umożliwiające transmisję sygnału DSD pozyskanego z warstw SACD pod postacią standardowego portu RJ-45. Nie zabrakło gniazda zasilającego IEC.
Nieco więcej dzieje się na zapleczu DC-950, jednak zanim tam zajrzymy pozwolę sobie najpierw na wizję jego frontu, który … okazuje się bliźniaczo podobny do dopiero co opisanego DP-950. Mamy zatem podobnie umieszczoną szybkę chroniącą dwa czerwone wyświetlacze – lewy odpowiedzialny za częstotliwość próbkowania i rozdzielczość bitową i prawy – informujący o wzmocnieniu (o czym za chwilę), oraz centralnie usytuowany podświetlony logotyp. Różnice dotyczą jednak niuansów, czyli zastąpienia szuflady rzędem prostokątnych przycisków odpowiedzialnych za uaktywnienie konkretnego wejścia cyfrowego. Włącznik sieciowy wylądował po lewej a dwuprzyciskowa regulacja głośności (niestety cyfrowa) po prawej. Ściana tylna prezentuje się wybornie. Do dyspozycji mamy oczywiście wejście HS-LINK, AES/EBU, trzy gniazda koaksjalne i dwa optyczne. Nie zabrakło również wyjść cyfrowych, jednak jedynie w formie pojedynczego koaksjala i optyka. Sekcja wyjść analogowych nie odstaje od sekcji cyfrowej, gdyż do wyboru mamy zarówno parę RCA, jak i XLR, którym przyporządkowano przełączniki zmiany fazy.
Zaglądając do trzewi dzisiejszych gości i trzymając się wcześniej narzuconej kolejności warto nadmienić iż w DP-950 najdelikatniej rzecz biorąc … nie zapomniano o zasilaniu. Powiem nawet więcej – potraktowano je z niezwykłą wręcz atencja o czym świadczą dwa zabezpieczone iście pancernymi osłonami toroidy i bateria … dziesięciu (!) kondensatorów po 4,700 μF/35 V każdy. Jednak to, co po prostu zachwyca to autorski, wycięty z aluminiowych bloków, centralnie umieszczony mechanizm transportu spoczywający na czterech gumowych absorberach i masywnej, również aluminiowej ramie. Cała ta misterna konstrukcja waży imponujące 11,7 kg co daje wyobrażenie zarówno o jej solidności, jak i przepaści jaka dzieli mechanizm Accuphase’a od masowo stosowanych OEM-owych, „komputerowych” rozwiązań. Potwierdzają to z resztą czysto organoleptyczne testy, czyli mówiąc szczerze zwykła, sprawiająca niezwykłą frajdę, zabawa przyciskiem open/close odpowiedzialnym za pracę bezszelestnie i z niesamowitym dostojeństwem wysuwającej i chowającej się tacki napędu.
W DC-950 zastosowano dwie 32-bitowe kości (po jednej na kanał) Advanced Hyperstream™ DAC ES9038PRO produkcji ESS Technology Inc. Użycie ośmiokanałowych układów do konwersji pojedynczych kanałów – osobno lewego i prawego, pozwoliło na równoległe połączenie ich wyjść (kanałów, nie kości) owocując nie tyle niższymi, co praktycznie niemierzalnymi zniekształceniami a w dodatku dwukrotnie wyższym prądem wyjściowym, aniżeli w swojego czasu przez nas recenzowanym DC-901. Pracują one również z sygnałem DSD, który do postaci analogowej przekształcany jest w procesie Accuphase MDSD (Multiple Double Speed DSD), czyli już po polsku, jest on upsamplowany z natywnych 2,8224 MHz/1 bit do 5,6448 MHz/1 bit, a następnie trafia do programowalnych, ultraszybkich układów FPGA i dopiero w takiej postaci konwertowany w kościach przetwornika.
Jednak po zdjęciu pokrywy największe wrażenie robi sekcja zasilania przetwornika, którą stanowią dwa zamknięte w pancernych puszkach transformatory o łącznej pojemności 80 000 μF. Cóż, podobnie bezkompromisowej sekcji zasilającej pozazdrościć by mogła niejedna, aspirująca do miana high-endu interga.
Z poprzednikami, czyli duetem DP/DC-901 mieliśmy do czynienia dwukrotnie – raz w towarzystwie C-3800 i A-klasowych monosów A200 i po raz kolejny, już z AB-klasową amplifikacją w postaci monobloków M-6000 i strzelistych kolumn Dynaudio Evidence Platinum, więc asekuracyjnie możemy stwierdzić, że jako-taki podkład merytoryczny mamy i co nieco o możliwościach dotychczasowych flagowców wiemy. Ponadto tym razem również mieliśmy do dyspozycji kompletny japoński system, lecz ze względu na wyjątkowość tak źródła, jak i wzmocnienia postanowiliśmy zamiast jednego „systemu marzeń” opisać dwa i w pierwszej kolejności uraczyliśmy Państwa recenzją Accuphase’a C-3850 z P-7300 by dopiero teraz, na spokojnie zająć się dzielonym odtwarzaczem.
Zgodnie z ogólnodostępnymi danymi i przy okazji zapewnieniami samych zainteresowanych, czyli producentów i wydawców, SACD to ultra-gesty format, dzięki któremu na jednej płycie w tym standardzie można zapisać siedem razy więcej informacji niż na krążku CD. Czy mamy zatem spodziewać się , że porównując zwykłe wydanie CD, bądź zapisaną zgodnie ze standardem Red Book warstwę CD z jej odpowiednikiem wytłoczonym w „gęstym” SACD usłyszymy siedem razy mniej? Śmiem twierdzić, że nie. W dodatku chyba nikt przy zdrowych zmysłach (wykluczamy tym samym akolitów jednego z ministrów i starszego pana z kotem) nie próbowałby nawet forsować takiej tezy. Chodzi raczej o to, że mając swoisty zapas miejsca można na finalnym nośniku umieścić zdecydowanie więcej, zarejestrowanych na taśmie matce informacji, a to już, przynajmniej na tym poziomie, na jakim w chwili obecnej w przypadku Accuphase’ów się obracamy powinno być wyraźnie słyszalne. I proszę mi wierzyć, przynajmniej na razie, jeszcze przed własnym odsłuchem, na słowo, że jest. Pomijając fakt, że master dla warstwy SACD potrafi być nieco inaczej zrobiony i to, co na CD gdzieś tam ginęło w tle nagle wyskakuje niczym królik z kapelusza, bo ma po prostu miejsce by choćby na chwilę zaistnieć, to każdorazowo, gdy teoretycznie miałem wybór której warstwy słuchać tak naprawdę wyboru nie miałem. O ile bowiem w przypadku Ayona CD-35 można warstwę PCM uszlachetnić poprzez upsampling do DSD, to już w przypadku Accuphase’ów takich trików nie znajdziemy. Trudno się z resztą temu dziwić, gdyż jak to mówią „szlachectwo zobowiązuje” i na pułapie blisko 200 000 PLN jakość staje się synonimem bezkompromisowości a co za tym idzie swoistego, ortodoksyjnego puryzmu. Nie ma więc ani wspomnianej możliwości upsamplowania tak PCMa, jak i DSD do wyższych wartości, oczywiście z wyjątkiem na sztywno zaimplementowanego MDSD, jak i dostępu do ewentualnych filtrów mogących wpłynąć na końcowe brzmienie źródła. Całe szczęście lubującym się w odciskaniu własnego piętna posiadaczom pozostawiono możliwość niewielkiej, bo niewielkiej, ale jednak modyfikacji w postaci … wymiany dołączanego w komplecie przewodu Ethernet na coś bardziej biżuteryjnego. Oczywiście nie omieszkaliśmy wykorzystać nadarzającej się okazji i czym prędzej spięliśmy Accu dostarczonym przez dystrybutora – krakowsko/warszawski Nautilus, kabelkiem Ayon Pearl.
Przejdźmy jednak do konkretów i sięgnijmy po jakieś podlegające możliwości nausznej weryfikacji przykłady płytowe, bo choć dostępność krążków SACD może nie poraża ale zawsze można znaleźć coś dla siebie, no może za wyjątkiem miłośników ciężkiego metalu, bo z takimi pozycjami niestety jeszcze nie dane mi było się zetknąć, nad czym szczerze ubolewam. Zacznijmy zatem od czegoś pozornie prostego i niezbyt wymagającego, czyli pojedynczego instrumentu, niech będzie … lutnia. Kiedy jednak DP-950 z wrodzonym wdziękiem połknął krążek Huberta Hoffmann „From Heaven on Earth – Lute Music from Kremsmunster Abbey” już odsłuch warstwy CD jasno dał nam do zrozumienia, że mamy do czynienia z urządzeniami mogącymi uchodzić za absolutną referencję. Swoboda szła bowiem w parze z kontrolą a muzykalność z rozdzielczością w sposób tak naturalny i oczywisty, że zaczęliśmy poważnie się zastanawiać, czy aby na pewno odtwarzamy właściwą warstwę, bo przynajmniej do tej pory tak porażającą wierność i holograficzną wręcz namacalność oferowały jedynie gęste pliki w domenie cyfrowej i oczywiście najwyższej klasy źródła analogowe. Każde trącenie struny, każdy ruch palców po gryfie były nie tylko słyszalne co po prostu widoczne a dźwięk rozchodził się z taką naturalnością, jakbyśmy siedzieli wraz z muzykiem w jednym pomieszczeniu i w tym momencie nie miało znaczenia, czy to my wybralibyśmy się do belgijskiego studia Galaxy w Mol, czy też lutnista zjawiłby się w naszym oktagonalnym OPOSie. Czyżby zatem 950-ki fundowały nam niemalże spirytystyczny seans? Niemalże tak, gdyż dopiero przełączenie się na warstwę SACD pokazało pełnie możliwości i genialność flagowego źródła Accuphase’a. Co ciekawe pomimo ewidentnej poprawy praktycznie wszystkich aspektów dźwięku wcale nie odnieśliśmy wrażenia ponadnaturalności, czy typowego dla samplerów przejaskrawienia detali i irytującego epatowania przekontrastowanymi krawędziami, czy fakturą instrumentów. Po prostu wykonany został kolejny krok do absolutu, do którego od lat dążą wszyscy wyznawcy High-Endu – do muzyki granej na żywo. Mieliśmy zatem i absolutnie czarne tło, w pełni zgodne z rzeczywistością gabaryty tak muzyka, jak i używanego przez niego instrumentu a dochodzące naszych uszu dźwięki dostarczały zdecydowanie więcej informacji aniżeli zmysł wzroku mógłby dostrzec z dystansu kilku metrów dzielących nasz fotel od krzesła artysty.
Podobnie sprawy się miały na „Dixit Dominus” Jordi Savalla, gdzie sakralna polifonia została pokazana z perspektywy trzech kompozytorów – Vivaldiego, Handla oraz Mozarta a całość spięta perfekcyjnym wykonaniem i jak to u Savalla świetnym nagraniem. To właśnie na takich „rodzynkach” można docenić precyzję, z jaką Accuphase wycina poszczególne źródła pozorne z tła nie alienując ich i nie zrywając, zacierając ich interakcji z otoczeniem i pozostałymi muzykami. Czuć wszechobecny spokój i pewność własnej nieomylności. Brak tu nawet najmniejszych oznak nerwowości, czy podskórnego rozedrgania najwyższych składowych.
Z nieco mniej zobowiązującego repertuaru do dyspozycji miałem jedynie hybrydowe krążki sygnowane przez Linna, nieśmiertelne „Brothers In Arms” Dire Straits i mocno komercyjną „Ask A Woman Who Knows” Natalie Cole, co z jednej strony nie pozwalało mi zbytnio, jak to Jacek mówi połomotać, a z drugiej dawało zdecydowanie pełniejszy, aniżeli bazując jedynie na klasyce obraz. Zarówno płaczliwe gitary elektryczne, jak i swingujące poczynania pani Cole zyskały nie tyko na ogładzie, lecz i na pewnej dostojności. To co w barokowych trelach podkreślało zadumę i sacrum na rocku i swingu tonizowało pewną kanciastość, granulację, czy też skrzekliwość wokalu córki właściciela najbardziej jedwabistego głosu w historii muzyki (przynajmniej moim zdaniem). Nie chodzi jednak o ordynarne wycofanie, czy zaokrąglenie najwyższych składowych i sybilantów, lecz pokazanie całości w nieco mniej jaskrawym, analogowym świetle. Chodzi bowiem o to, że o ile niektóre marki osiągają pozorną rozdzielczość poprzez chłodną analityczność i pewną sterylność, antyseptyczność przekazu Accuphase cywilizuje i jednocześnie oczyszcza z wszelakich szkodliwych artefaktów to, co słyszymy. Japoński zestaw nie podbija bowiem sztucznie kontrastu a jedynie wyrównuje ewentualne anomalie w ich wzajemnych relacjach. Uzyskujemy dzięki temu niesamowitą homogeniczność i organiczność, którymi nie tak dawno zachwycił nas również topowy duet C.E.C.-a z tą tylko drobną różnicą, że paskowy top-loader potrafił nieco dobitniej zaakcentować aspekt dynamiczny.
Na koniec, nie mając już w zanadrzu żadnego hybrydowego krążka a chcąc choćby przez chwilę posłuchać czegoś cięższego sięgnąłem po „The Astonishing” Dream Theater, które z tak wyrafinowanego źródła zagrało jak … nigdy dotąd. Podkreślona została wieloplanowość i różnorodność tego koncept albumu a monumentalne prog-metalowe gitarowe pasaże wspierane misternym szkieletem budowanym przez partie perkusji nie pozwalały oderwać się od odsłuchu. Ba, w pewnym momencie nawet najdelikatniej mówiąc nieprzepadający za podobną stylistyką Jacek uznał, że w takich „okolicznościach przyrody” Dreamy brzmią na tyle wysublimowanie i „bogato” pod względem muzycznej ornamentyki, że będzie musiał w wolnej chwili przyjrzeć się poczynaniom Johna Petrucciego i jego kompanów.
Niby przez ostatnie lata Accuphase zdążył przyzwyczaić nas do tego, że urządzenia, które z dumą prezentują na swych frontach podświetlone zielonkawe logo grają co najmniej dobrze a w przypadku najnowszej generacji wręcz bardzo dobrze, jednak kontakt z dzielonym, topowym źródłem przekroczył nasze najśmielsze oczekiwania. Accuphase DP-950 / DC-950 osiąga bowiem pułap na którym trudno już mówić o dźwięku cyfrowym, czy analogowym, gdyż tak naprawdę zaczynamy dywagować o samej muzyce i naszych własnych wyobrażeniach o niej. Trzymając się jednak faktów uczciwie trzeba przyznać, że z płyt/warstwy CD tytułowy duet „wyciska” więcej niż jego twórcy sądzili, że można wycisnąć a gdy w swe szpony dorwie warstwę SACD osiągamy poziom zadowolenia w pełni zasługujący na miano audiofilskiego Olimpu.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Choćby pobieżna próba analizy rynku audio przynosi nam pakiet marek oferujących w swoim portfolio kilka bardzo drogich urządzeń. Oczywiście sądzę, że wszyscy zdajemy sobie sprawę, iż w wielu wypadkach owa cena jest typowym zagraniem marketingowym i przejawem chęci posiadania za wszelką cenę czegoś wyjątkowego, która w konfrontacji z uznanymi legendami czasem ma się nijak do rzeczywistości. Dlatego też będąc obeznanym z podobnymi przypadkami nasz portal potrafi oddzielić ziarno od plew i gdy coś nie spełnia zakładanych standardów, najzwyczajniej w świecie nie pojawia się na łamach Soundrebels. I gdyby brać pod uwagę jedynie powyższe założenia, zadanie opisywania tylko ciekawych komponentów wydawać by się mogło bardzo prostą czynnością. Tymczasem temat nie jest tak banalny, na jaki wygląda, gdyż schody zaczynają się w momencie próby oceny produktu już na pułapach kwotowych dla zwykłego Kowalskiego oferującego bardzo dobry współczynnik cena-jakość. Dlaczego? To proste. Gdy poruszamy się w dolnych rejonach cennika zwracamy uwagę na bardzo przyziemne z punktu widzenia poziomu High Endu tematy typu swoboda i naturalność dźwięku. Ja wiem, że to może kogoś zaboleć, ale gdy wkroczymy w naprawdę mający pojęcie o dobrym graniu zbiór urządzeń, przywołane niuanse prezentacji przestrzeni między-kolumnowej naszego ołtarza sprzętowego są swoistym elementarzem i tylko doświadczenie z podobnymi produktami pozwala nam spojrzeć na delikwenta od bardziej rygorystycznej strony. I właśnie to obycie jest w pewnym sensie gwarancją, że to co napiszemy na temat dzisiejszego bohatera, czyli najnowszej odsłony topowego dzielonego cyfrowego źródła, ukrywającego się pod oznaczeniami DP-950 i DC-950, japońskiego Accuphase’a będzie w miarę oddającym jego możliwości soniczne raportem. Zatem puentując ten akapit mam przyjemność zaprosić Was na małe sprawozdanie z niedawnego mitingu ze wspomnianym Japończykiem i przypomnieć, iż wizytę tytułowego duetu w naszych okowach zawdzięczamy znanemu z dystrybucji wielu ciekawych marek krakowskiemu Nautilusowi.
Temat przybliżania wyglądu produktów Accuphase jest o tyle niewdzięczny, że przy całej fantastyczności prezentacji organoleptycznej jest z drobnymi modyfikacjami kontynuowany przez większość oferty i próba jego zobrazowania musi otrzeć się o powielanie rozpoznawalnych przez każdego, choćby minimalnie zorientowanego w temacie, miłośnika dobrego brzmienia fraz. Jednak spełniając założenia kompletności testu jako takiego przypomnę, iż flagowy model ubrano w polakierowany na wysoki połysk, egzotyczny drewniany korpus, zaślepiony od przodu szampańskim odcieniem drapanego aluminium frontem. Naturalnie, to co napisałem jest tylko sygnalizacją wyniku zderzenia z rzeczywistością, gdyż śmiem twierdzić, iż kontakt bezpośredni dla wielu potencjalnych nabywców może być głównym impulsem zakupowym, bez względu na jakość prezentowanego dźwięku. Na szczęście nie mamy do czynienia z marką zaklinającą rzeczywistość tylko uznanym producentem, dlatego nawet zakup na podstawie samego wyglądu w tym przypadku nie byłby żadnym błędem. Kontynuując tę skrótową podróż po aparycji 950-tek należy wspomnieć, iż w trosce o spójność projektu wizualnego obydwa składające się na pełny zestaw komponenty są do siebie bliźniaczo podobne. Przy identycznym rozlokowaniu czarnych okienek informacyjnych o stanie urządzeń w centrum przedniej ścianki różnią się jedynie ilością podobnie zaimplementowanych pod wspomnianymi wyświetlaczami przycisków funkcyjnych i majestatycznie, bo bezszelestnie, wysuwającą się tacką na srebrne krążki. Oczywiście po zapoznaniu się z obydwoma produktami nie sposób ich pomylić, ale pierwszy rzut okiem może spłatać nam figla. Szybki research tylnego panelu napędu (DP-950) wielu użytkowników może trochę zdziwić, gdyż proponuje jedynie dwa standardy wyjść sygnału cyfrowego, w których skład wchodzą firmowy HS LINK i SPDiF bez złącza AES/EBU. Przechodząc do opisu pleców przetwornika cyfrowo-analogowego temat jego kompatybilności z potencjalną resztą toru audio jest zdecydowanie bogatszy. W tym przypadku oferta jest znacznie bardziej rozbudowana, gdyż w sekcji wejść oprócz sygnałów używanych przez napęd czyniąc przetwornik centrum dowodzenia kilkoma standardami przesyłu danych dostajemy do dyspozycji zapomniane w źródle gniazdo AES/EBU, trzy SPDIF, jedno USB i dwa OPITCAL-e. Bogactwo wyjść sygnału zaś zaspokajają pojedyncze terminale koaksjalny i optyczny. Oczywiście nie należy zapominać, iż obydwa urządzenia nie obędą się bez życiodajnych gniazd zasilających IEC.
Tak jak wspomniałem we wstępniaku pewne rzeczy, z racji naturalności ich występowania na tym pułapie cenowym sprawiają, że gdybym zaczął zagłębiać się w każdy, oczywiście z punktu widzenia dźwięku bardzo ważny jego element, dzisiejszy tekst osiągnąłby by rozmiary niestrawne nawet dla najwierniejszych czytelników. Dlatego też, dość skrótowo obrazując otrzymany efekt dźwiękowy jako clou tematu postaram się skorelować prezentowanego Japończyka z dwoma bardzo dobrze znanymi Wam jego bratankami, czyli chodzącego w lidze Accuphase dzielonego odtwarzacza CEC-a i ponad dwa razy tańszego, za to będącego moim recenzenckim punktem odniesienia kompletu Reimyo. Rozpoczynając pakiet ogólnych informacji na temat bohatera testu chyba nie zdradzę tajemnicy poliszynela, gdy potwierdzę fantastyczną zdolność kreowania przez niego sceny 3D z jej fenomenalnym oddaniem rozmiarów w zakresie szerokości, głębokości i oczywiście wysokości. To jest spektakl, po zaznaniu którego, świat nigdy nie będzie już taki sam. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że wszelkie próby kopiowania na niższych pułapach cenowych jeśli nawet do niego się zbliżą, będą jedynie wyczuwalną na kilometr podróbką. Owszem, zawsze może się zdarzyć, iż dany słuchacz nie zaakceptuje sposobu prezentacji w domenie bliskiej źródła analogowego, ale wszelkie atrybuty typu budowanie swobodnego, a przy tym bardzo realistycznego spektaklu w wykonaniu kompletu 950-tek są swoistym Everestem. Analizując dalsze aspekty prezentacji fonii przez tytułowy zestawu Accu powiedziałbym, że przy całej ekspresyjności, zawartości mikro-informacji, gładkości i namacalności swoją opowieść przekazuje nam na trochę ciemniejszym niż mam na co dzień z mojego źródła ekranie. Ale natychmiast muszę dodać, iż podobnie wypada wspomniany na początku tego akapitu CEC, co wyraźnie pokazuje, że droga do naśladowania wzorcowego dla wielu miłośników dobrego brzmienia formatu analogowego wiedzie przez unikanie sztucznego rozjaśniania wirtualnej sceny, a to jest możliwe tylko w wypadku ponadprzeciętnej rozdzielczości danego urządzenia. Niestety wielu audiofilów bardzo często rozdzielczość utożsamia z rozjaśnieniem, gdy tymczasem oba określenia mają ze sobą niewiele wspólnego z pełną wiedzą osłuchanych osobników pewnej szkodliwości dla równowagi tonalnej dźwięku tego drugiego (czytaj rozjaśnionego). Innym, bardzo zbliżonym w obydwu przypadkach (Accu, CEC) aspektem brzmienia był bardzo homogeniczny, tryskający emocjami, ale za to rysowany nieco luźniejszą kreską obraz muzyczny. To oczywiście w odbiorze bardzo mocno przypominało mi dobre magnetofony i chyba taki cel leżał mu podstaw projektowania przywołanych konstrukcji, jednak w zderzeniu z moim wypracowanym przez lata, co nie oznacza, że przymuszającym kogokolwiek do naśladownictwa wzorcem (odtwarzacz Reimyo) mimo fantastyczności brzmienia minimalnie brakowało mi nieco wyraźniejszej krawędzi dźwięków. Nie, żebym narzekał, ale gdybym po osiągnięciu progu wypłacalności zdecydował się na zakup tytułowego odtwarzacza, drobnymi roszadami kablowymi próbowałbym nagiąć jego świat do moich preferencji. A czy w ogóle rzeczony Accuphase to moja bajka? Może początek odpowiedzi zabrzmi dziwnie, ale niestety z całą stanowczością i pewnego rodzaju smutkiem nieosiągalności muszę powiedzieć, że tak. Dlaczego? To postaram się objaśnić na przykładzie kilu propozycji płytowych. Na początek małe usprawiedliwienie. Mimo, iż znam szeroki wachlarz słuchanej przez naszych czytelników muzyki (od spokojnej muzyki dawnej, przez jazz, klasykę po szaleństwo rockowe, czy heavy metalowe), swój opis brzmienia testowanego zestawu przedstawię na przykładach według mnie pokazujących pełnie jego możliwości zaskarbiania serc słuchaczy romantyków, czyli szeroko rozumianej muzyki barokowej i chóralnej. Moja decyzja jest podyktowana dwoma aspektami. Jeden, to osobista fascynacja wymienionymi gatunkami, a drugi, fakt swobodnego poruszania się Marcina w gatunkach ocierających się o szaleństwo nutowe i częste wykorzystywanie ich do celów testowych. Jeśli to akceptujecie, zapraszam na kilka zdań o eteryczności przekazu dwu-pudełkowego Japończyka. Na rozgrzewkę przywołam spotkanie z niestety już nieżyjącą panią Mecredes Sosa i jej wersją “Mszy Kreolskiej”. Najbardziej znamiennym dla tego krążka jest utwór rozpoczynający całą kompilację. Słuchając go za sprawą fantastycznie oddanej monumentalnej wokalizy artystki, wielkości nadającego majestatyczności tej pieśni bębna i rozplanowanego w dalekich parcelach sceny muzycznej chóru mogłem przenieść się duchem na przecież będącą punktem zapalnym powstania tego nagrania realną mszę. Tak tak, to jest realizacja na tak zwaną setkę, gdzie nie ma miejsca na pomyłki, a kolejny, za sprawą marki Accuphase fantastyczny odsłuch potwierdził, iż takowe nie miały miejsca. Co ciekawe, w tym odtworzeniu, mimo bardzo dobrego obeznania się z prawie każdą nutą ani przez moment nie brakowało mi wytykanego kilka linijek wcześniej ataku strun gitary, czy bezkresnego wykończenia ich wybrzmiewania (tak zwane krawędzie dźwięków). Owszem, szybkie przejście na swój napęd pokazywało, gdzie tkwią różnice w tym co mam na co dzień i tym co słyszę podczas testu, ale jak sam przyznałem, to są moje preferencje, a nie jakiekolwiek braki pretendenta do laurów. Nie wiem, czy wypada mi się przyznawać, ale mimo wyimaginowanych oczekiwań otrzymałem na tyle ciekawie oddany spektakl, że mając testowanego Japończyka na stałe chyba nie zdecydowałbym się na jakiekolwiek wyostrzanie sławetnych krawędzi dźwięku. Kolejną sesją nagraniową była produkcja Christiny Pluchar zatytułowana “Via Crucis L’Apreggiata”. Muzykalność instrumentarium, zniewalający podczas śpiewania arii głos Philipe Jarousskiego i sama tematyka płyty spowodowały, że mimo założeń skrótowego potraktowania zaliczyłem ten krążek od deski doi deski. Mało tego. Dzięki fenomenalnej rozdzielczości zestawienia miałem nieodpartą ochotę kilkukrotnego pogłaśniania dobiegającej do mnie sakralnej muzy, a to ewidentnie pokazywało, iż tytułowemu Japończykowi temat zniekształceń jest całkowicie obcy, z czym wielu innych, występujących przed nim w procesie testowym zawodników często miało spore problemy. Niestety, ale to najprawdziwsza prawda. I gdyby nie fakt możliwości odtwarzania przez tytułowy tandem materiału SACD kolejne przykłady płytowe byłyby swoistą powtórką z rozrywki. Dlatego powoli zbliżając się ku końcowi skreślę kilka linijek informacji o wyniku odtwarzania krążków tłoczonych na złocie. Zanim jednak rozpocznę, muszę zaznaczyć, iż według mnie jakiekolwiek porównanie 1:1 obydwu protokołów (CD vs SACD) zarejestrowanych na jednym krążku jest trochę nieuprawnione, gdyż zwyczajnie często są to inne rejestracje tego samego wydarzenia, a w najlepszym przypadku całkowicie inne masteringi. Dlatego też, materiał nagrywany w wielkiej kubaturze kościelnej prawie zawsze lepiej wypadnie jako produkt gęsty, a wszelkie sesje studyjne jako CD. Owszem, ktoś powie, że nawet nagrywana w studiu scena dostaje wtedy rozmiarowego rozmachu, ale na podstawie moich obserwacji wynik wypada dość sztucznie, gdyż mocno zatracamy punktowość pozycjonowania źródeł pozornych z ich odczuwalnym rozmyciem. Ale proszę nie brać moich wywodów za niepodważalny aksjomat, tylko słuchajcie, jak Wam w duszy gra. Obcowanie z muzyką jest przecież pewnego rodzaju sprawianiem sobie przyjemności, dlatego tylko Wy jesteście uprawnieni do decyzji, co jest dla Was złe, a co dobre. Ale ad rem. Do penetracji możliwości zapisu wielokanałowego wykorzystałem twórczość Jordi Savalla i jego materiał zatytułowany “El Cant De La Sibil-La”. Efekt? Przyznam szczerze, gdyby oferta tego typu realizacji była tak bogata jak bardzo uwielbiany przeze mnie jazz, miałbym problem z posłuchaniem czegoś innego. Bardzo duży realizm bycia w kościele z jego zachowanymi w realnym czasie wszelkimi odbiciami od ścian i sklepienia wespół z ewidentnie niewielkimi w porównaniu z goszczącą muzyków kubaturą źródłami pozornymi według mnie wyraźnie pokazały przewagę warstwy SACD nad zwykłym CD. W tym przypadku był to nokaut soniczny, ale ku przestrodze przypominam o moim wywodzie o różnorodności wyników podobnych formatowych zderzeń. Co by jednak nie pisać, podczas analizy tego sparingu należy pamiętać, iż Jordi Savall w tej dziedzinie jest niekwestionowanym mistrzem i wynik był do przewidzenia. Dlatego też, nawet nie będąc miłośnikiem podobnych klimatów, w momencie wejścia w posiadanie testowanego dzisiaj dzielonego odtwarzacza Accuphase DP-950/DC-950, proponuję zapoznać się z tym wydawnictwem, a może okazać się, że do tej pory nie wiedzieliście jak wiele ciekawej muzy omijało was szerokim łukiem.
Opis dzisiejszego bohatera mimo swobodnego poruszania się w tych rejonach cennika był dla mnie dość ciężkim wyzwaniem. Z jednej strony w wartościach bezwzględnych wypadał fantastycznie, ale w starciu z osobistymi preferencjami miał kilka drobnych mankamentów. To oczywiście były jedynie drobne niuanse. ale chyba dzięki nim uniknąłem napisania będącego bezkrytycznym laniem wody na młyn dystrybutora poematu. Jednak bez względu na wszystko co wyartykułowałem, prezentowana dzielonka Accuphase bezsprzecznie zalicza się do ścisłej czołówki producentów audio i tylko osobiste, a rzekłbym nawet, że bardziej zastanej układanki sprzętowej oczekiwania soniczne mogą być wiarygodnymi sędziami podczas w decyzji zakupowej. Puentując ten co by nie pisać bardzo ciekawy, bo biorący pod rozwagę porównanie trzech produktów sparing powiem tylko tyle: CEC za sprawą zastosowania napędu paskowego w moim zestawieniu (pamiętajcie, że dany tor audio to bardzo ważny parametr podczas kompletowania zestawu) był minimalnie bliższy analogu i w przy materiale z płyty kompaktowej budował nieco głębszą wirtualną scenę muzyczną, za to Accuphase przy już fantastycznym odtwarzaniu materiału 16/44.1 resztę konkurencji nokautował prezentacją krążków SACD. Zatem co wybrałbym ja? Na to pytanie wolałbym nie odpowiadać, ale gdy padło zdradzę. Mimo, że od czasu zabawy z 950-ką minęło już trochę czasu, spektakl Jordi Savalla do dzisiaj nie pozostawia jakichkolwiek złudzeń.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Nautilus / Accuphase
Ceny:
DP-950: 99 000 PLN
DC-950: 99 000 PLN
Dane techniczne:
DP-950
Odtwarzane formaty: CD, SACD, DSD (DSF)
Osobne jednosoczewkowe lasery dla zapisu CD i SACD
Wyjścia cyfrowe: HS-LINK (RJ-45) (2.8224 MHz / 1 bit DSD), Coaxial (44.1 kHz / 16-bit PCM)
Pobór mocy: 16 W
Wymiary (SxWxG): 477 x 156 x 394 mm
Waga: 30,6 kg
DC-950
DAC: dwa ES9038PRO (po jednym na kanał)
Wejścia cyfrowe: HS-LINK (HS-LINK Ver. 2, RJ-45), AES/EBU, 3 x Coaxial, 2 x Optical, USB
Obsługiwane częstotliwości:
– HS-LINK Ver. 2: 32 kHz – 384 kHz/16 – 32 bit PCM, 2.8224 MHz – 5.6448 MHz /1 bit DSD
– AES/EBU, Coaxial: 32 kHz – 192 kHz / 16 – 24 bit PCM
– Optical: 32 kHz -96 kHz / 16 – 32 bit PCM
– USB: 44,1 kHz – 384 kHz/16 – 32 bit PCM, 2.8224 MHz – 11.2896 MHz /1 bit DSD
Wyjścia cyfrowe: Coaxial, Optical
Pasmo przenoszenia: 0.5 – 50,000 Hz
THD: 0.00045% (20 – 20,000 Hz)
Odstęp sygnał/szum: 122 dB
Dynamika: 119 dB
Napięcie wyjściowe: RCA 2,5 V | XLR 2,5 V
Pobór mocy: 31 W
Wymiary (SxWxG): 477 x 156 x 393 mm
Waga: 24,2 kg
System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15, Accuphase C-3850
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777, Accuphase P-7300
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”, Paradigm Persona 3F
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Siltech
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Siltech Emperess Crown, Siltech Triple Crown
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF, Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna: SOLID TECH, 2 szt. Thixar Silence Plus
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Najnowszy odtwarzacz Ayona oznaczono symbolem CD-35. Nazwa sugeruje, że jest to „kolejny ayonowy odtwarzacz CD z górnej półki”, ale rzut oka do instrukcji ujawnia, że nie tylko. Po raz pierwszy w swojej historii austriacki producent proponuje bowiem urządzenie czytające także płyty SACD. W dodatku mózg firmy, Gerhard Hirt, z właściwym sobie poczuciem humoru twierdzi, że „odczyt SACD jest tu niejako produktem ubocznym, wynikającym z konwersji standardowych płyt do postaci DSD, co i tak wymagało zastosowania modułów przetwarzających dane tego typu”. W dodatku jest to urządzenie zaprojektowane całkowicie od nowa, a więc bez rozwiązań z ostatnich modeli: 3sx i 5x, co na pierwszy rzut oka mogłaby sugerować nazwa. Budowa CD-35 jest modułowa, dzięki czemu będzie można go zamówić w różnych wersjach (Standard, Preamp oraz Signature) a także łatwo zmodyfikować w przypadku konieczności dokonania upgrade’u w przyszłości. Wersja Preamp wyposażona jest w poczwórny analogowy regulator głośności i 3 dodatkowe wejścia liniowe, a Signature – w ultra-szybkie moduły konwertujące nagrania PCM (do 24 bit / 192 kHz włącznie) do DSD 128x lub 256x – czyli identycznie jak w przypadku najnowszego streamera S-10 – oraz w high-endowe kondensatory Mundorf Silver/Gold. Sam producent przyznaje, że udało mu się skonstruować urządzenie znacznie lepsze od każdego poprzedniego odtwarzacza ze swojej oferty, i to nie tylko pod względem zastosowanych komponentów oraz brzmienia (przedpremierowe odsłuchy i opinie mówią o „wyciąganiu niesamowitej głębi z krążków CD” oraz „referencji niezależnie od odtwarzanego formatu”), ale także biorąc pod uwagę finanse. W Polsce oferowane będą dwie opcje: Standard (32 900 zł), oraz Signature (39 900 zł), a za opcję upgrade’u wersji podstawowej do Preamp trzeba dopłacić 2 200 PLN.
Najnowsze komentarze