Tag Archives: Shunyata Research


  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Shunyata Research

Shunyata Research Omega SP

Link do zapowiedzi: Shunyata Research Omega SP

Opinia 1

Dziwnym zbiegiem okoliczności, choć to właśnie High-End powinien rozpalać audiofilskie żądze, zazwyczaj zarzewiem wszelkich konfliktów i świętych krucjat stają się … kable. I zupełnie nieistotną staje się ich przynależność do określonego pułapu cenowego, gdyż zawsze znajdzie się ktoś, komu przeszkadzać będzie li tylko wzmianka o nich, bądź nawet sugestia, że jeśli coś w danym systemie jego posiadacza „uwiera” to pewnych w jego brzmieniu zmian może dokonać właśnie poprzez zastąpienie jednego przewodu innym. Generalnie kable nic od siebie nie wnoszą i najlepiej nie zaprzątać sobie nimi głowy, czyli albo należy traktować je czysto przedmiotowo, albo jako zło konieczne. Jak się z pewnością Państwo domyślacie pozwalamy sobie mieć w tej kwestii zdanie odmienne, choć dalecy jesteśmy od przypisywania im cech wręcz nadprzyrodzonych. Ot mamy jedynie świadomość, że same przewody, podobnie jak każdy element toru audio same z siebie nie tyko dodawać, lecz również i zachowywać nic z transmitowanych sygnałów nie powinny. O ile jednak pierwsze założenie jako tako da się w miarę prosto spełnić, to z drugim, biorąc pod uwagę fakt, iż mamy do czynienia z elementem niejako z natury stratnym, już takie prostym nie jest. Dlatego też czysto obiektywnie wypadałoby za najlepsze uznać te przypadki, które de facto „psują” najmniej. I wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że podobny pogląd na kwestię okablowania audio reprezentuje niejaki Caelin Gabriel z Shunyata Research, który od ponad ćwierćwiecza uparcie drąży temat przepływu prądu i jako swoiste opus magnum swoich możliwości jakiś czas temu zaprezentował flagowe przewody głośnikowe Omega SP, które na tyle przykuły naszą uwagę podczas minionego Audio Video Show, że dzięki uprzejmości dystrybutora marki – łódzkiego Audiofastu, finalnie trafiły w nasze skromne progi. A skoro trafiły i czytacie Państwo te słowa, to znak, że na tyle przypadły nam do gustu, by podzielić się z Wami naszymi refleksjami, do lektury których serdecznie zapraszamy.

Powiem szczerze, że nie do końca rozumiem zamiłowania czy to samego producenta, czy też reprezentujących go dystrybutorów do asekuracyjnych szarości, tym bardziej, że przecież oprócz widocznego na zdjęciach szaro-platynowego wykończenia jest jeszcze dostępna dalece bardziej elegancka i przynajmniej moim zdaniem lepiej korespondująca z flagowością Omeg czarno-złota opcja. Proszę tylko zerknąć na zdecydowanie niżej urodzone Sigmy, którym w dystyngowanej czerni zdecydowanie do twarzy. Nie ma jednak co marudzić, tylko uczciwie przyznać, iż nawet w mysiej szarości Omegi prezentują się imponująco. Nie dość bowiem, że budzą respekt swą zbliżoną do, pardon moi za to jakże przyziemne porównanie, standardowego przewodu odkurzacza średnicą, to dodatkowo łapią za oko aż czterema (na stronę) intrygującymi carbonowymi cylindrami. A gdy uzbroimy je w firmowe pierścienie Möbius, to nie dość, że raczej ich obecności ukryć się nie da, to warto będzie wygospodarować nieco więcej miejsca za systemem, gdyż choć same przewody pomimo przyjemnej wiotkości są dość wdzięczne do układania, to każdy z pierścieni potrzebuje mniej więcej 10cm na podłodze.
Pomijając kwestie aparycji Omegi autorskimi rozwiązaniami konstrukcyjnymi są naszpikowane bardziej niż babciny keks bakaliami. Znajdziemy w nich odpowiedzialną za eliminację rezonansów w paśmie akustycznym technologię Omega HARP™, zmniejszające zniekształcenia polaryzacyjne cylindry TAP (Transverse Axial Polarizer) – po cztery na przewód i redukującą do niemierzalnych wartości zniekształcenia sygnału wywołane dielektrykiem ΞTRON®. Ponadto przewody poddawane są ośmiodniowemu procesowi KPIP™[Kinetic Phase Inversion Process] sprawiającemu, że po dostarczeniu przewodów do odbiorcy końcowego by zaprezentować pełnię swoich możliwość potrzebują jedynie 48-72 godzin na wygrzanie. Omegi zbudowano w oparciu o przewodniki VTX-Ag o przekroju 4 AWG składające się z wewnętrznego, centralnego srebrnego przewodnika oraz zewnętrznego, koncentrycznego miedzianego przewodnika pierścieniowego. W roli dielektryka użyto izolacji fluorowęglowej. Z podobną atencją potraktowano wtyki, których korpusy wykonano z włókna węglowego a konektory z wysokiej czystości miedzi pokrywanej … platyną. Jakby tego było mało wraz z Omegami otrzymujemy osiem pierścieni Möbius z elastycznym, polimerowym zawieszeniem w postaci pięciu wstążek utrzymujących przewód w ich centrum, więc niejako już na starcie odpada nam problem poszukiwania podstawek pod amerykańskie przewody. Mała rzecz a cieszy.

Z kolei do małych z pewnością nie można zaliczyć dźwięku serwowanego przez Omegi, którego skalę i wolumen poniekąd można uznać za w pełni adekwatne ich pozycji w firmowej hierarchii i zarazem wspomnianej przed chwilą wybitnie high-endowej i co tu dużo mówić typowo amerykańskiej, bynajmniej niepodlegającej jak w przypadku niedawno u bas goszczących Stealth Audio Dream Petite V16-T downsizingowi, rozmiarówki. Całe szczęście pomimo całej swojej majestatyczności, dojrzałości i wyrafinowania w przypadku Omeg nie ma mowy ani o zbytniej gigantomanii, ani nudnym spowolnieniu, dzięki czemu dalece nieoczywiste jazzowe interpretacje hitów m.in. Céline Dion na „Because You Loved Me” Ranee Lee nie popadły w zbytnią patetyczność i nie lepiły się od ściekającego po nich karmelu. I to pomimo dość ciemnej i stawiającej raczej na akcentowanie cieni aniżeli blasku realizacji. Omegom udało się jednak zapewnić fenomenalny wgląd w big-bandowy akompaniament, oddać zarówno swobodę artykulacji (Ron DiLauro na trąbce i Muhammad Abdul Al Khabyyr na puzonie wiedzą jak i kiedy dmuchnąć od serca), jak i flow obecne między muzykami, oraz co najważniejsze charakterystyczny tembr głosu Ranee Lee. Realizm ponad asekuracyjną eufonię? Zdecydowanie tak. A to przecież dopiero początek. Na szerokiej i świetnie poukładanej scenie choć każdy z muzyków miał swoje precyzyjnie zdefiniowane miejsce trudno było mówić o jakimś sztucznym usztywnieniu czy też podbiciu kontrastu. Po prostu amerykańskie flagowce stawiają na wzorcową transparentność, więc nie muszą rekompensować jej braku sztucznym podkręcaniem pozostałych parametrów, więc to od odbiorcy i jego nastroju zależeć będzie czy dając się ponieść ulubionym dźwiękom kontemplować będzie je w ujęciu globalnym, jako koherentną całość, czy też złapany za ucho jakąś konkretną frazą podąży za nią śledząc poczynana któregoś z muzyków. Kluczowe jest jednak to, że Omegi nie działają na zasadzie skalpela ekstrahującego poszczególne składowe, lecz bliżej im do krystalicznie czystego „okna na świat” przez które, w zależności od tego gdzie staniemy patrzymy z różnej perspektywy i pod różnym kątem. Dlatego też dość chłodno zrealizowany „Vägen” Tingvall Trio miał okazję zabrzmieć ze świetnie korespondującą z okładką właściwą sobie rześkością udowadniając tym samym, że tak naprawdę amerykańskie przewody praktycznie nie mają własnego charakteru. Skoro bowiem u Ranee Lee było ciemno i gęsto a Tingvall Trio śmiało kroczyło w kierunku niemalże wczesnowiosennego chłodu i otwartości, to trudno uznać, że Omegi każdorazowo „czytały nuty” i z automatu dostosowywały się do reprodukowanego repertuaru. Zamiast tego wolały po prostu zniknąć (sonicznie) z toru i udawać, że ich nie ma, czyli niejako na odwrót aniżeli u Andersena („Nowe szaty cesarza”) – gdzie wdzianka de facto nie było a wszem i wobec wmawiano, że jest. Krótko mówiąc topowe Shunyaty w przeciwieństwie do części konkurencji nie „robią” dźwięku a tym samym niezbyt nadają się do tego, by cokolwiek w systemie, w którym przyjdzie im egzystować, bo przecież nie grać, skoro zdążyłem już uznać, iż w torze ich nie słychać, co tylko potwierdza ich „niegranie”, nie poprawiać, nie maskować, ale i … nie psuć. Zaraz, zaraz. To są kable, które na tym pułapie jeszcze potrafią systemowi a finalnie jego posiadaczowi zrobić przysłowiowe „kuku” oprócz w pełni zrozumiałego drenażu konta? A są, gdyż reprezentują wyznawców i takowym są dedykowane, leczenia dżumy cholerą i o ile tylko wiemy co z czym spiąć, by uzyskać określony efekt, czyli np. nazbyt analityczny i raniący uszy system zespalamy ciemnymi i niezbyt rozdzielczymi przewodami, dzięki czemu w rezultacie całość wypada już akceptowalnie. Omegi do takich zabaw się jednak zupełnie nie nadają – prześlą co mają do przesłania, pokażą co mają do pokazania tak jeśli chodzi o system, jak i transmitowaną muzykę i jeśli tylko to, co dobiegnie naszych uszu nie będzie takie jakie być powinno, to martw się dalej audiofilu sam i zachodź w głowę gdzie popełniłeś błąd. Proszę tylko nie uznać, iż w swym osądzie są bezwzględne i wspomniane anomalie z lubością piętnują, gdyż skoro ich „nie słychać” to robić tego nie mogą. Co innego jednak znikać z toru a co innego maskować to i owo. Jeśli zatem uznamy, że chcemy dotrzeć do prawdy o własnej płytotece i posiadanym zestawie audio, to sięgnięcie po tytułowe głośnikowce będzie krokiem we właściwym kierunku.

W ramach podsumowania pozwolę sobie przewrotnie stwierdzić, iż Shunyata Research Omega SP to przewody wprost wymarzone dla wszystkich … melomanów i zarazem przekleństwo audiofilów. Czemu? W pierwszej kwestii sprawa jest jasna – skoro Omegi nie dają szans na posłuchanie samych siebie, to niejako z automatu skupiamy pełną uwagę na transmitowanej przez nie muzyce. A druga – audiofilska kwestia jest chyba jasna. Jeśli jakiś element „znika” z toru oferując pełną transparentność przekazu, to jedyne co nam – audiofilom pozostaje to stwierdzić jego fizyczną, weryfikowalną naocznie i organoleptycznie, znaczy się na tzw. macanta, obecność i jeśli już musimy zacząć się pastwić, to tylko na tym co przed i za nim. Reasumując – mając cały tor okablowany Omegami ku własnej rozpaczy można przyznać rację kabloscepytkom, że o zgrozo „kable nie grają”. Problem w tym, iż prawda ta jest osiągalna jedynie na tak bolesnych poziomach cenowych. Nikt nam jednak nie obiecywał, że będzie łatwo. A tak już na sam koniec pół serio, pół żartem zostawię Państwa z pewnym dylematem. Otóż skoro kablosceptycy a priori wiedzą, że kable „nie grają” (znaczy się, że ich nie słychać) a Omegi, co właśnie w ramach dzisiejszej epistoły starałem się udowodnić, właśnie owe kryterium spełniają, to jak na miły Bóg owemu, bądź co bądź całkiem licznemu gronu, udało się zdobyć flagowe modele z portfolio Shunyaty?

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Amerykańska marka Shunyata Research niewątpliwie jest jednym z niekwestionowanych światowych liderów produkujących okablowanie audio. Wiem coś o tym, bo po niedawnych konfiguracyjnych korektach obecnie posiadam kable sieciowe z serii Sigma V2 NR, a także zegarowe z opisywanej dziś topowej serii Omega Digital. Jak wszem i wobec wiadomo w trosce o zadowolenie jak największej liczby potencjalnych melomanów jej oferta jest bardzo rozbudowana i nie wspominam o tym jedynie z racji zróżnicowania cenowego w danej kategorii, ale również ilości tych ostatnich od wykorzystywanych przeze mnie cyfrowej i sieciowej, przez stacje zasilające, akcesoria audio, po zagadnienia dotyczące przesyłu sygnału analogowego oraz połączenie elektroniki z kolumnami. Jak widać na załączonym obrazku, Jankesi dbają o nas w pełnym spectrum zapotrzebowania zabawy w audio, co po trosze łatwo zweryfikować używając naszej wyszukiwarki. A gdy po nią sięgniecie, okaże się, że mimo kilku ciekawych testowych przygód z tym brandem – choćby zestaw stacjonującego w moim systemie seta sieciowego i cyfrowego, topowego banku prądowego Everest 8000 i również flagowej sieciówki Omega QR, dotychczas nie mieliśmy u siebie niczego z sekcji okablowania kolumnowego. Dlatego też po ostatnich konsultacjach z łódzkim dystrybutorem Audiofast dotyczących kontynuacji zgłębiania oferty naszego bohatera, tym razem padło na finalizujący dokonania marki, z powodu zaawansowania technicznego mogący pochwalić się pokaźnymi rozmiarami oraz dedykowanymi akcesoriami kabel kolumnowy Shunyata Research Omega SP.

Nawet pobieżne oględziny głośnikowej Omegi jasno pokazują, że mamy do czynienia z czymś wyjątkowym. I nie chodzi tylko średnicę, która jest pochodną wdrożenia wielu opatentowanych lub będących w procesie uzyskiwania patentu rozwiązań technicznych, ale również zastosowanie czterech – dwie na zewnętrznych rubieżach i dwie usytuowane na mniej więcej 1/3 długości kabla od strony kolumn, biegnące równolegle – karbonowych tulei, ale również pięć separujących od podłoża, dodatkowo za pomocą polimerowych pasków działających antyrezonansowo na przebieg prowadzonego sygnału, zmyślnych krążków systemu Mobius.
Kreśląc kilka zdań o budowie na bazie odezwy od producenta, podstawową informacją jest firmowa konstrukcja przebiegu sygnału VTX-Ag. Ta opiera się na zastosowaniu centralnie umieszczonego przewodnika z czystego srebra oraz zewnętrznego koncentrycznego przewodnika pierścieniowego z czystej miedzi. Takie rozwiązanie wespół z wykorzystaniem szlachetnej izolacji fluorowęglowej, minimalizującej absorbcję dielektryczną i ponowne promieniowanie, słyszalnie przekłada się na czystość i rozdzielczość dźwięku.
Kolejnym zastosowanym firmowym pomysłem w tytułowym kablu jest technologia Omega HARP. Likwiduje rezonanse w funkcji przenoszenia prądu o częstotliwości audio, które zamazują odpowiedź transjentową i rozdzielczość niskich poziomów sygnału. To jest na tyle istotne zagadnienie, że gdy to rozwiązanie w innych kablach stosowano jako układ jednoelementowy, tak w przypadku naszego bohatera chcąc uzyskać maksymalnie niski poziom szumu bazowego zastosowano układ czterodrożny, dzięki czemu otrzymamy zjawiskowe kontrasty dynamiczne, rozbudowano go do poziomu czteroelementowego.
Idąc dalej tropem zastosowanych działań docieramy do zgłoszonej do biura patentowego technologii TAP (Transverse Axial Polarizer), która w analogiczny do typowych okularów przeciwsłonecznych naturalnie nie zmniejsza szkodliwych odblasków, tylko znacząco ogranicza polaryzację sygnału, zapewniając mu czystą i nieskrępowaną ścieżkę przepływu.
Następnym, już opatentowanym działaniem inżynierów Shunyaty jest wspierająca działanie dwóch pierwszych technologia Omega ΞTRON. W tym przypadku chodzi o minimalizację zniekształceń sygnału dzięki zastosowanego odpowiedniego dielektryka, co skutkuje znakomitą poprawą odpowiedzi prostokątnej sygnału.
Wieńczącą proces produkcyjny tytułowego kabla technologią jest poddanie go obróbce nazwanej KPIP (Kinetic Phase Inversion Proces), czyli pokrótce wygrzewanie, utrzymanie kierunkowości wykorzystanych przewodów i finalne poddanie ich kriogenizacji. W efekcie zastosowania tych procesów zostaje wyeliminowany efekt zmian brzmienia kabla w funkcji czasu, czyli od samego początku dostajemy naturalną prezentację słuchanej muzyki bez poczucia modulowania jej jakości z upływem pierwszych godzin po wpięciu w system.
Tak prezentujące się amerykańskie Anakondy podczas użytkowania umieszczamy w nałożonym nań w równych odstępach, wspominanym wcześniej systemie krążków Mobius Cable Suspension. Nie dość, że całość projektu zatytułowanego Shunyata Research Omega SP fajnie się prezentuje, to dodatkowo działamy w zakresie poprawy ostrości, wyrazistości i głębi informacji przestrzennej dobiegającej do nas muzyki.

Przechodząc do opisu brzmienia tytułowych kabli kolumnowych z przyjemnością muszę potwierdzić, iż co jak co, ale w kwestii czystości dźwięku sekcja inżynierska tego brandu miała absolutną rację. Przekaz jaki kreują Shunyaty jest nie tylko niezwykle czysty, ale wręcz idealnie klarowny, co w moim mniemaniu jest szalenie istotnym stanem w obcowaniu z muzyką. Wszystko podane na tacy z najdokładniejszym wglądem w każdy jej niuans, co tak naprawdę jest istotą prawdziwego High Endu, a co często u konkurencji bywa dalekie od tego, jak widzą to Amerykanie. Jednak w tym wszystkim jest jeszcze jeden ważny aspekt. Mianowicie chodzi o projekcję wydarzeń scenicznych w estetyce zjawiskowej plastyki – piję do owej klarowności, a nie banalnie szorstkiej czystości. A zjawiskowej, bowiem z jednej strony dostajemy przyjemny posmak gładkości, a z drugiej nie tracimy niczego z zakresu pakietu informacji. Ale żeby było jasne, nie chodzi li tylko o niuanse związane z rozdzielczością, ale również z odpowiednim dozowaniem energii każdego źródła pozornego. To wbrew pozorom bardzo istotne, gdyż bez chwilowych, będących wynikiem użycia danego instrumentu i ekspresji jego wybrzmiewania energetycznych pików muzyka brzmiałaby płasko, a przez to nudno. Tymczasem jeśli mamy zachowany konsensus pomiędzy łagodnością, agresją i energią, nie ma takiego muzycznego nurtu, który w swojej estetyce nie wspiąłby się na wyżyny pokładanych w nim możliwości. O co dokładnie mi chodzi? Oczywiście o odpowiednie naświetlanie zamierzeń muzyków w zależności od uprawianego stylu, z niezbędnym pakietem zawartych w danym materiale emocji – od zadumy i nostalgii w muzyce sakralnej, czy kontemplacyjnym jazzie, po szaleństwo oraz dobrze rozumiany bunt w kawałkach rockowych. Nie od dzisiaj wiadomo, że jakiekolwiek ogólne umilanie przekazu, co zazwyczaj nieco błędnie nazywamy jego uplastycznieniem, zawsze powoduje szkody w pokazaniu prawdziwego oblicza danej muzyki. Jednak w przypadku Shunyaty temat wprowadzania do projekcji estetyki plastyki podania całości wygląda zgoła inaczej, aniżeli ogólnie przyjęte działania. Chodzi oczywiście o to, że nie brylują na polu zwyczajowego zaokrąglania krawędzi dźwięku i przez to ich zmiękczenia – te są nadal wyraźne, dzięki czemu nie tracą zadziorności, tylko jako feedback minimalizacji występowania szkodliwych artefaktów podczas przesyłu sygnału audio – przypominam o zastosowanych w budowie kabli technologiach jego filtracji – dostajemy pozbawione zniekształceń, czarne, jednak nieograniczające niezbędnego poziomu wyrazistości podania najdelikatniejszej nuty tło. A jeśli tak, mamy to, czego oczekujemy po produktach ze strefy ekstremalnego High Endu, czyli każda płyta gra w swojej estetyce, a to oznacza, że inaczej, bowiem nie tylko w naturze, ale również w sferze audio nie ma dwóch takich samych zdarzeń sesyjnych.
Przykładowy Slayer z płytą „Repentless” w konsekwencji jedynie oczyszczania muzyki ze zniekształceń, a nie powodującego utratę agresji ataku zmiękczania i nasycania jej, w sobie tylko znanym stylu potrafił mnie w dobrym tego słowa znaczeniu i kopnąć mocnym uderzeniem całej formacji i otulić gitarowymi popisami i zganić wokalizą frontmena. A wszystko bez cienia ograniczeń w domenie wyrazistości podania, często będącego nawet zamierzenie bolesnym. Tak tak, bolesnym, gdyż muzyka metalowa i rockowa, to czysta adrenalina i zawsze musimy spodziewać się niekonwencyjnego, zależnego tylko i wyłącznie od słuchanego materiału.
Nie inaczej w domenie znakomitego odbioru, za to całkowicie odmiennie co do sposobu wprowadzenia moich zmysłów w stan nieważkości wypadł najnowszy materiał duetu Leszka Możdżera i Adama Bałdycha „Passacaglia”. To jest pewnego rodzaju improwizowany jazz, gdzie skrzypce A. Bałdycha w znakomitej większości są synonimem gitary. Jednak owa produkcja jest na tyle zjawiskowa – mamy do czynienia z rozmową dwóch instrumentów często całkowicie inaczej wykorzystywanych, niż zapisano w podręcznikach do nauki grania na nich – bo raz melancholijna, innym razem skoczna, żeby nie powiedzieć radosna, że już w połowie pierwszego kawałka swoimi znakomicie podkreślonymi przez skonfigurowany testowo zestaw walorami wirtuozerskimi, mimochodem odrywałem się od codziennej rzeczywistości. To jest przypadłość naszego hobby, że gdy coś wypadnie w opisywanej dzisiaj estetyce z jednej strony płynności, z drugiej dźwięczności, a z trzeciej lotności każdego dźwięku, płyta w ciągu kilku dni tak jak w dzisiejszym przypadku ląduje w odtwarzaczu kilkukrotnie. I co najciekawsze, nawet po tak długiej serii nie mam jej dość. Jak to możliwe? Słowo klucz, to wspominane wcześniej unikanie uśredniania prezentacji. Owszem, w tym przypadku z nutą przyjemnej dla ucha płynności, bo plastycznej, ale cały czas nacechowanej walorami pokazującymi jej piękno. Zapewniam, to nie jest przysłowiową bułką z masłem, aby po kilkunastu odsłuchach parafrazując klasyka, nadal mieć ochotę na kolejną powtórkę z rozrywki, ale jak widać, kable Shunyaty pokazały, że taki stan ducha da się jednak osiągnąć.

Gdzie widziałbym tytułowe okablowanie kolumnowe? W mojej ocenie to proste. Jedynym problemem dla nich może być zestaw z klasycznymi objawami dużej, zaznaczam dużej nadwagi, bowiem nawet z delikatnym przekroczeniem limitu body z racji dobrego operowania energią oraz unikania zbędnego dociążania przekazu spokojnie sobie poradzą. Jeśli zatem Waszym zbieraninom nie dolega wspomniany stan otyłości, po wpięciu Omegi SP spodziewajcie się szerokiej palety prezentacji nastawionych na dobre pokazanie wszystkich cech słuchanej w danym momencie twórczości. Owszem, idąc za moimi wnioskami, ze szczyptą plastyki, jednak bez utraty odpowiedniego poziomu drapieżności, zróżnicowania energii poszczególnych scenicznych bytów i swobody wypełniania przez nie szerokiej, głębokiej i odpowiednio wysokiej wirtualnej sceny. Czyli reasumując, dostaniecie świat pełen radości bez spowodowanego zniekształceniami efektu szorstkości i to przy dosłownie każdym poziomie głośności. Po to właśnie w moim mniemaniu z wielkim sukcesem Amerykanie włożyli w ten produkt całą zdobytą przez lata wiedzę.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80

Dystrybucja: Audiofast
Producent: Shunyata Research
Cena: 126 050 PLN / 2 x 2,5m; 9 580 PLN / +0,5m

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Shunyata Research

Shunyata Research Omega SP
artykuł opublikowany / article published in Polish

Wbrew pozorom to nie relacja z montażu instalacji centralnego odkurzacza a unboxing … przewodów głośnikowych Shunyata Research Omega SP.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Shunyata Research

Shunyata Research Everest 8000

Link do zapowiedzi: Shunyata Research Everest 8000

Opinia 1

W świecie idealnym, bądź jak kto woli w warunkach laboratoryjnych (wszystko zależy od tego, czy aspirujemy do iście rajskiego życia, czy też egzystencji szura laboratoryjnego) akustyka pomieszczeń odsłuchowych dopracowana jest do perfekcji a z gniazdek płynie idealny sinus. Problem w tym, że mało komu udaje się załapać się do pierwszej grupy a z tego co mi wiadomo chętnych na drugą pulę brak. Niby sytuację nieco ratują szukający zarobku, zgłaszający się na testy medyczne studenci, ale to jedynie ułamek populacji, w dodatku niekoniecznie skażony audiophilia nervosą, więc de facto zupełnie nam nieprzydatny. Wspominam o tym nie bez powodu, bowiem o ile z akustyką bez dość poważnych działań polegających na jej okiełznaniu z użyciem mniej (dywany, meble tapicerowane, półki z książkami, etc.), bądź bardziej wyspecjalizowanych (vide dyfuzery/absorbery np. Vicoustic, Artnovion, etc.) i świadomego doboru proporcji wymiarów pomieszczenia raczej sobie nie poradzimy, to już z prądem powinno pójść nieco łatwiej. Oczywiście przy dwużyłowej, aluminiowej instalacji próżno oczekiwać cudów, ale świadomość w narodzie rośnie i coraz częściej nawet developerzy sami z siebie zestaw gniazdek RTV potrafią podpiąć do osobnej linii z dedykowanym bezpiecznikiem. I wtedy już zdecydowanie jest o co powalczyć, gdyż nawet kosmetyczne zmiany (vide gniazdo ścienne) i dedykowana zastosowaniom audio listwa/kondycjoner są w stanie zdziałać dużo dobrego. A gdy mamy okazję i możliwość pojechać po przysłowiowej bandzie, to tym lepiej, gdyż na scenę wkraczają najpoważniejsi gracze mający w swych katalogach specjały zdolne usatysfakcjonować najbardziej wybrednych konsumentów. I właśnie z owego topu, dzięki uprzejmości łódzkiego Audiofastu, udało nam się na kilkutygodniowe testy pozyskać referencyjny kondycjoner zasilania Shunyata Research Everest 8000, na którego recenzję serdecznie zapraszamy.

Jak widać na powyższych zdjęciach Everest, zapewne zgodnie z nadaną mu nazwą, zamiast operować w orientacji poziomej pnie się ku górze zarazem nieco się ku niej zwężając, przez co wszystkie gniazda wyjściowe właśnie w takiej orientacji zostały rozmieszczone. Wbrew pozorom taka transpozycja powszechnie stosowanego układu okazuje się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę, gdyż niejako z automatu porządkuje zwyczajową plątaninę przewodów zasilających za systemem a dodatkowo szalenie ułatwia ich prowadzenie oraz odsprzęgnięcie od podłoża za pomocą wielopółkowych instalacji w stylu NCF Boosterów Furutecha (wystarczy dokupić odpowiednią ilość Extension Shaft Mix i Cradle Flat). Front z biegnącą przez całą wysokość wyfrezowaną nazwą modelu wykonano z anodowanego na srebrno masywnego płata aluminium a korpus z solidnych (ok.2mm) blach stalowych. Całość posadowiono na firmowych stopach antywibracyjnych Shunyata SSF-50, więc po stronie nabywcy pozostaje zapewnienie jedynie w miarę stabilnego lokum. Ścianę tylną przecina rząd podzielonych na cztery sekcje ośmiu pomarańczowych gniazd zasilających Schuko a tuż przy podstawie ulokowano włącznik główny, cztery terminale CGS pozwalające na podłączenie do nich max. 12 komponentów audio, oraz chronione dedykowanym ciężkim przewodom usztywniającym kołnierzem wejściowe gniazdo zasilające na 20A wtyk IEC C19.
Jak jednak widać na dwóch ostatnich ujęciach Everest pojawił się w naszych skromnych progach w towarzystwie kuszącego elegancką czernią wieczorowego boa, czyli firmowej Sigmy V2 XC, więc szukając jakiś sensownych analogii wypadałoby go zestawiać bezpośrednio z Furutechem Pure Power 6 NCF & PROJECT-V1, bądź nieco niżej urodzonym i niestety już wycofanym z produkcji Kecesem BP-5000 wraz, z którym dotarła Shunyata Research Alpha v2 NR. Jak jednak warto mieć na uwadze każda z powyższych konstrukcji opierała się na diametralnie innym podejściu do tematu, bowiem tak po prawdzie „japońska 6-ka” była „nicniemającym” rozgałęziaczem a tajwański kondycjoner bazował na monstrualnym toroidzie. Z kolei nasz tytułowy bohater podąża własną, ściśle zdefiniowaną przez swoich protoplastów ścieżką opartą na zaawansowanych układach filtrujących, więc de facto najbliżej mu do niedawno przez nas opisywanego duetu Signal Projects Poseidon & UltraViolet Power.

Od strony elektrycznej Everest 8000 podzielono na sześć niezależnych stref izolacji zapewniających nie tylko redukcję szumów z zewnątrz, lecz również eliminację od wzajemnych interferencji urządzeń wpiętych w samą Shunyatę. Dodatkowo dzięki opatentowanej (US 8,658,892 i US 10,031,536) technologii QR/BB kondycjoner posiada zdolność magazynowania a następnie uwalniania mikroimpulsów elektrycznych zwiększając tym samym własna wydajność prądową. Z kolei układy redukcji szumu CCI pochodzą z siostrzanych urządzeń Shunyaty (Clear Image Scientific) kierowanych na rynek medyczny, co zapewnia ponad 60dB redukcję zakłóceń wysokoczęstotliwościowych a filtr CMode minimalizuje poziom szumu generowanego przez zniekształcenia współbieżne i to bez jakichkolwiek strat natury dynamicznej, czyli przekładając to z polskiego na nasze nie powodują one kompresji i mówiąc wprost nie mulą.

Skoro sam producent idzie w zaparte i twierdzi, że nawet z mocnymi końcówkami Everest nie powinien powodować spadku dynamiki i poluzowania najniższych składowych, limitacji dynamiki, etc., to choć zazwyczaj tego nie lubię i nie robię, wbrew zdrowemu rozsądkowi i bądź co bądź wieloletniemu doświadczeniu wraz z resztą elektroniki wpiąłem w obiekt niniejszej recenzji również swój, standardowo zasilany bezpośrednio ze ściennego gniazda Furutech FT-SWS-D (R) NCF dysponujący mocą 300W na kanał wzmacniacz Bryston 4B³ a następnie dodałem do playlisty suto okraszony psychodelią islandzki post-metal, czyli „Berdreyminn”, jak i nieco świeższy „Endless Twilight of Codependent Love” Sólstafir. I …? I z niemałym zdziwieniem a zarazem w pełni uzasadnionym szacunkiem musiałem przyznać ekipie Caelina Gabriela rację. Okazało się bowiem, że zarówno iście garażowym riffom, perkusyjnym blastom, jak i zapuszczającym się w najgłębsze czeluści piekieł (posłuchajcie Państwo co dzieje się na pozornie sennym „Her Fall from Grace”) syntetycznym pomrukom nie brakowało ani definicji, ani konturu, ani tym bardziej zróżnicowania. To wszystko jednak nie było pisane na nowo a sam materiał nie podlegał rozbiciu na atomy i autorskiej rekonstrukcji, lecz do głosu dochodziły elementy cały czas w nim obecne a jedynie poprzez niedoskonałości dotychczasowej magistrali zasilającej bądź to maskowane, bądź spychane na dalszy plan. Wreszcie można było w pełni rozkoszować się zarejestrowanymi w zlokalizowanym w Mosfellsbær kameralnym Sundlaugin Studio (tak, tak, to ta sama miejscówka, gdzie nagrywał Sigur Rós) dźwiękami, z których używając górnolotnych i hiperbolicznych zwrotów udało się zdjąć semi-transparentną woalkę.
Jakby tego było mało świetnie oddana została aura pogłosowa i długość wybrzmień, co wcale nie jest takie oczywiste, gdyż dla większości regeneratorów i uzdatniaczy prądu, które zazwyczaj wylewają dziecko z kąpielą i wraz z szumami oraz pasożytniczymi artefaktami eliminują również „audiofilskie powietrze” i rozwibrowane drobiny otaczające muzyków jest to poziom szalenie trudny do osiągnięcia. Począwszy od zachowania oryginalnej charakterystyki akustycznej pomieszczeń – po raz kolejny czułem się wręcz w obowiązku sięgnąć po nasz dyżurny „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda, jak i ten pochodzący z konsolety (vide partie wokalne Grażyny Dramowicz na „Noc jak owoc” ze stareńkiego albumu „Numero Uno” Dżemu i Tadeusza Nalepy) po właściwą uczestnictwu na żywo wieloplanowości wszystko miało swoje określone miejsce i czas. A więc właściwą koherencję czasowo-przestrzenną. I to było to. Precyzja kreślenia poszczególnych źródeł pozornych ewoluowała w stronę bycia tam i wtedy, co szczególnie nostalgicznie wypadało przy nagraniach artystów, którzy w tzw. międzyczasie niestety przenieśli się na drugi koniec tęczy. Shunyata sprawiła bowiem, że znów mogliśmy mieć ich niemalże na wyciągnięcie ręki, że zniknęła oddzielająca nas od nich nie zawsze pierwszej czystości szyba a emocje wreszcie przestały być tłumione, czy po prostu trzymane na wodzy.
Wszelakiej maści symfonika wreszcie przestała być li tylko przysłowiową ścianą dźwięku, lecz nawet wielkie aparaty wykonawcze zachwycały i fascynowały misterną strukturą tkanki i wzorową organizacją na wzór potężnego mrowiska, gdzie każdy doskonale zna swoje miejsce i przydzieloną mu rolę. I tu drobna uwaga, bowiem o ile w tutti kwestę ewentualnej homogenizacji z racji wcześniejszych prób z ciężkimi brzmieniami mamy niejako z głowy, bo Everest obsesyjnie wręcz dba o zachowanie pełnej rozdzielczości, to warto zwrócić uwagę, iż podczas jego panowania również i te, operujące w skali mikro wydarzenia, a tych np. na „Strauss, R.: Also sprach Zarathustra, Op. 30; Tod und Verklärung, Op.24” w wykonaniu New York Philharmonic pod batutą Giuseppe Sinopoliego jest co niemiara nic a nic nie straciły na znaczeniu. W dowolnym momencie i przy praktycznie dowolnym poziomie głośności można było zapuścić żurawia w najdalsze rzędy i z dokładnością godną snajpera Navy SEALs upolować konkretnego muzyka.

Jak z pewnością zdążyliście się Państwo domyślić głównymi beneficjentami obecności Everesta 8000 w moim systemie były wszelakiej maści źródła cyfrowe i peryferia wykorzystujące w swych trzewiach, bądź na zewnątrz (stanowiące utrapienie moduły wtyczkowe) zasilacze impulsowe. Chociaż … nie. No może nie do końca nie, ale też i nie tak, bowiem nie dość że im samym pojawienie się topowego kondycjonera Shunyaty kolokwialnie mówiąc „zrobiło dobrze”, to tak samo dobrze, a może nawet i lepiej zrobiło ich „zniknięcie” z pola widzenia pozostałych komponentów / składowych mojego systemu. Warto mieć bowiem na uwadze, że „amerykańska wieża” nie tylko dostarczyła im krystalicznie czysty prąd, lecz i zapobiegła „cofce”, czyli sianiu wokół ich sekcji zasilania a tym samym zapewniła dobrostan pozostałym urządzeniom. Jeśli dodamy do tego brak jakichkolwiek anomalii natury dynamicznej przy końcówce mocy jasnym będzie, że w ramach finalnego podsumowania jedyne co mogę zrobić, to wyrazić swoją – wybitnie subiektywną a zarazem szczerą, rekomendację. W dodatku rekomendację pozbawioną jakichkolwiek „ale”, wykluczeń i klauzul pisanych drobnym drukiem. Krótko mówiąc, jeśli szukacie Państwo bezkompromisowego kondycjonera, którego obecność przyniesie wyłącznie korzyści a nie będzie li tylko kompromisem, gdzie poprawa jednego aspektu odbywać się będzie kosztem innego, to posłuchajcie Shunyaty Research Everest 8000 i zapomnijcie o temacie. A jak kiedyś najdzie Was ochota na wypięcie tytułowego ustrojstwa z systemu, to równie dobrze możecie przytrzasnąć sobie palce drzwiami. Serio, serio. Trauma będzie podobna a roboty zdecydowanie mniej.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Jestem wręcz pewien, że dosłownie każdy z Was w kwestii zasilania swojego systemu audio w pewnym momencie doszedł do tak zwanej ściany. Chodzi oczywiście o prozaiczny problem braku wolnych gniazdek do nakarmienia prądem kolejnego zasilacza, switcha, routera tudzież innego akcesorium pomagającego nam dotrzeć do sedna słuchanej muzyki. Jednak myli się ten, kto myśli, że piję jedynie do tematu podjęcia decyzji zakupowej stosownej pierwszej z brzegu wielogniazdkowej „złodziejki”, bowiem oprócz tego często stajemy przed nie lada problemem, jak ją usadowić w i tak już od dawna zagospodarowanym po brzegi zaszawkowym galimatiasie. I gdy dla wielu temat wydaje się nie do przeskoczenia, oprócz znakomitego wyniku sonicznego – o tym skreślę co nieco w kolejnych akapitach – z pomocą w temacie lokalizacji przychodzi on, dystrybuowany przez łódzki Audiofast referencyjny kondycjoner prądowy amerykańskiej marki Shunyata Research Everest 8000, którego w testowym boju wspierał zakończony wtyczką C-19 kabel sieciowy Shunyata Research Sigma V2 XC.

Jak prezentuje się nasz bohater? Oczywiście na tle światowej konkurencji całkowicie odmiennie, gdyż swój potencjał przyłączeniowy rozbudowuje nie wzdłuż bardziej lub mniej rozlazłej w poziomie konstrukcji, tylko w pionie zwężająca się ku górze wykonana z aluminium, prostopadłościenna bryła. To zaś z automatu sprawia, że niezbędny do posadowienia tego swoistego sarkofagu wycinek podłogi, mimo oferty aż 8 gniazdek ograniczony jest do przysłowiowego minimum. A przecież prawdopodobnie dla wielu z Was to bardzo istotny punkt decyzyjny. Jeśli chodzi o widziane gołym okiem, czyli wyeksponowane na zewnątrz kwestie techniczne, jak wspominałem, na tylnym panelu mamy do dyspozycji osiem gniazd separowanych w 6 osobnych strefach, dwa podwójne zaciski masy oraz hydrauliczny włącznik elektromagnetyczny. Natomiast te tworzące z naszego dystrybutora prądu pełnoprawny kondycjoner, skryte w trzewiach konstrukcji opiewają na kilka opatentowanych technologii. Pierwszą z nich jest poważnie brzmiący pomysł o nazwie QR/BB, czyli tworzenie czegoś na kształt magazynu ładunków elektrycznych z umiejętnością szybkiego oddawania impulsu, powodując w ten sposób wzrost natężenia dostarczanego prądu. Kolejnym tweakiem jest system redukcji szumu wysokoczęstotliwościowego (ponad 60dB) CCI produkowany przez medyczną gałąź firmy Shunyata Research. Następnym filtr CMode redukujący szum powstały przez zniekształcenia współbieżne bez szkód typu niechciana kompresja dynamiki. Idąc dalej tropem technikaliów mamy jeszcze system redukcji szumu uziemienia CGS, czyli cztery terminale pozwalające podłączyć aż 12 znajdujących się w systemie urządzeń. Wyposażenie omawianej konstrukcji w firmowe patenty wieńczy system wspierania ciężkich przewodów, w postaci okalających ciężką wtyczkę dwóch półokrągłych kołnierzy. Jak wynika z powyższej wyliczanki, sekcja inżynieryjna amerykańskiego producenta mocno się postarała, dlatego jeśli jesteście zainteresowani, jak to przełożyło się na wynik brzmieniowy zasilanego przez Everest 8000 systemu, zapraszam na kilka skreślonych poniżej spostrzeżeń.

Gdybym miał określić ogólny rys brzmieniowy mojego zestawu po zmianie dystrybutora prądu na topową Shunyatę, powiedziałbym, iż cechowało go bardzo dobre zwarcie się w sobie, a przez to zaskakująco pozytywnie odbierane krystalizowanie się w przestrzeni pomiędzy kolumnami słuchanej muzyki. Jednak w tym wszystkim najistotniejszy był fakt unikania nachalnego utwardzania dźwięku, tylko raczej pilnowania go przez niechcianym poluzowaniem. To naturalnie natychmiast przełożyło się na świetne oddanie ataku i zwiększonej zamianą nadmiaru basu na impuls energii. Bez najmniejszych oznak osuszania lub kastrowania go z ważnego dla wybrzmiewania słuchanego materiału napowietrzenia przekazu. Owszem, to czasem powodowało jakby minimalnie krótsze zawieszenie poszczególnych nut w eterze, jednak zapewniam szukających sensacji osobników, nie jest to z mojej strony próba zakomunikowania jakiegokolwiek przytyku Everestowi, tylko pokazanie, jak temat kontroli wygląda na tle swawolnie prezentującej bas konkurencji. I nawet nie chodzi o zwyczajowe coś za coś, tylko o dobitne pokazanie, iż na pewnym poziomie jakościowym jakiekolwiek rozmycie informacji nie ma racji bytu, byleby nie przekładało się na ograniczenia ich percepcji, czego naturalnie tytułowy terminal prądowy bez najmniejszych problemów unikał.
To było na tyle umiejętnie zrobione, że nic a nic nie stracił na tym zapis opery Giuseppe Verdiego „La Traviata” pod Jamsem Levinem z 1991r. Nie zgubił nic na muzykalności oraz płynności pokazania wielu znakomicie odśpiewanych przez Luciano Pavarottiego wespół z resztą składu artystów, rozpoznawanych chyba nawet przez niezorientowanych w tym dziale muzyki osobników arii, a przy okazji jakby większego drive’u dostała orkiestra ze szczególnym uwzględnieniem wybrzmienia tutti pełnego składu. Na początku po takim popisie myślałem, że wspominana kontrola dźwięku za którymś razem przekroczy cienką linię pomiędzy trafieniem w dziesiątkę, a nadgorliwością rysowania konturu źródeł pozornych, jednak nim się obejrzałem, a tak naprawdę obudziłem z zadumy nad nieco inaczej brzmiącą niż mam na co dzień, za to o dziwo nadal bezproblemowo trafiającą do mnie muzyką, soczewka lasera odtwarzacza powrotem do stanu zero brutalnie zakomunikowała finał odsłuchu tego często słuchanego przeze mnie krążka.
Podobnie do operowych uniesień wypadł rockowy popis szaleńców spod znaku AC/DC z jednej z najbardziej znanej z ich płyt „Back In Black”. Zapisana w ich portfolio agresja połączona z wyrazistością podania ataku każdego gitarowego riffu lub popisów pełnego składu, jak rzadko wzniosły się na wyżyny dobrze rozumianej poprawności urealnienia iście masochistycznego świata wespół ze mną wielbiących te grupę odbiorców. Tak mocne uderzenie pełnego składu i wyraziste popisy solistów dotychczas nawet w moim codziennym zestawieniu nie dawały aż tyle radochy. Tylko żebyśmy się dobrze zrozumieli, radochy nie pokroju umilanie świata, tylko rozdzieranie go na w pewien sposób pobudzające mnie do codziennego działania dźwiękowe strzępy. Zaskoczeni, że częsty piewca muzyki sakralnej i jazzowej napawa się takim rodzajem artystycznego wyrazu – oczywiście piję do mnie? Jeśli tak, cóż mogę powiedzieć. Chyba tylko tyle, że człowiek otwarty na coś ciekawego, nie samym plumkaniem żyje.
Na koniec coś z repertuaru jazzu w wykonaniu Tomasza Stańki w kwartecie „Suspended Night”. Wbrew pozorom mimo kilku balladowych kawałków, to również nie jest tak zwany usypiacz. Jednak ta pozycja wylądowała na liście odsłuchowej w konkretnym celu. Chodzi o sprawdzenie, czy pewna kontrola wydobywających się z kolumn nutowych zbiorów nie wpłynęła na istotne w tej muzyce ich wybrzmienia. Efekt? Nie powiem, kilka razy słyszałem bardziej rozwibrowane popisy tych czterech muzyków, jednak bez uzyskania takiego timingu i utrzymania PRAT-u, co suma summarum w końcowym rozliczeniu pokazało, że odebrałem ten krążek li tylko jako inaczej podany, a nie obarczony jakimkolwiek niedomaganiem. Przez lata myślałem, że lepiej niż miałem zapisane w swoim dotychczasowym wzorcu się nie da, co skłaniało mnie do snucia teorii, iż można tylko gorzej. Tymczasem starcie z amerykańskim kondycjonerem pokazało, że jednak można inaczej, ale równie dobrze. Mocniej trzymać dźwięk w cuglach, przy okazji nie tracąc istoty zawartych w nim zamierzeń muzyków.

Spajając powyższy opis w jedną myśl z przyjemnością powiem tak. Jeśli poszukujecie tego rodzaju akcesorium prądowego i oczekujecie dobrej kontroli nad pełnym energii dźwiękiem, kondycjoner Shunyata Research Everest 8000 powinien być jednym z pierwszych na liście odsłuchowej. Nie ma gwarancji, że to będzie trafienie w serce, gdyż jak wiadomo, jeden lubi mocniejszą nutkę okupionego poluzowaniem krawędzi rozwibrowania dźwięku, a drugi powodujące pękanie szkliwa na zębach ostre cięcie, jednak jedno jest pewne, tytułowa „złodziejka” ma w sobie coś z obydwu wspomnianych światów, co sprawia, że ma sporą szansę na dozgonny ożenek z Waszą elektroniczną zbieraniną.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, Furutech e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Audiofast
Producent: Shunyata Research
Ceny:
Shunyata Research Everest 8000: 54 800 PLN
Shunyata Research Sigma V2 XC: 17 990 PLN / 1,75 m

Dane techniczne
Maksymalne napięcie: 220-240 V AC, nieregulowane
Natężenie prądu – wejście: Maksymalne natężenie ciągłe 16A
Natężenie prądu – wyjście: Maksymalne natężenie 16A/gniazdo
Supresja transjentu: Maksymalny impuls 40000A @ 8/50ms
Ochrona przed przeciążeniem: Hydrauliczny wyłącznik elektromagnetyczny
Redukcja szumu: Wejście/Wyjście [100kHz – 30MHz] > 50dB redukcji
Strefa/strefa [100kHz – 30MHz] > 60dB redukcji
Okablowanie:
– 8AWG ArNi VTX – magistrala
– 10AWG ArNi VTX – przewody
Tłumienie zakłóceń: Wejście/wyjście > 50dB [100kHz – 30MHz]
Strefa/strefa > 60dB [100kHz – 30MHz]
Gniazda : 6 stref izolacji
Wejście: gniazdo 20A na wtyk IEC C19
Wyjścia: 8 gniazd CEE 7/3 (Schuko, na wtyk C15)
Stopki: Shunyata SSF-50
Budowa: Obudowa z aluminium i stali
Anodyzowany, szczotkowany panel frontowy
Rozmiary [S x G x W]: 20,32 u podstawy x 37,47 z uchwytami na kable x 52,71 cm
Waga: 16 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Shunyata Research

Shunyata Research Everest 8000
artykuł opublikowany / article published in Polish

O tym, jak kluczowe znaczenie ma czystość dostarczanego naszym, odpowiedzialnym za doznania nauszne, systemom nikogo nie trzeba przekonywać. Dlatego też co jakiś czas pochylamy się nad wszelakiej maści uzdatniaczami, rozdzielaczami i kondycjonerami dbającymi o to, by nic ze „śmieci” w gniazdku obecnych nie skalało naszych „audiofilskich ołtarzyków”. Panie i Panowie, oto Shunyata Research Everest 8000.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Shunyata Research

Shunyata Research Omega QR

Link do zapowiedzi: Shunyata Research Omega QR

Opinia 1

Od razu lojalnie uprzedzę, iż dzisiejsza recenzja może nosić nieco apokaliptyczne znamiona, gdyż nie dość, że dotyczyć będzie akcesorium nad wyraz dynamicznie polaryzującego opinię publiczną, to w swej nomenklaturze nawiązującego do biblijnej symboliki. Jak się bowiem okazuje nic tak nie zagrzewa internautów do walki i burzliwych dyskusji jak tematyka kabli a szczególnie tych mówiąc wprost drogich i egzystujących w systemach audio poza bezpośrednią drogą sygnałów użytecznych, czyli zasilających. Dlatego też odbierając od rodzimego dystrybutora marki – łódzkiego Audiofastu tajemniczy czarny neseser doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, iż jego zawartość może okazać się równie kontrowersyjna (wybuchowa?), co wsad sławnej czarnej teczki, z którą swojego czasu nie rozstawał się pretendent do prezydenckiego fotela, niejaki Stan Tymiński. A tak już zupełnie na serio po serii recenzowanych na naszych łamach „dwudziestotysięczników”, czyli sieciówek o cenach oscylujących w okolicach 20 kPLN ( m.in. 聖HIJIRI ‘TAKUMI’ MAESTRO, stołecznych Bautach, Furutechu NanoFlux-NCF, Acrolinku 8N-PC8100 Performante, etc.) przyszła pora na dwukrotne podbicie stawki i towarzystwo dla obecnego w naszym portfolio duetu czterdziestotysięczników (Argento Flow Master Reference Extreme Power i Siltecha Triple Crown Power) , czyli topową propozycję Shunyata Research – model Omega QR.

Pomimo niewątpliwej flagowości i potwierdzającej jej status ceny aparycję dostarczonego przez Audiofast egzemplarza śmiało możemy określić mianem nad wyraz stonowanej i nienachalnej. Jeśli jednak dla kogoś szaro/platynowe umaszczenie wydaje się zbyt skromne nic nie stoi na przeszkodzie, by docelową sztukę, bądź sztuki, zamówić w zdecydowanie bardziej łapiących za oko barwach, bowiem Amerykanie do wyboru mają jeszcze kombinacje srebra, złota i czerwieni z czernią, które prezentują się po prostu obłędnie. Sam, pokryty gęstą plecionką, przewód pomimo dość znacznej, ponad 40mm średnicy, okazuje się jednak zaskakująco wiotki a przez to wdzięczny do aplikacji. Oczywiście z racji obecnej i widocznej na powyższych zdjęciach mufy, jak i zalecanych przez producenta podstawek DFSS, na których powinien spocząć, należy mu jednak nieco miejsca zagwarantować i nie upychać kolanem za szafką. Dosuwać podłączanych nimi urządzeń do samej ściany też nie sposób, gdyż ww. firmowa konfekcja jest nieco dłuższa od dostępnej w wolnej sprzedaży oferty Furutecha i Oyaide.
Natomiast w kwestiach technicznych jak zwykle Shunyata nie zawodzi i rozbudza wyobraźnię potencjalnych odbiorców niezwykle szerokim spektrum zastosowanych, iście kosmicznych i restrykcyjnie chronionych patentami rozwiązań. W Omedze OR znajdziemy bowiem nie tylko hybrydowe przewodniki VTX-Ag składające się ze srebrnych rdzeni otoczonych miedzianymi, oplotami, lecz również opartą na wielostopniowej sieci filtrów technologię NR (Noise Reduction), technologię QR/BB (Patent Nr: US 10,031,536) sprawiającą, iż przewody „przewody działają jak magazyn ładunków elektrycznych i posiadają zdolność uwalniania mikropulsów prądu, co prowadzi do poprawy zasilania urządzeń przez wzrost natężenia dostarczanego prądu”, system redukcji wysokoczęstotliwościowy szumu zasilania NIC (Noise Isolation Chamber Patent Nr: US 8,658,892) po optymalizację przepływu prądu przez cały przewód (wraz z wtykami) w ramach projektu DTCD (Dynamic Transjent Current Delivery). A skoro o wtykach mowa to … „wszystkie metalowe przewodniki wewnątrz wtyków CopperCONN są wykonane z pojedynczych bloków czystej miedzi a sprężyste elementy samych styków zapewniają najlepszy możliwy kontakt”, natomiast ich zaprojektowane i wykonane przez Shunyatę obudowy są z karbonu redukującego indukowane przez mikrowibracje zniekształcenia.

Coraz częściej podczas odsłuchu urządzeń i akcesoriów egzystujących na iście stratosferycznym pułapie jakościowym, brzmieniowym i niestety również cenowym nachodzi mnie refleksja, iż w większości przypadków, przechodząc do ich opisu brzmieniowego należy je rozpatrywać nie pod kątem tego co robią z reprodukowanym / obrabianym / przesyłanym przez siebie „dźwiękiem” (mam cichą nadzieję, iż powyższy skrót myślowy jest dla Państwa czytelny), lecz tego, czego z nim … nie robią. Ba, im wyższy procent owego nierobienia przejawiają, tym okazuje się, że jest lepiej, naturalniej, czyli po prostu prawdziwiej – bliżej tego, co można usłyszeć na żywo. I właśnie z takim przypadkiem przyszło nam zmierzyć się dzisiaj.
Już widzę to zdumienie, niedowierzanie, czy wręcz zawód w gronie tych z Państwa, którzy liczyli na adekwatną do poniesionych kosztów ekstazę i kwiecistego opisu zmian wynoszących walory soniczne na poziom nie wiadomo jak długo jeszcze ośnieżonych szczytów Himalajów i jednoczesny triumf nie mniej liczni populacji zaglądających na nasze łamy dla tzw. beki kablosceptyków. Tymczasem wpięcie Omegi QR w system owocuje z jednej strony konsternacją wynikającą z ww. faktu „nicnierobienia” a z drugiej niezwykle miłym zaskoczeniem, że jakby nie patrzeć, znaczy się słuchać, to właśnie do takiego, jakże naturalnego, brzmienia cały czas dążyliśmy, tylko robiliśmy to … kompletnie nie tak jak powinniśmy. Chodzi bowiem o to, że tytułowa Shunyata nie dość, że niczego nie poprawia, nie uatrakcyjnia i nie uwypukla, czyli choć nie sili się na łapiącą za ucho umowną atrakcyjność, to przede wszystkim niczego nie psuje, osłabia i wycofuje, więc nie wymaga „kompensacji” z użyciem innego elementu toru w myśl zasady leczenia dżumy cholerą. Mamy zatem sytuację, gdy decydując się Omegę QR niejako z automatu odkrywamy/uwalniamy pełnię potencjału drzemiącego w zasilanej nim elektronice i może zabrzmi to banalnie, ale zaczynamy ją poznawać i uczyć się jej od nowa. Przykładowo nagle okazuje się, że nieco wypchnięta do tej pory scena dźwiękowa a dokładnie rozgrywające się na niej pierwszoplanowe wydarzenia, które były jakże namacalne, po wpięciu Omegi zostają od nas odsunięte, tylko to nie scena nam „odjeżdża”, a my wreszcie zajmujemy właściwe publice miejsce na widowni. W końcu kiedy uczestniczymy, bo to dokładnie na tym poziomie realizmu się obracamy, w spektaklu „Verdi: Il Trovatore” nikt nam fotela między muzykami Orchestra del Maggio Musicale Fiorentino nie ustawi, bo sam Zubin Mehta mógłby wyjść z siebie i stanąć obok, by sprzedać nam siarczystego kopa, to przyjmujemy rolę widza i de facto operujemy w przestrzeni dla widzów przeznaczonej. Przestrzeni rozpoczynającej się na pierwszym rzędzie, lub na upartego na przejściu przed orkiestonem i kończącej ostatnimi rzędami / balkonami dla publiki przewidzianymi. Dzięki temu mamy pełen obraz sytuacji tak pod względem instrumentalnym, jak i akcji rozgrywającej się na scenie z wyśmienitą, choć po prawdzie w pełni realną gradacją planów. Skoro bowiem poszczególni soliści znajdują się w różnej od nas odległości, to i ich głosy brzmią adekwatnie do zajmowanej pozycji. Jest to całkowicie naturalne a jednocześnie „łapiemy się” na tym, iż niczego w tym sposobie prezentacji nam nie brakuje, choć patrząc z audiofilskiej perspektywy wypadałoby spodziewać się hiperdetaliczności na poziomie możliwości określenia producenta nici jaką obszyto suknię Leonory (Antonella Banaudi). Dlatego też ową perspektywę Omega QR bardzo szybko zmienia i urealnia.
Jeśli jednak zależy nam na bliskiej prezentacji, to nie ma najmniejszego problemu, gdyż wystarczy sięgnąć po kameralne składy jazzowe w stylu „Tuesday Wonderland” Esbjörn Svensson Trio bądź „Adeli” autorstwa Aleksandra Dębicza, Łukasza Kuropaczewskiego i Jakuba Józefa Orlińskiego, gdzie z wielką pieczołowitością zostało oddane naturalne instrumentarium a jednocześnie nie umyka nic związanego z propagacją dźwięków w przestrzeni nagraniowej i ich interakcji z akustyką. Co ciekawe amerykański przewód tych elementów nie rozgranicza, nie wprowadza sztucznej alienacji a wręcz przeciwnie – homogenizując i zespalając ich istnienie fenomenalnie pokazuje ich wzajemną zależność i logikę zdarzeń.
Król wyrafinowania i elegancji? Jak najbardziej, wystarczy jednak zmienić repertuar na iście wybuchową mieszankę groove metalu, deathu i thrashu w postaci krążka „Enslaved” formacji Soulfly, by obudzić uśpione do tej pory w Omedze, zwiastujące nadchodzący Armagedon, demony totalnej destrukcji. O ile bowiem do tej pory można było uznać, iż tak pod względem reprodukowanego spektrum, jak i dynamiki tytułowa sieciówka jest na swój sposób powściągliwa i nieco zdystansowana, o tyle na zauważalnie bardziej kalorycznym wsadzie owe wrażenie pryska jak bańka mydlana. Blasty wgniatają w fotel, gitarowe riffy wwiercają się w mózgownicę niczym diamentowy świder a growl wokalistów przywodzi na myśl rytuały ludów pierwotnych. Warto jednak wspomnieć o fakcie, iż bezpardonowość i potęga brzmienia oferowane przez Shunyatę bynajmniej nie oznaczają podkręcania ofensywności a jedynie wierność materiałowi źródłowemu na którym Max Cavalera wraz z ferajną bynajmniej się nie oszczędzał.

Im dłużej słuchałem Shunyaty Omega QR, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że do tego przewodu dorasta się jak do dobrego koniaku. O ile bowiem konkurencja potrafi złapać za ucho już po kilku pierwszych taktach, to nasz dzisiejszy bohater pokazuje swój prawdziwy potencjał w trakcie zdecydowanie dłuższej relacji. Relacji podczas której sukcesywnie buduje nasze zaufanie do siebie, by koniec końców uzależnić do tego stopnia, iż przesiadka na inny przewód, powrót do dyżurnego okablowania, staje się szokiem porównywalnym do strzału w kubki smakowe podczas degustacji potrawy przesadnie doprawionej wszelakiej maści polepszaczami smaku. Niby jest intensywniej i bardziej wyraziście, ale nie do końca prawdziwie a z Omegą QR naturalność mamy niejako wpisaną w codzienną dietę, gdzie smaki sukcesywnie odkrywamy a nie musimy się przed nimi bronić i na nie uodparniać.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Co prawda głowy obciąć sobie nie dam, jednak jestem dziwnie przekonany, że znakomita większość z Was tytułową markę kojarzy jedynie z różnego rodzaju okablowaniem. Tymczasem, choć jej główny nurt opiera sią na działaniach wokół wszelkiej maści drutach analogowych, cyfrowych i sieciowych, jednak starając się sprostać wszelkim potrzebom melomanów, w swoim portfolio posiada nie tylko mocno rozbudowaną ofertę kondycjonerów zasilania, ale również akcesoriów od podstawek pod okablowanie i elektroniki począwszy, na adapterach produkowanego okablowania skończywszy. Przyznacie, że front działań jest szeroki, a mimo to jakimś dziwnym trafem stosunkowo niedawno nieco bliżej, do tego tylko w kontekście pełnego seta okablowania zewnętrznych zegarów, przyjrzeliśmy się jedynie najnowszej odsłonie kabli sieciowych Shunyata Sigma V2 NR. Nie będę tego ukrywał, iż, to dla nas pewnego rodzaju blamaż, dlatego nie czekając na ewentualne monity, poszliśmy na całość i z nawiązką odrabiając lekcje, poprosiliśmy stacjonującego w Łodzi dystrybutora Audiofast o flagowy przewód zasilający. Takim to sposobem bez jakiegokolwiek oporu ze strony opiekuna marki w nasze progi zawitał dzierżący prym w cenniku miłościwie nam panujący Shunyata Research OMEGA QR.

Jeśli chodzi o technikalia, choćby pobieżna analiza tego tematu w odniesieniu do jakiegokolwiek kabla rzeczonego wytwórcy jasno daje do zrozumienia, iż dosłownie każdy najdrobniejszy niuans jest firmowym patentem. Taki status ma również nasz bohater, z tą tylko różnicą, że gdy tańsze modele wykorzystują pojedyncze lub nieco mniej wyczynowe konstrukcyjnie rozwiązania, model Omega QR jest zbiorem wszystkiego co w ofercie Shunyata Research jest najlepsze, czyli tłumacząc z polskiego na nasze, w stu procentach wykorzystuje dotychczasowe wieloletnie doświadczenia sztabu inżynierskiego. Dlatego też aby sprostać zadaniu choćby minimalnego przedstawienia najważniejszych zagadnień konstrukcyjnych, idąc za dostępnymi informacjami producenta, temat zawrę w kilku w miarę zwartych punktach. Po pierwsze – użycie przewodników oznaczonych jako VTX-Ag oznacza prowadzenie srebrnego rdzenia w wykonanej z najczystszego surowca miedzianej otulinie, co skutkuje nie tylko dobrym odwzorowaniem barw instrumentów i ludzkiego głosu, ale przy okazji kreuje je w wyśmienitej projekcji 3D z równie spektakularnym oddaniem mikro i makrodynamiki oraz szybkości niskich tonów. Po drugie – znana z wielu innych konstrukcji technologia NR (Noise Reduction) obejmuje zastosowanie w przewodzie szeregu filtrów zmniejszających szum nie tylko samego zasilania, ale również generowany przez poszczególne komponenty zestawu, w efekcie serwując słuchaczowi zjawiskowo czarne, a przez to nadzwyczaj dokładnie pokazujące każdy najdrobniejszy niuans muzyki, pozbawione przebarwień tło. Po trzecie – magazynowane w praktycznie każdym przewodniku drobne ładunki elektryczne, po uwolnieniu ich opatentowaną technologią QR/BB w postaci mikroimpulsów, według sztabu inżynierskiego SR znacząco zwiększają natężenie dostarczanego do urządzeń prądu, dzięki czemu poprawiają ich zasilanie, co wprost proporcjonalnie podkręca jakościowo ich timing i dynamikę. Po czwarte – oprócz wcześniej wymienionego filtra NR, rzeczony kabel dzięki zastosowaniu w trzewiach niskoreaktywnej substancji ferroelektrycznej – filtr zwany NIC (Noise Izolation Chamber) jako dodatkowe działanie znakomicie oczyszcza biegnący w kablu sygnał z szumu wysokoczętotliwościowego. Tak wygląda temat przewodników i ich peryferii. Jednak jak wiadomo bez kompatybilnych z elektroniką wtyków się nie obejdzie, dlatego też spieszę poinformować zainteresowanych, iż wspomniane terminale są firmowym rozwiązaniem na bazie znacząco redukującego szkodliwe mikrowibracje Carbonu, co przekłada się na poprawę czystości tła wokół zawieszonego w eterze dźwięku. Zastosowane wewnątrz wtyków Copper CONN przewodniki – bolce i elementy sprężyste – zostały wykonane z pojedynczych bloków czystej miedzi, w efekcie czego zmniejszono rezystancję połączenia ograniczającą osiągi soniczne danego urządzenia. Wieńcząc powyższy pakiet informacji, spieszę donieść, iż bohater tej rozprawki będąc pozbawionym dodatkowych oznaczeń typu QR-S / QR-XC przeznaczony jest do każdego rodzaju, nawet najbardziej prądożernych z listwami zasilania włącznie, komponentów audio, oraz w imię pewnego rodzaju uniwersalności proponowany jest w kilku kolorystycznych wykończeniach.

Gdy zapadła decyzja o przyjrzeniu się tytułowej QR-ce, wstępnie analizując zawarte na oficjalnej stronie dystrybutora, zazwyczaj pobożne życzenia producenta, obawiałem się, czy panowie kolokwialnie mówiąc, nie przesadzili. Powodem takiego stanu rzeczy było kilka wcześniejszych podejść do tematu kabli tego wytwórcy u znajomych, które wypadały bardzo różnie. Spokojnie, nie jakoś tragicznie, jednak nie na tyle, żeby łykać opis reklamowy jak świeże bułeczki. Na szczęście występ wyjazdowy zawsze odbieram jako bardzo mocno obciążony przeciwnościami losu, dlatego też to spotkanie miało pewnego rodzaju otwartą kartę. Powiem więcej. Kartę, która choćby z uwagi na mający odbyć się test najnowszego flagowca na własnym podwórku, bez jakichkolwiek nacisków ze strony wcześniejszych prób, należała się marce jak psu buda. Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Efekt?
Powiem szczerze, że w pozytywnym tego słowa znaczeniu z jednym ciekawym niuansem, druzgocąco pozytywnie zaskakujący. To było zaskoczenie w każdym wycinku pasma. Patrząc od dolnego zakresu, zderzyłem się z jednej strony z mocną, a z drugiej bardzo dobrze nie tylko kontrolowaną, ale przy okazji świetnie obdarzoną w pakiet informacji podstawą basową dosłownie każdej słuchanej muzyki. Mało tego. Takiej prezentacji bez jakiegokolwiek krygowania się w sukurs szła świetnie dociążona, co ważne, trafiona w punkt, bo bez grama nadwagi, do tego tętniąca życiem i energią, rozdzielcza średnica. Zaś szczyt pasma przenoszenia okupowały bogato podane, bo pełne najdrobniejszych niuansów, fajnie rozwibrowane górne rejestry. Jak było tak świetnie, to gdzie ten wspomniany niuans? Już zdradzam. Chodzi o to, że dla znaczącej większości osobników homo sapiens dźwięczne, rozedrgane i otwarte wysokie tony kojarzone są zazwyczaj z ocierającym się czasem o nadinterpretację lub nawet ból, szaleństwem bez trzymanki. Tymczasem w wydaniu Shunyata Research Omega QR ten zakres podany jest dość nietypowo, a zarazem ciekawie, bowiem przy pełni blasku światła jawi się jako przyjemnie pastelowy. Wszystko nadal się skrzy, jednak bez najmniejszej ostrości. Owszem, ktoś kochający często wykorzystywane w jazzowym trio blachy jako projekcję kłujących w uszy igiełek pewnie pokręci nosem, jednak zapewniam, tylko w początkowej fazie akomodacji z przekazem, gdyż w przypadku rzeczonego kabla nie chodzi o ilość informacji – wspominałem, ta jest na rzadko spotykanym nawet dla sektora High End poziomie, tylko o ofensywność, a raczej plastykę ich podania. Na scenicznej tacy mamy dosłownie wszystko. Każdy, nawet najcichszy szmer będący skutkiem czasem nieplanowanego dotknięcia instrumentu, czy choćby pojedynczy artefakt mimiczny najbardziej intymnych popisów gardłowych, z tą tylko różnicą od konkurencji, że bez krzty nachalności. Naciągam fakty? Nic z tych rzeczy, gdyż w momencie zrozumienia, że górne rejestry nie powinny świecić, tylko dawać oddech muzyce, nagle okaże się, że jak nigdy wcześniej, posiadana w naszych okowach zbieranina komponentów audio zaczęła przypominać zderzenie z żywą, oczywiście mam na myśli sceniczną, bez sztucznego nagłaśniania muzyką. Jeśli do tego dorośniemy, nie straszny nam żaden nurt muzyczny. Począwszy od mocnego rockowego uderzenia, przez wokalistykę, po muzykę dawną, wspomniane na początku opisu aspekty typu: mocne osadzenie dźwięku w dole, jego odpowiednia dawka nasycenia oraz nienachalna lotność, zaskakująco bezwiednie pozwala nam zatopić się w ukochanym repertuarze aż do powrotu soczewki lasera do stanu zero. Bez żadnego rozdrabniania włosa na czworo, tylko my i ona. Jak to możliwe? To wynika z tekstu, czyli dzięki wspieraniu się poszczególnych wycinków pasma, odpowiednio namacalnej prezentacji. Po prostu gdy wymaga tego materiał spod znaku AC/DC, dostajemy mocy atak i odpowiednie kopnięcie, w przypadku popisów wokalnych swoje pięć minut ma kojący duszę środek pasma, zaś w momencie obcowania z muzyką sakralną nieocenione zalety pokażą dźwięczne, ale nie nachalne, za to dobrze oddające rozmiar wydarzenia, bo pełne oddechu wysokie rejestry. A co z elektroniką i opisywanym kilka linijek wcześniej, wymagającym sporo blasku jazzem? Dla mnie osobiście w przysłowiowej muzyce z komputera może nie było tak bezczelnie ostro, jak niektórzy tego wymagają, ale nawet przez moment nie poczułem jakichkolwiek problemów z oddaniem wyrazistości i nieprzewidywalności tej muzy. Była mniej bolesna, ale w żadnym stopniu nie niedopowiedziana. A jazz? Spokojnie. Gdyby cierpiał, powyższy test nie byłby tak pozytywny. Jak jednak wspominałem podczas słuchania muzyki na poziomie ekstremalnego High Endu nie chodzi jedynie o maksymalne pokazanie wyczynowości każdego z podzakresów częstotliwościowych, tylko przez ich spójność docieranie do naszej duszy, co dla mnie, kochającego spokojny, naszpikowany pojedynczymi dotknięciami blach przez perkusistę jazz w wydaniu Amerykanina wypadło bardzo dobrze. W górze było niby delikatniej, w rozumieniu bardziej esencjonalnie, a przez to nieco plastyczniej niż mam na co dzień, jednakże konsekwentnie z pełną paletą najdrobniejszych informacji. Fakt, pierwsze zderzenie okazało się być co najmniej inne niż przy wykorzystaniu posiadanych, Furutech Nanoflux NCF, ale nawet przez moment nie jako definicja słabości, tylko zaskakująco przyjemnej inności, która po dosłownie kilku utworach przekształciła się w pozbawioną jakiejkolwiek odmienności normalność.

Mimo mojego pozytywnego odbioru sieciówki Omega QR doskonale zdaję sobie sprawę, że spora grupa potencjalnych zainteresowanych próbując naprawiać swój źle skonfigurowany system, w ocenie wielu aspektów jej brzmienia prawdopodobnie będzie szukać dziury w całym. To w przypadku podobnych działań niestety jest standardem, na bazie którego nie jestem w stanie obronić swojej pozytywnej opinii. Jednak zapewniam, prawdziwa zabawa zaczyna się dopiero w momencie równo grającego zestawu. Jeśli takowy posiadacie i świadomie stronicie od szkodliwego przerysowywania przekazu muzycznego, bez względu na jego wagę i otwartość – mówię o lekkim odejściu od neutralności w obydwie strony, po wpięciu amerykańskiego kabla muzyka nabierze innego wymiaru. Jednak nie w rozumieniu wyciskania ostatnich soków z pojedynczych dźwięków, tylko zebrania ich w zaskakująco prawdziwą projekcję. Bez wyścigów w domenie krawędzi, energii, czy lotności, tylko w służbie namacalności słuchanej muzyki. A jeśli tak to odbierzecie, jako zwieńczenie tej przygody testowej z mojej strony może paść tylko jedno zasadnicze pytanie: „Czegóż chcieć więcej?”.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bon n N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Audio Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami””, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Audiofast
Ceny: 45 000 PLN / 2m; 1 500 PLN za dodatkowe 0,25m

Dane techniczne
Przewodniki: przekrój przewodników 13,3mm² (6awg), srebro otoczone miedzią VTX-Ag
Wtyki: CopperCONN, złącza wykonanie z bloku czystej miedzi
Zastosowane technologie: QR/BB™ Patent Numer: US 10,031,536; NIC™ Patent Numer: US 8,658,892
Redukcja zakłóceń: 12dB
Średnica: 41 mm
Dostępna długość: 2.0 m + krotność 0,25 m
Waga: 1,5kg
Gwarancja: Dożywotnia

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Shunyata Research

Shunyata Research Omega Digital Clock & Sigma V2 NR

Prawdopodobnie wielu z Was już po samych bohaterach poniższego testu zdążyło się zorientować, iż zaczynem do opisania takiego zestawu okablowania systemu audio nie rządził żaden przypadek. To nie było zwykłe przyjrzenie się im jako takim, chociaż tekst przyjął taką formę, tylko w głównej mierze pokazanie ich walki z największym wrogiem obcowania z muzyką w wersji cyfrowej. Co mam na myśli? Oczywiście chodzi o przeciwnika numer jeden wszelkich muzycznych przesyłów zero-jedynkowych, jakim jest sławetny jitter. Do jego ograniczania zaprzęgamy wiele różnych patentów. Od specjalnie zaprojektowanego okablowania, przez różne protokoły samego ich przesyłu, przejmowanie zarządzania taktowaniem takich pakietów przez jeden z bezpośrednio współpracujących ze sobą urządzeń, po zastosowanie generujących ich wzorcowy układ zegarów zewnętrznych. Jak wynika ze znajdującej się pod każdą epistołą stopki, prywatnie postawiłem na ostatni sposób walki ze wspomnianym złem, który oczywistą koleją rzeczy determinował pojawienie się w zestawie odpowiedniego okablowania. Nie będę rozpisywał się na temat tego ostatniego tematu, tylko powiem, że mimo bezkresnej oferty światowej nie było łatwo i koniec końców po wielu próbach padło na w pełni satysfakcjonujący mnie set amerykańskiego specjalisty Shunyata Research w postaci kabli zegarowych Sigma Clock (3 sztuki) i sieciowych Sigma NR (2 sztuki). I gdy tak od prawie dwóch lat żyłem sobie w błogim zadowoleniu, że nic już nie jest w stanie mnie zaskoczyć, nieoczekiwanie odezwał się Audiofast – łódzki dystrybutor zaoceanicznej marki z propozycją podjęcia kolejnej testowej rękawicy. Jak można było się spodziewać, rozmowa dotyczyła próbnej zmiany posiadanych już jakiś czas kabli na nowy model sieciowych – teraz Shunyata Research V2 NR i wyższy zegarowych model Shunyata Research Omega Digital Clock. Oczywiście bez najmniejszych problemów przystałem na propozycję, której finał soniczny, jeśli jesteście zainteresowani, opisałem w kilku poniższych akapitach.

Przyglądając się przewodom sieciowym w kwestii budowy, te idąc za informacjami producenta nie są konsekwencją jedynie kosmetycznych zmian starszej wersji, tylko nowym wcieleniem na bazie doświadczeń z wprowadzonej obecnie najwyższej serii w portfolio marki Omega QR/XC. Naturalną koleją rzeczy na drobiazgowe informacje w tej materii nie mamy co liczyć, dlatego też opisując je, wspomnę jedynie o kilku oficjalnie podanych danych. Po pierwsze, w standardzie oferowane są w długości 1.75 m z opcją przedłużenia na zamówienie. Po drugie, przewodniki wykonano na bazie srebra i miedzi, gdzie wspomniany szlachetny kruszec jest oferującym szybkość i rozdzielczość rdzeniem, a czerwonozłoty pierwiastek wprowadzającą do przekazu ciepło i wypełnienie otuliną. Po trzecie, jak wskazuje nazwa modelu, kabel uzbrojony jest w filtr wielostopniowo i szeroko-pasmowo redukujący szum współpracujących ze sobą komponentów. Po czwarte, wtyki to rozwiązania firmowe, w postaci ułatwiających redukcję mikrowibracji obudów z włókna węglowego i wykonanych z czystej miedzi styków. Zaś po piąte, tak otulony w mieniącą się połyskiem czarną plecionkę produkt w końcowej fazie przechodzi proces wygrzewania – Kinetic Phase Inversioin Process – na opracowanym przez firmę procesorze „Blackbird”.

Temat okablowania zegarowego wygląda następująco. Już sama nazwa informuje, iż w tym przypadku mamy do czynienia z od niedawna wprowadzoną na rynek flagową linią Omega. Zastosowane w nich przewodniki bazują na najczystszej monokrystalicznej miedzi OFE C101, SPC lub Ohno lub monokrystalicznym srebrze PCOCC. Tak wysokie jakościowo półprodukty, z oznaczoną kierunkowością przepływu sygnału jako opatentowane przez Shunyatę przewody ArNI, według opinii producenta oferując niską absorbcję dielektryczną, wyjątkową odporność cieplną oraz wysoką wytrzymałość elektryczną, odznaczają się przy tym bardzo pożądanymi cechami typu: zmniejszanie szumu fazowego oraz znaczącą redukcją przechowywania i oddawania transjentów. Ale to nie koniec ważnych informacji, bowiem Amerykanie dla utrzymania żądanej impedancji danego rodzaju kabla nie tylko skrupulatnie przestrzegają zasady stosowania odpowiedniego splotu przewodnika, dielektryka i ekranującej całość plecionki – proces PMZ Precision Matched Impedance, ale również wykorzystywania zapewniających daną wartość wtyków, czyli w tym przypadku BNC 75 Ohm. Kolejną cechą modelu Omega jest zastosowanie na jednym przewodzie dwóch baryłek skrywających hybrydowe moduły TAP/CMODE. Pierwszy redukuje polaryzację sygnału elektromagnetycznego, zaś drugi jest filtrem biegnącego wzdłuż przewodów szumu zniekształceń współbieżnych. Zwieńczeniem procesu produkcyjnego kabla Omega Clock podobnie do reszty oferty tego brandu, jest oczywiście bliźniaczy do opisywanego w przypadku sieciówki, proces wygrzewania KPIP.

Aby zrozumieć, co testowane okablowanie wprowadziło do posiadanego zestawu, muszę opisać wynik zastosowania poprzedników. Otóż jak zaznaczyłem, dobranie odpowiedniego seta nie było łatwe. Mimo wielu porób wynik nie bilansował dźwięku w żądany, czyli bliski prawdzie i moim oczekiwaniom sposób. Oczywistym jest, że prawda z racji innej percepcji tego samego materiału dla każdego z nas jest nieco inna, jednak dobrze byłoby, aby przekaz cechowała maksymalna transparentność, co ważne, a nawet najważniejsze, zjawiskowa rozdzielczość, dobre nasycenie i odpowiednia energia. Czy taki osiągnąłem? Powiem tak. Jeśli bazując na zawsze wymuszanych jako wypowiedź bez owijania w bawełnę, opiniach często odwiedzających mnie gości, dostawałem pozytywny feedback nie tylko od wielbicieli zestawów tranzystorowych, ale również zagorzałych piewców lamp – typu „świetna motoryka, a mimo to nic a nic nie brakuje mi z lampy”, to chyba udało mi się dojść do fajnego poziomu jakości słuchanej muzyki. Owszem, trochę czasu na to poświęciłem, ale finał jest niezły, I w takim stanie nieposkromionego jak średniowieczny rycerz ducha podchodziłem do opisywanego dzisiaj starcia. Co prawda przygotowany na trudną walkę o swoje racje, jednak w prawie stu procentach pewny swojego. Niestety to był błąd, gdyż nieoczekiwanie z całej potyczki wyszedłem na przysłowiowej tarczy. Może nie rozbitej w drobny mak, jednakże na tyle sponiewieranej, że testowana zbieranina nie opuściła już mojego pomieszczenia. Co takiego się stało? Może nie uwierzycie, niestety wszytko to, o czym w swoich materiałach reklamowych o rzeczonych kablach pisze producent. Czyli? Spokojnie, z racji zastosowania metody progresywnego oceniania zestawu, całość wyłożę w dwóch uzupełniających się akapitach.

Pierwszym krokiem była zmiana okablowania zegarowego. Dotychczas mogłem pławić się w zjawiskowo czarnym, pozbawionym jakichkolwiek przebarwień tle jako blejtram do namalowania zarezerwowanego dla szczytowych osiągnięć segmentu High End świata muzyki. Muzyki pełnej energii, idealnie zwizualizowanej na bezkresnej wirtualnej scenie, a przez to zjawiskowo namacalnej. Tak myślałem przynajmniej do momentu wpięcia testowanych szarych eminencji od taktowania sygnału zegarowego. Niestety pakiet łączówek Omega Clock wszystko mocno przewartościował. Nagle okazało się, że dotychczas idealne wycięte byty brzmiały nie tylko w sposób zawoalowany w postaci wszechobecnej mgiełki, to również cechowało je rozmycie w domenie krawędzi, w skutek czego lekko przerysowując wynik, odznaczały się cechami pewnego rodzaju anoreksji spowolnienia i niedopowiedzenia. Piszę w ten sposób, gdyż ku mojemu zaskoczeniu wpięcie nowych zegarówek w pozytywnym tego słowa znaczeniu, nie trochę, ale dramatycznie zmieniło ich projekcję. Spokojnie, nie było jakiś pozaziemskich fajerwerków, tylko konsekwentna praca nad dokładniejszym pokazaniem tego samego materiału. Po prostu wspomniane przed momentem rozmycie krawędzi zostało zebrane w sobie, oferując znacznie ostrzejszą, jeszcze bliższą prawdy kreskę, w efekcie odbieraną jako poprawę esencjonalności dźwięku, co natychmiast przełożyło się na znacznie lepszy odbiór kontrastu pomiędzy szumem tła i rysowanymi na nim poszczególnymi wydarzeniami. Mało tego. Takie działanie pozytywnie wpłynęło na szybkość realizacji zapisanych na płycie danych, czego wręcz idealnym przykładem była płyta „Le Nozze Di Figaro” pod Teodorem Currentzisem w japońskim masteringu oficyny SONY – zaznaczam, że to istotny parametr tego wydawnictwa. Ta kompilacja pozbawiona jest recytatyw, przez co pokazuje najbardziej ciekawe nie tylko tekstowo, ale również muzycznie wybrane kawałki. W wyniku tych wyborów dostajemy pakiet wybitnych emocjonalnie i energetycznie przebiegów nutowych tak wokalnych, jak i orkiestrowych. Już zaproponowana przez „agresywnego” w prowadzeniu orkiestry Currentzisa, pokazująca świetny timing i natychmiastowość uderzenia nas dźwiękiem pełnego składu orkiestry, uwertura daje przedsmak tego, co dzieje się w dalszej części krążka. Mam nam myśli unaocznienie słuchaczowi drzemiącej w niej energii i gdy wymaga tego lub umożliwia to materiał muzyczny, umiejętności wywołania przez nią czasem niespodziewanego trzęsienia ziemi. A to dopiero przedsmak przenikającej się w dalszej części współpracy owych instrumentalistów z potrafiącymi sprostać ich wyzwaniom solistami. Nie wiem jak Wy, ale ja po włożeniu tej płyty do transportu nie jestem w stanie wyjąć jej wcześniej, niż po powrocie lasera do stanu zero. To zawsze jest dla mnie pewnego rodzaju narkotyk, który podczas testu dostał zjawiskowego, ale zaznaczam, ani krzty przerysowującego zamierzenie artystów, kopa. Teoretycznie po raz kolejny zderzyłem się z bardzo dobrze znanymi mi na przemian atakiem, energią oraz melancholią muzyki i wokalizy, z tą tylko różnicą, że z dotychczas niespotykanym przeze mnie realizmem. Nie podejrzewałem, że to może się wydarzyć, ale się wydarzyło. Jednak co w tym wszystkim było najgorsze – w domyśle najlepsze, to nie był koniec amerykańskiego pokazywania palcem, jak brzmi, na ile to możliwe, realnie odtworzona muzyka, gdyż po opisanej poprawie szybkości narastania sygnału, wyraźnym wzmocnieniu jego energii i kreowania wszelkich wydarzeń na dotychczas niespotykanie czarnym tle, kolejnej lekcji zwiększania namacalności słuchanej muzyki zaznałem po zmianie okablowania sieciowego.

Uprzedzając nieco fakty, zmiana sieciówek w konsekwencji odsłuchu okazała się być pewnego rodzaju nokautem. W duchu łudziłem się, że w najlepszym wypadku doświadczę kosmetyki posiadanej prezentacji, na co w zaniepokojonym kolejnymi zakupami duchu po cichu liczyłem. Niestety jako kosmetykę odebrałbym lekkie przesunięcie wagowe ulubionej muzyki w stronę jej ewentualnego zagęszczenia lub odchudzenia, a czasem większe jej otwarcie tudzież stonowanie. Tymczasem wynik był zgoła inny. Otóż bez względu na swoją mentalną porażkę miło jest mi oznajmić, iż po roszadach kablowych największą metamorfozę przeszła rozdzielczość prezentacji z największym wskazaniem na jej dolne rejestry. Na domiar „złego” byłem w trakcie słuchania ulubionej muzyki jazzowej spod znaku RGG „Szymanowski”. To z jednej strony jest granie na emocjach wszechobecną, czasem przecinaną pojedynczymi instrumentalnymi frazami ciszą, ale za to z drugiej bardzo wymagające od systemu bezkompromisowej rozdzielczości. Nie rozjaśnienia, czy odchudzenia, bowiem odbiłoby się to negatywnie na wiernym oddaniu wielkości, wagi i energii będących bohaterami tej sonicznej przygody instrumentów – fortepianu, kontrabasu i perkusji. Jak wspomniałem, słowem kluczem usłyszanych zmian okazała się być sprowadzająca moje dotychczasowe doświadczenia z tego typu muzyką do przysłowiowego parteru, zjawiskowa rozdzielczość. Nie wiem, jak to się stało, ale opisaną w poprzednim akapicie, już obsypaną superlatywami prezentację energii dźwięku jako wynik zmiany kabli zegarowych na Omega Clock, sieciówki Shunyaty Sigma V2 NR podczas procesu testowego w sobie tylko znany sposób znacząco podkręciły. Mianowicie zaprezentowały całość z nigdy wcześniej nie słyszaną, teraz znakomicie rozróżnianą drobiazgowością. I nie mówię tutaj jedynie o popisach pianisty, czy kontrabasisty, tylko w głównej mierze grze bębniarza. Oczywiście to przekładało się na całość, jednak największe wrażenie robiła niegdyś wydawało mi się wyczynowa projekcja tego ostatniego muzyka. Najdrobniejsze uderzenia, czy muśnięcia w jakikolwiek bęben, bez względu czy wykorzystywał duży, czy mały kocioł – choć przysłowiowa, często prezentowana jako monotonne „bum” stopa robiła największe wrażenie – teraz w jakże realny sposób zostały rozebrane na najdrobniejsze czynniki proste. Zaznaczam, że poszukiwane, bowiem zaskakująco bogaty pakiet informacji wspierała umiejętnie zbilansowana, dbająca o uniknięcie przerysowania całości, waga dźwięku. Nie było ani zbyt ostro, ani lekko. Po prostu w punkt. Czy to był standard dla pełnego spektrum muzycznego? Powiem tak. Jeśli tak świetnie wypadł bardzo wrażliwy na najdrobniejsze aspekty brzmienia systemu jazz, to z automatu w identyczny sposób wizualizowała się każda twórczość. Powód? Dla testowanego dzisiaj seta okablowania, kilka banalnych. Po pierwsze – poprawie uległy atak i szybkość dźwięku. Po drugie – zyskała ostrość jego rysunku. Po trzecie – wręcz wystrzeliła w kosmos rozdzielczość. A po czwarte – idąc za informacją sprzed kilku chwil, wszystko odbyło się w oparciu o umiejętnie dobraną masę i nasycenie przekazu. Jeśli zbierzemy te cztery punkty w całość, zapewniam, iż słowo porażka, nawet w najbardziej stronniczych opiniach piątki naszych bohaterów nie będzie miała najmniejszej racji bytu.

Nie do końca wiem, jak zinterpretujecie powyższy test. Powodem jest zastosowanie przeze mnie tytułowego okablowania do pracy z sekcją zewnętrznych zegarów, co na chwilę obecną pośród szerokiej rzeszy miłośników muzyki, jest jeszcze stosunkowo rzadkim zjawiskiem. Jednak biorąc zaistniałą sytuację na zdrowy rozsądek, to nadal są urządzenia elektroniczne, zatem ocena brzmienia łączących je z resztą zestawu kabli powinna być zbieżna z przykładowym wzmacniaczem lub dzielonym odtwarzaczem. Czy identyczna? Z prostego powodu odmienności Waszych zestawów od mojej konfiguracji raczej nie. Jednak zapewniam, wnioski mają szansę zmierzać w podobną stronę. Czy zatem na bazie tego twierdzenia jest to okablowanie dla wszystkich? Mając na uwadze opiniowany zestaw nie tylko w całości, ale również jako selekcjonowane występy, z niesionego przez Shunyata Research Sigma V2 NR oraz Omega Clock dobra z małym wyjątkiem powinni skorzystać dosłownie wszyscy. Co to za wyjątek? Jak się pewnie domyślacie, chodzi o posiadaczy nazbyt lekkich wagowo i zbyt jasnych systemów. W tych przypadkach amerykańskie wyciskanie z muzyki maksimum jakości, z winy potencjalnych zainteresowanych, a nie producenta okablowania, może okazać się bolesne. Reszta kochającej muzykę populacji homo sapiens w moim odczuciu do wszelkich prób na własnym organizmie ma w pełni uzasadnione zielone światło.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma Clock
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bon n N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Audio Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami””, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dydtrybucja: Audiofast
Ceny
Sigma v2 NR: 17 500 PLN / 1.75 m + 800 PLN
Omega Digital clock 75 Ohm: 15 000 PLN / 1.25m + 500 PLN (dopł. za dod. 0,25m)

Dane techniczne Sigma Omega Clock
Typ kabla: PMZ coaxial
Impedancja przewodu: 75 Ohm
Złącza: BNC-75
Przewodniki: ArNi®/ PCOCC Silver
Dielektryk: Fluorocarbon
Moduły hybrydowe TAP/CMODE: 2 szt.
Kondycjonowanie KPIP: 4 dni
Standardowa długość: 1 m

Sigma V2 NR
Przewodniki: VTX-Ag
Przekrój: 6 AWG (13,3mm2)
Wtyczki: CopperCONNTM z bloku czystej miedzi w obudowie karbonowej
Redukcja zakłóceń: 12dB
Standardowa długość: 1.75m

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Shunyata Research

Shunyata Research Omega QR
artykuł opublikowany / article published in Polish

Oto kolejny dowód na globalne ocieplenie, czyli przewód zasilający  Shunyata Research Omega QR, który pięknie wyrósł pod amerykańskim słońcem ;-) A tak już na serio niezwykle miło nam powitać w naszych skromnych progach top zamorskiego portfolio.

cdn.

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Shunyata Research

dCS Vivaldi DAC2

Link do zapowiedzi: dCS Vivaldi DAC 2.0

Opinia 1

Może nie wszyscy, lecz z pewnością spora grupa zainteresowanych zgodzi się ze mną, że komponenty audio oprócz samoczynnie nasuwających się podziałów: tanie vs. drogie, czy złe vs. Dobre, czasem należy podzielić nieco inaczej. Jak? To proste. Pomyślcie. Nic nie przychodzi Wam do głowy? Ok. Już wyjaśniam. Przecież nie raz spotkaliście się z producentem, którego urządzenia w kilku zestawach audio potrafiły pokazać się z diametralnie różnych stron. I nie chodzi mi w tym momencie o fakt słabszego lub lepszego grania, tylko rewelacja kontra całkowita wpadka. Co w tym takiego nadzwyczajnego? Otóż według mnie mający podobne wahania produkt śmiało można zaliczyć do obozu „niebezpiecznych” ze względu na brak wybaczalności jakiegokolwiek konfiguracyjnego potknięcia, co jest potem w brutalny sposób zrzucane na pozbawionego szans do obrony delikwenta. Naturalnym, przeciwstawnym biegunem dla tego rodzaju bytów jest oczywiście segment pozycji „bezpiecznych”. O tych ostatnich nie będę się uzewnętrzniał, gdyż każdy choćby minimalnie zorientowany meloman bez zastanowienia sypnie jak z rękawa kilkoma utożsamiającymi się z tym określeniem markami typu Electrocompaniet, czy Accupchase. W dzisiejszym epizodzie przyjrzymy się rasowemu sonicznemu kilerowi, który z racji sporych wymagań co do reszty toru nawet przy minimalnym błędzie niestety mści się okrutnie, natomiast umiejętnie otoczony odpowiednim towarzystwem bez problemu zostawia konkurencję mocno w tyle. O kim, o przepraszam, o czym mowa? Oczywiście, mam na myśli stacjonującą na Wyspach Brytyjskich markę dCS, zgłębianie portfolio której rozpoczniemy z wysokiego „c”, czyli topowego przetwornika cyfrowo-analogowego Vivaldi DAC 2.0 z zapleczem wspomagającym pod postacią: duetu Mutec-a, czyli wzorcowego zegara z re-clockerem MC-3+USB, oraz referencyjnego zegara wzorcowego 10 MHz REF 10, streamera ROON Nucleus, stosownego zasilacza Keces Audio P8 i okablowania ze stajni Synergistic Research i Shunyata Research. Zaciekawieni? Jeśli tak, zatem pozostaje mi podziękować dystrybutorowi ww. marek – łódzkiemu audiofastowi za udostępnienie tego jakże eklektycznego zestawu do testu, a Was zaprosić na kilka, mam cichą nadzieję, ciekawych spostrzeżeń na temat sposobu na muzykę spod znaku dobrze zestawionego z resztą toru audio dCS-a.

Z racji zdecydowanie większego doświadczenia Marcina w kwestii wydawania opinii o produktach streamingowych ja w swojej przygodzie testowej przyjrzę się jedynie jakości dźwięku mojego zestawu po aplikacji przetwornika cyfrowo-analogowego Vivaldi DAC 2.0. Jednak dla podkręcenia atmosfery zrobię to w dwóch podejściach. Pierwszy będzie jedynie wprowadzeniem na temat sznytu grania samego DAC-a. Zaś drugi pełną relacją po zastosowaniu zewnętrznego wzorcowego zegara Mutec Ref 10, niezbędnego do przetaktowania sygnału reclockera firmy Mutec MC-3+USB naturalnie ze wspomnianym okablowaniem Synergistica i Shunyaty. Dlatego też z powodu braku dogłębnych doświadczeń z resztą prezentowanej w tym teście układanki, w tym akapicie przybliżę jedynie wizerunki produktów mających swoje pięć minut u mnie, a po opis pozostałych wysyłam potencjalnych zainteresowanych do tekstu Marcina.
Rozpoczynając opis od przetwornika muszę stwierdzić, iż na tle konkurencji, o moim Japończyku już nie wspominając, DAC 2.0 jest kolokwialnie mówiąc wielki. Nie dość, że w standardowej szerokości, to dodatkowo zbliżając się rozmiarem do mojej końcówki mocy wysoki i równie głęboki. Obudowa wykonana jest z usztywniającego całość konstrukcji aluminium. Front dla przełamania potencjalnej monotonii płaskiej ścianki przy użyciu obrabiarek CNC płynnymi liniami uformowano w coś na kształt bezgłowej ryby. Ale uspokajam. Nie jest to zamierzone hołubienie jednej z religii, a jedynie wynik ciekawie przecinających się odcięć poszczególnych płaszczyzn. Na lewej flance awersu znajdziemy może nie bardzo duży, ale wystarczająco czytelny wielofunkcyjny wyświetlacz. Obok niego pięć pozwalających na obsługę urządzenia bez pomocy pilota okrągłych guzików. A na prawej stronie średniej wielkości, współpracującą z przyciskami podczas kalibracji pracy przetwornika gałkę. Zaś rewers, z racji pełnionej funkcji bardzo i szeroko rozumianej uniwersalności proponuje użytkownikowi patrząc od lewej: wyjścia analogowe RCA/XLR, cztery wejścia cyfrowe AES/EBU, pięć SPDIF, trzy wejścia i jedno wyjście dla zewnętrznego zegara BNC, SPDIF w wersji OPTIC, USB, terminal komputerowy dla upgrade’u urządzenia i skonsolidowany w jedną całość zestaw włącznika głównego, bezpiecznika i gniazda EIC. Całość konstrukcji posadowiono na czterech sporej średnicy, miękko wyściełanych okrągłych stopach. Ważna informacją dla potencjalnych zainteresowanych jest fakt możliwości zakupu ułatwiającego codzienne użytkowanie pilota zdalnego sterowania.
Sprawa opisu zegara i reclockera podobnie do przetwornika również nie będzie okraszona jakimiś niedostępnymi dla zwykłego Kowalskiego informacjami. Jak obrazują fotografie, w obydwu przypadkach mamy do czynienia co prawda z różniącym i się gabarytami, ale jednak niedużymi pudełkami. Zegar wzorcowy jest nieco większy. Z punktu widzenia miłośników dobrej jakości dźwięku w odróżnieniu od większości produktów z rynku PRO sporą ciekawostką jest zaspokajanie go w energię elektryczną przy pomocy tradycyjnego, czyli opartego o transformator zasilania. Przednia ścianka jest ostoją owalnego włącznika, niedużego pokrętła i dziewięciu diod informacyjnych o stanie pracy urządzenia. Tył spełniając założenia obsługi dwóch różnych opornościowo sygnałów został wyposażony w osiem stosownie oznaczonych terminali BNC (2 dla 50 i 6 dla 75 Ω) i zespolone włącznik główny, bezpiecznik i gniazdo sieciowe. Mutec MC-3+USB jest nieco mniejszy, ale za to bardziej naszpikowany manipulatorami na froncie i przyłączami na tyle obudowy. Przód pozwalając na łatwą kalibrację udostępnia nam trzy owalne guziki i 10 rzędów kolorowych, oznajmiających wybrany sygnał pracy diod. Zaś tył zaspokaja nasze potrzeby ośmioma gniazdami BNC, dwoma AES/EBU, dwoma optycznymi, jednym RCA, jednym USB, włącznikiem głównym i gniazdem EIC.
Listę akcesoriów biorących udział w mojej odsłonie testu uzupełniają aktywnie ekranowane kable zegarowe Synergistic ELEMENT CTS DIGITAL BNC i zamiennie Shunyaty SIGMA CLOCK, a także sieciowe z topowej linii Shunyaty SIGMA NR.

Na początek akapitu o wyniku mariażu angielskiej myśli technicznej z będącą w znakomitej większości japońską układanką, przybliżę słuszność zaliczenia produktów dCS-a do zbioru niebezpiecznych. Mianowicie z reguły są bardzo rozdzielcze, nie szukają poklasku nadmiernie wysycając środek pasma, a do tego fantastycznie, bo w bardzo zwarty sposób prowadzą linię basu. I gdy zbierzemy wspomniane aspekty brzmienia tego producenta w jedną całość, nawet najdrobniejszym potknięciem konfiguracyjnym łatwo jest o spektakularną wtopę typu zbyt oszczędnej zawartości muzyki w muzyce. I nie ma znaczenia, czy delikwent jest obeznany w temacie. Wystarczy jedna mylna decyzja i koniec pieśni. Jak to było u mnie? Powiem szczerze, że znając owe urządzenia od tej strony, czyniąc przygotowania do tego testu bardzo uważałem, aby nie popełnić błędu. Naturalnie nie mogłem zbytnio przemeblowywać swojego zestawienia, bowiem końcowy efekt soniczny o punkcie zapalnym dzisiejszej relacji niewiele by mi powiedział. Dlatego też poczyniłem drobne korekty znanego mi okablowania i wpiąłem przetwornik w tor. I wiecie co? Jestem przekonany, ba powiem więcej, jestem pewny, że sprostałem wszelkim problemom, co postaram się w miarę strawnie przelać na klawiaturę.
Jak zeznałem, zabawę rozpocząłem od wpięcia samego przetwornika. Nie będę ukrywał, że w pokazaniu wszelkich najciekawszych z bardzo wielu możliwych konfiguracji pomógł mi znajomy posiadacz modelu Rossini. Ale nie dlatego, że nie dawałem sobie rady, tylko aby początkowo wspólna zabawa przebiegała sprawnie. I? Prawie natychmiast wyłapałem wspomniane przed momentem cechy fenomenalnej rozdzielczości i znakomicie kontrolowanego basu. Muzyka ożyła. Stała się zrywniejsza, ale również znacznie bardziej napowietrzona i przy tym oferująca o wiele więcej mikrodetali. Ale nie kłujących w ucho pików, tylko drobniutkich, przecież przez cały czas obecnych w eterze, tylko zazwyczaj przykrytych specyfiką grania różnych urządzeń, audio smaczków. Po prostu, nagle do pakietu, tak jak lubię nasyconego przekazu, doszła dawka informacji o początku i końcu wygenerowanych przez system dźwięków. To było na tyle z jednej strony dziwne, a z drugiej ciekawe, że wbrew pozorom swoim brakiem ofensywności przekaz nie zmuszał mnie brutalnie do analizy wszystkiego co wybrzmiało pomiędzy kolumnami, tylko zadziwiająco nienachalnie pozwalał na wybór, czy delektuję się całością spektaklu muzycznego, czy na moment zatrzymać się na przykład przy mimice twarzy, dajmy na to Youn Sun Nah z płyty „Lento”. To niewiarygodne, w jak niewymuszony sposób można zaproponować dwa podejścia do chłonięcia tego samego materiału. Zazwyczaj mamy do dyspozycji dwa stany. W zbyt agresywnym zestawie walczymy z wszechobecnym atakiem i informacjami w postaci szybko gasnących bytów, zapominając przy tym o najważniejszym, czyli próbie zrozumienia co chcą przekazać na artyści. Zaś w pseudo muzykalnych ulepkach pieścimy swoje uszy jedynie gęstą lawą nut twierdząc, że mamy do czynienia z fantastyczną dawką eufonii. Na szczęście okazało się, że w przypadku zestawienia mojej układanki z Anglikiem dzięki rozdzielczości i plastyczności źródła, gęsto grającego wzmocnienia i wyposażonych w papierowe przetworniki kolumnom da się pogodzić obydwa stany nie tylko przy dobrej tonacji barwowej, ale również dobrze narysowanej w domenie kontroli niskich tonów generowanej muzyki. To zaś pozwoliło mi uświadomić sobie, iż od jakiegoś czasu podobnej propagacji fal dźwiękowych może nie usilnie, ale chyba podświadomie poszukiwałem. Naturalnie była to kwintesencja kilkuletniej zabawy z najdroższymi, a co za tym idzie najlepszymi na rynku urządzeniami. Jednak nie zmienia to faktu, że po raz pierwszy miałem kontakt ze sznytem grania, który wręcz palcem pokazał mi, gdzie w moim zestawieniu tkwią jeszcze pokłady fenomenalnego dźwięku. I tak przebiegła pierwsza, jakże ciekawa z punktu widzenia obudzenia w sobie poszukiwacza nowej drogi część testu.

Co takiego wydarzyło się później, żeby dzielić tekst na dwa epizody? Wszyscy, którzy mnie trochę znają, wiedzą, że dla mnie to rzecz dziwna. Otóż w tor wpiąłem zestaw Mutec-a. Efekt?
Tutaj przed głównym tekstem kolejna dygresja. Bowiem dla potrzeb pełnego zaspokojenia oferowanych przez rynek audio częstotliwości próbkowania sygnału – czytaj możliwości słuchania sygnału PCM i formatów gęstych bez częstego przestrajania urządzenia do sygnału wejściowego – niezbędne są dwa reclockery. To oczywiście trochę rozbudowuje bazę niezbędnego okablowania. Jednakże, jeśli chce się mieć pod kontrolą pełnię oferty światowych oficyn muzycznych z poziomu siedzenia w fotelu, nie ma innej drogi. Dlaczego dwa? Otóż jak wspomniałem, każdy z nich ma za zadanie obsługę innych próbkowań. Jeden 44.1, a drugi 48 kHz i wszystkich ich wielokrotności, co wybieramy w bardzo rozbudowanym menu MC – trójek. Gdy spełnimy ten wymóg, dCS uwalniając nas od poszukiwania z czym mamy do czynienia sam wybierze odpowiednią konfigurację doboru próbkowania. Jak to wyglądało u mnie? Cóż. Ja w swej krucjacie na rzecz poczciwego sygnału 16/44.1 i najzwyczajniej w świecie dysponując tylko takim materiałem wykorzystałem tylko jedną sztukę MC-3+USB. Czy celowo się ograniczam zamykając się na gęste pliki, nie mam zamiaru w tym momencie się rozwodzić. Natomiast już na podstawie takiej konfiguracji powiem tak. Nagle wszystko co dotychczas wydawało mi się bardzo ciekawe, teraz dostało, w dobrym tego słowa znaczeniu, przysłowiowego kopa. Ale nie był to szkodliwy na dłuższą metę efekt „łał”, tylko podnoszące jakość fonii, znacznie lepsze wdrożenie w życie takich cech jak artykułowane na wstępie: rozdzielczość, napowietrzenie przekazu, konturowość niskich rejestrów i co dla mnie było fenomenem, propozycja tętniących znacznie większą niż we wcześniejszym połączeniu energią średnich tonów. Te ostatnie aż kapały od soczystości, ale bez najmniejszych oznak przesilenia dźwięku. Po prostu muzyka epatowała dotychczas nieosiągalnym w nawet najbardziej ekstremalnie drogich zestawieniach życiem. A wszystko w pełnej rozdzielczości, czyli z rzadko spotykaną u konkurencji drobiazgowością w przedstawianiu świata dźwięków. Sam nie wiem, jak to wyjaśnić. Przecież pisałem, że już pierwsze starcie było zjawiskowe. Jednak to, co wydarzyło się potem, wręcz zmusza mnie do stwierdzenia, że jeśli zdecydujecie się na tytułowy przetwornik Vivaldi DAC 2.0, nie ma innej możliwości, jak skonfigurowanie go w opcji zewnętrznego zegara wzorcowego. To jest inny, wart każdej dodatkowej złotówki świat. W takim zestawieniu muzyka płynęła pełnym pasmem w najdrobniejszych szczegółach. I co ważne, tylko od ode mnie zależało, czy wkładając do napędu CD-ka płytę z repertuarem orkiestrowym skupiałem się na koncercie jako całości, czy oczami, ups przepraszam uszami wyobraźni widziałem nawet najdalej usadowioną sekcję kontrabasów. I to nie w domenie plamy dźwiękowej, tylko dzięki rozdzielczości systemu jako odseparowanych od siebie poszczególnych muzycków. Przyznam szczerze, tej twórczości nie słucham tak często, jak jazzu, ale za sprawą opisywanej konfiguracji przynajmniej dwa razy dziennie w napędzie lądował krążek z klasyką. Idźmy dalej. Weźmy na warsztat wokalistykę. Bez znaczenia, czy Claudio Monteverdiego, czy Cassandry Wilson. Wszelka tego typu twórczość była wodą na młyn przybliżanego zestawienia. Każdy drobiazgowo, ale nie nachalnie podany najdrobniejszy szmer kącików ust, przełknięcia śliny, czy wydychanego powietrza sprawiały, że do przecież dogłębnie poznanego przez lata testowania sprzętu repertuaru teraz podchodziłem, jakbym słuchał go po raz pierwszy w życiu. Niby już to przerabiałem, ale w takim wydaniu nigdy. I co najciekawsze, taki stan odbioru zaliczałem przed dobre kilka tygodni bez najmniejszego poczucia przerostu formy nad treścią. Przecież muzyka to nie tylko jedna plama monotonnie współbrzmiących ze sobą na scenie artystów, ale przede wszystkim zbiór wspaniale współpracujących ze sobą indywidualności, co fenomenalnie oddawał zestaw testowy. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że nie było dla niego tematów tabu, gdyż w podobnym odbiorze wypadała muzyka rockowa i elektronika. Jak to możliwe? Słowo klucz to „rozdzielczość” współpracujących ze sobą poszczególnych komponentów audio. Naturalnie w sukurs rozdzielczości szedł sposób prezentacji niskich rejestrów i witalność przekazu, jakie oferuje Vivaldi DAC 2.0 marki dCS. Ale jak wspomniałem, taki wynik jest pokłosiem umiejętnego dobrania poszczególnych klocków, co w moim odczuciu udało się znakomicie.

Tak, wiem, powyższy tekst brzmi jak artykuł sponsorowany. Jednak jeśli mnie znacie, wiecie, iż niełatwo mnie kupić byle „fajerwerkami”. Jeśli skłaniam się napisać test w formie aż tak długiego i co ważne ociekającego w pochwały monologu, coś musi być na rzeczy. Aby to uwiarygodnić, z pełną powagą niniejszej deklaracji zapewniam, że w tym przypadku w stu procentach z takim przypadkiem miałem do czynienia. Dlatego też pod wszystkimi pozytywnymi uwagami podpisuję się obydwoma rękami. To jest pełnoprawny przedstawiciel ekstremalnego High Endu i w starciu na moim podwórku bez problemu to pokazał. Jednak przypominam. Dla pełnego sukcesu musi być spełniony bardzo ważny warunek. Jaki? Otóż nie dobrej, ale wręcz idealnej konfiguracji. Jeśli przetwornikowi dCS-a taką zapewnicie, w pełni tego słowa znaczeniu zaręczam, jakością osiągniętego dźwięku ewentualne poszukiwania czegoś nowego wybijecie sobie z głowy na długie lata.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Statement
IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Opinia 2

Nie wnikając zbytnio w szczegóły, odkąd pamiętam, a pamięć przynajmniej jeśli chodzi o audio mam jeszcze całkiem, całkiem, zwykło się uważać, że to domena analogowa wymaga doświadczenia, wiedzy, umiejętności i przede wszystkim czasu na nieraz iście zegarmistrzowskie regulacje. Nie przeczę, że tak nie jest, bo jest i jedynie doprowadzenie do stanu używalności stricte budżetowych konstrukcji zajmuje pi razy drzwi jakiś kwadrans i to z wyjęciem, oraz odfoliowaniem wszystkich potrzebnych części. Im jednak wyżej będziemy się piąć, tym więcej zdolności ekwilibrystycznych będziemy potrzebowali. Odnoszę jednak nieodparte wrażenie, iż powyższa analogia znajduje pełne odzwierciedlenie również na pozornie szalenie odległym torze cyfrowym. O ile bowiem na poziomie nazwijmy go umownie Hi-Fi wystarczy wszystko spiąć razem w miarę sensownymi przewodami, w przypadku grania z komputera zainstalować stosowne sterowniki i gra muzyka. Pozornie prościej się nie da, nieprawdaż? Pozornie tak, jednak patrząc na zagadnienie domeny cyfrowej nieco szerzej i oprócz jedynie ślizgania się po jej powierzchni, decydując się na eksplorację głębszych warstw bardzo szybko okaże się, iż wcale tak prosto i szybko nie jest, bo być nie może. Co prawda, dla wszystkich zakochanych w bezobsługowych rozwiązaniach Plug’n’Play sprawę powinien załatwić zakup możliwie zaawansowanego (drogiego?) przetwornika i równie wyrafinowanego (głównie dla spokojnego sumienia) okablowania. W końcu płacimy i wymagamy. Zgodnie z takim nastawieniem i jadąc po przysłowiowej bandzie, mając w dodatku jako-takie rozeznanie w branży jednym z oczywistych wyborów powinien być angielski dCS i jego topowy przetwornik Vivaldi DAC2. Czy zatem wybór owego stanowiącego obiekt westchnień większości audiofilów cudu techniki jest przysłowiowym złapaniem Pana Boga za nogi i zwieńczeniem mozolnej drogi na audiofilski Olimp? Dla nabywców kupujących jedynie „oczami”, czyli bazujących jedynie na ilości gwiazdek i „%” w branżowych periodykach z pewnością tak, jednak z wrodzonej przekory i dzięki nieocenionej pomocy dystrybutora – łódzkiego audiofastu, postaramy się w ramach niniejszego testu udowodnić, że i z pozornie niedoścignionej referencji, czyli wspomnianego przetwornika dCS Vivaldi DAC2 da się co nieco jeszcze wycisnąć.

Jak sami Państwo widzicie sam tytułowy DCS, tak posturą, jak i ceną, może i króluje pośród towarzyszącej mu świty, jednak nieco uprzedzając fakty to właśnie dzięki niej ma szansę stać się tym, czym być powinien, czyli nie owijając w bawełnę cyfrową referencją. Zacznijmy jednak od początku, czyli od wrażeń natury estetycznej i skupmy się na widocznych gołym okiem cechach. Nie da się ukryć, iż Vivaldi jak na przetwornik jest duży, bądź wręcz bardzo duży. Co prawda do monstrualnego Atlantis Reference DAC WADAX-a, jeszcze „trochę” mu brakuje, ale nie popadając w gigantomanię spokojnie w jego obudowie powinno dać się zmieścić trzewia sporej populacji stricte high-endowych integr i końcówek mocy. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że bryła DAC-a jest zbyt przysadzista, bądź wręcz toporna, gdyż taka nie jest, a to z powodu niezwykle eleganckiego i zarazem masywnego, z iście zegarmistrzowską precyzją wykonanego frontu z wkomponowanym, możliwym do wypatrzenia (przy odrobinie dobrej woli) ichtiologicznym motywem. Tak, tak, pół żartem, pół serio, z przymrużeniem oka proszę tylko się przyjrzeć finezyjnym liniom profilu układających się w profil ryby po … dekapitacji, z obszarem tuż za skrzelami zajętym przez przyozdobiony firmowym logotypem, biegnący wzdłuż korpusu wyświetlacz, za którym znajdziemy pięć niewielkich przycisków odpowiedzialnych za uruchomienie i obsługę urządzenia. Natomiast w „płetwie ogonowej” ulokowano pokrętło regulacji głośności.
Rzut oka na ścianę tylną może niewtajemniczonych, postronnych obserwatorów, wprawić niemałą konsternację, gdyż widok takiego bogactwa wszelakiej maści interfejsów przywodzi na myśl raczej rozwiązania znane z wielokanałowych procesorów a nie li tylko stereofonicznego przetwornika. Proszę jednak pamiętać, że mamy do czynienia z urządzeniem referencyjnym i na wskroś bezkompromisowym, więc szczęśliwy nabywca do dyspozycji otrzymuje zdublowane wyjścia w standardzie RCA i XLR, oraz przyprawiający o trudny do usunięcia uśmiech wachlarz wejść cyfrowych obejmujący cztery AES/EBU, dwa coaxiale, pojedyncze BNC, Toslink i USB, dodatkowo interfejs SDIF-2 na złączach 2 x BNC i oczywiście we/wyjścia dla zewnętrznego zegara. Co do jego trzewi, to trudno szukać tamże powszechnie stosowanych „komercyjnych” kości przetworników w stylu popularnych układów Sabre itp., gdyż dCS stosuje najnowszą wersję przełomowej i w dodatku własnej – opracowanej przez siebie technologii Ring DAC™. Platforma cyfrowego przetwarzania sygnału została oparta o układ programowalnych bramek FPGA, układy cyfrowego przetwarzania sygnału DSP oraz system mikrokontrolera a całość sterowana jest wspólnym kodem opracowanym w laboratoriach dCS-a. W rezultacie czego tytułowy DAC bez najmniejszych problemów radzi sobie z sygnałami PCM 24 Bit /192 kHz, DXD 24 Bit / 352.8 i 384 kHz, jak i DSD a ponadto udoskonalona cyfrowa regulacja głośności pozwala ustawić maksymalny poziom wyjściowy na 2 lub 6 V, przez co z powodzeniem można dopasować o do praktycznie dowolnego wzmacniacza mocy. I jeszcze słowo o dołączonym pilocie, który nie dość, że jest imponującym, aluminiowym profilem i naprawdę trzeba byłoby mieć niezły nieład w swym otoczeniu, by go zapodziać, to został on wyposażony w szalenie wygodną w użyciu, a więc wzorcową pod względem ergonomii regulację głośności z użyciem poręcznej, poruszającej się w wyczuwalnym oporem gałkę głośności.

Nieco mniej imponująco prezentują się dalekie od high-endowego wysublimowania formy, mające swój rodowód na rynku pro-audio dwa niewielkie urządzenie Mutec-a, czyli wzorcowy zegar z re-clockerem MC-3+USB, oraz referencyjny zegar wzorcowy 10 MHz REF 10. Ich urok polega jednak nie na tym jak wyglądają, lecz co i jak robią i jedynie tym funkcjom podporządkowany jest ich design. Dlatego też front MC-3+USB upstrzony jest trzydziestoma siedmioma małymi i trzema nieco większymi (w sumie 40 szt.!!) diod informujących o stanie pracy i parametrach sygnału tak na wejściu, jak i na wyjściu a biorąc pod uwagę, iż ten niepozorny maluch m.in. konwertuje strumienie DSD / DoP (64-256) na strumień PCM z wybieralną częstotliwością próbkowania, niejako przy okazji zdolny jest skalować częstotliwości bazowe 44,1 i 48kHz do mnożnika x512, czyli 22,5792 MHz i 24,576 MHz warto mieć baczenie co i na jaki kolor miga. Dokładny opis interfejsów wejściowych i wyjściowych zamieściłem w sekcji z danymi technicznymi, więc w tym momencie daruję sobie zabawę w „kopiuj/wklej” tylko odeślę zainteresowanych na sam dół niniejszej epistoły.
Jeśli zaś chodzi o REF 10 to w jego przypadku mamy do czynienia z „jedynie” dziesięcioma diodami i obrotowym selektorem wejść na froncie. Natomiast co do funkcji jaką pełni, to jest to referencyjny cyfrowy generator 10 MHz, z najniższym poziomem szumu fazowego wśród urządzeń dostępnych na rynku oparty nie jak można byłoby się spodziewać rubidowych, czy cezowych oscylatorach lecz na ręcznie składanych, niemieckich oscylatorach OCXO, o najniższym możliwym poziomie szumu fazowego.
Listę dostarczonej na testy elektroniki zamykają skromne, popielato-szare pudełeczko, czyli Roon Nucleus i dedykowany (sugerowany przez dystrybutora) zasilacz Keces Audio P8 8A Mono PS. O ile jednak kwestię zasilacza pozwolę sobie na potrzeby niniejszego testu ograniczyć do lakonicznego stwierdzenia, iż jest to jedna z najładniejszych, a przy tym najsolidniej wykonanych, dostępnych na rynku propozycji. Wystarczy wspomnieć, iż jego obudowę wykonano z perfekcyjnie wykończonych 4 mm aluminiowych paneli przymocowanych do stalowej kratownicy a we wnętrzu króluje spore toroidalne trafo i pokaźna bateria kondensatorów. Jak widać zaskakujący, jak na takiego malucha ciężar 6 kg znikąd się nie bierze.
Natomiast Roon Nucleus to tak naprawdę niewielki, oparty na Intelu NUC, komputer z preinstalowaną, autorską (zoptymalizowaną pod kątem audio) dystrybucją Linuxa o nazwie Roon OS i oczywiście zainstalowanym tamże programem Roon, który integruje w sobie rolę nie tylko multiformatowy odtwarzacz, lecz i aplikacji katalogującą nasze, zgromadzone na NASach, pamięciach przenośnych, chmurze – serwisach streamingowych, muzyczne zbiory. O ile jednak sama platforma sprzętowa wydaje się jak najbardziej OK – w końcu to świetny przykład rozwiązania działającego praktycznie od razu po wyjęciu z pudełka, to do ww. oprogramowania trzeba się mentalnie przełamać i przekonać. Piszę o tym z pełną świadomością, gdyż osoby decydujące się na zakup samego Roona a nie Nucleusa otrzymują software w stylu „nieco” (bo przy dożywotnim „członkostwie” to tylko jakieś 10x) droższego i nieco bardziej rozbudowanego odpowiednika, nomen omen polecanego przez samego dCS-a (str. 12 instrukcji), dość sporadycznie używanego przeze mnie ostatnimi czasy, czyli po przesiadce na Lumina U1 Mini świetnego JRivera. Niby za jakość się płaci, ale … większość znanej mi konkurencji dedykowaną appkę do sterowania i zarządzania zdigitalizowanymi zbiorami muzycznymi dołącza bezpłatnie. W dodatku Nucleus w standardzie posiada zwykły „laptopowy” zasilacz, więc obecność ww. Kecesa, przynajmniej z naszego punktu widzenia, wydaje się całkiem oczywista. Z miłych akcentów warto wspomnieć o dotykowym włączniku głównym, który po aktywowaniu urządzenia emituje delikatną poświatę na jego zapleczu. Schowany wewnątrz niewielkiej wnęki komplet we/wyjść obejmuje gniazdo zasilające, port HDMI i Ethernet, oraz dwa USB. W tym momencie warto jednak zauważyć iż te dwa ostatnie interfejsy mają formę podwójnego terminala USB, przez co o ile z budżetowym, bądź nazwijmy to „znormalizowanym” (vide Wireworld Starlight) okablowaniem problemu nie będzie, to dysponując łączówkami USB o „ponadnormatywnej” konfekcji (daleko nie szukając większość oferty Adiomica Laboratory, bądź Fidata HFU2) tak naprawdę będziemy musieli zadowolić się jednym portem. Warto też zwrócić przy okazji uwagę na sąsiadujący port Ethernet bo przy dwóch „tłustych” wtykach też może dojść do drobnych przepychanek.

O dostarczonym wraz z elektroniką okablowaniu, z racji już i tak rozbudowanej do niemalże granic percepcji i przyzwoitości części opisowej, postaram się wypowiadać możliwie lakonicznie, gdyż coś czuję w kościach, iż wcześniej, czy później i tak przyjdzie nam się z kilkoma przedstawicielami dzisiejszej plątaniny zmierzyć w ramach solowych sparringów. Podchodząc jednak do tematu w sposób globalny można jednak uznać, iż przynajmniej przewody sygnałowe podzielić możemy na dwie grupy – pierwszą hołdującą klasycznym, nazwijmy je umownie pasywnym sposobom walki z wszelakiej maści interferencjami zaburzającymi transmisję, i drugą – wspomagającą się rozwiązaniami nieco mniej konwencjonalnymi. Do pierwszej zaliczyć możemy przewody Shunyata Research. Wykonane są one z najwyższej czystości miedzi OFE Alloy 101 / C10100 w formie cieniutkich rurek (VTX™) zapobiegających powstawaniu efektu naskórkowego. Ponadto ich produkcję oparto o koncepcję PMZ (Precision Matched Z) polegającej na maksymalnym zminimalizowaniu (ależ piękne samo zaprzeczenie) parametru „tolerancji zmian powierzchni przewodników oraz sposobu ich izolowania” na drodze splatania i izolowania poszczególnych przewodów cztery razy wolniej aniżeli odbywa się to zwykle. Jakby tego mało na każdym z przewodów możecie Państwo zauważyć wielce intrygującą kapsułę z nie mniej rozbudzającą wyobraźnie, widoczną przez przeźroczysty korpus spiralą. Owe tajemnicze sarkofagi to nic innego, jak polaryzatory TAP (Transverse Axial Polarizer), czyli elementy, które „wchodząc w interakcję z polem elektromagnetycznym tworzonym przez sygnał biegnący wzdłuż przewodu modyfikują zachowania fali elektromagnetycznej”, go (czyli ów sygnał) otaczającej. W telegraficznym skrócie blokują one fale biegnące wzdłuż przewodu, przepuszczając jedynie te zorientowane poprzecznie. Kosmos? Raczej zaawansowana fizyka i lata doświadczenia, chociaż z drugiej strony, dla „bytów” parających się li tylko rebrandingiem, bądź konfekcją i upychaniem kabli firm trzecich we własne peszelki, może to rzeczywiście być poziom zaawansowania technologicznego zbliżony do promu kosmicznego.
No dobrze, żarty na bok, gdyż na scenę wkraczają przedstawiciele obozu „alternatywnego”, czyli Synergistic Research mogące pochwalić się (szczególnie przewód USB) ekranami z zaimplementowaną technologią uziemienia Ground Plane, oraz możliwością żonglerki „modułami tuningowymi” UEF RED (akcentuje ciepło, płynność i muzykalność), oraz SR BLUE (stawia na detal, precyzję i napowietrzenie) a niejako na deser dorzucono jeszcze ekran UEF z grafenem ułożony w nową matrycę. A jeśli ktoś w tym momencie czuje się jeszcze nieusatysfakcjonowany to … nie ma najmniejszego problemu by całości zafundować jeszcze SR Ground Block z UEF Ground Filter. I w tym momencie pozwolę sobie na małą może nie tyle dygresję, co wskazówkę natury użytkowej. Otóż zgodnie zamieszczoną przez producenta ulotką znajdujące się w zestawach dostarczonych przez dystrybutora „uziemiacze” należy wpiąć w gniazdo/listwę zasilaną przez linię, na której nie ma żadnych urządzeń audio. Krótko mówiąc do pełni szczęścia potrzebować będziemy dwie całkowicie niezależne linie zasilające. Pierwszą – czystą – dedykowaną naszemu systemowi audio i drugą – „brudną” – do odprowadzania wszelakiej maści „elektro-śmieci” wyłapanych przez akcesoria Synergistic Research.

No dobrze. Większość z Państwa zdążyła pewnie wypić duże (znaczy się takie pow. 400 ml) Café Latte i skonsumować szarlotkę z lodami a tu ani słowa o dźwięku. Najwyższy czas zatem zająć się i tą dziedziną.
Prawdę powiedziawszy odbierając Vivaldiego od Jacka odniosłem dziwne wrażenie, że chłopak wypina tytułowego DACa ze swojego systemu z wyraźnym bólem. Niby doskonale zdaję sobie sprawę, że obaj niestety nie młodniejemy, i czasem zbyt gwałtowny skłon może powodować pewien dyskomfort, ale ten dziwny grymas na jego twarzy zagościł niemalże na stałe. No nic, czasem każdy ma gorszy dzień, więc zbytnio nie dopytując o szczegóły skupiłem się na aplikacji Vivaldiego w moim „ołtarzyku”.
Ponieważ mając już na koncie kilkadziesiąt godzin odsłuchów w OPOS-ie (Oficjalnym Pokoju Odsłuchowym Soundrebels) mniej więcej wiedziałem czego mogę się spodziewać, więc już u siebie postanowiłem nieco dozować sobie przyjemności i przygodę z legendarnym przetwornikiem rozpocząłem od wykorzystania go w wersji sauté. Ot po prostu przekazałem mu 2/3 funkcji swojego dyżurnego Ayona CD-35 (Preamp + Signature) angażując go zarówno w dekodowanie sygnałów cyfrowych, jak i regulację głośności. Chwila delikatnej ekwilibrystyki kablarskiej, kilka dni na akomodację urządzenia w nowym otoczeniu i oswojenie się piszącego te słowa z nowym elementem toru i … Cóż, nie da się ukryć, że różnice wcale nie były kosmetyczne. Angielski DAC w sposób bowiem nie tyle bezkompromisowy, co wręcz bestialski zdeklasował austriackiego sparingpartnera tak pod względem wolumenu dostarczanych informacji, jak i szeroko rozumianej rozdzielczości. W ramach zobrazowania różnic posłużę się analogią do dwóch realizacji nieśmiertelnych „4 pór roku” Vivaldiego. Otóż mój Ayon na tle dCSa jawił się jako słodka, niemalże karmelowa i romantyczna interpretacja Sir Yehudi Menuhina a z kolei angielski przetwornik w porównaniu z Austriakiem przypominał „wyczynowe” wykonanie Giuliano Carmignoli z Venice Baroque Orchestra. Krótko mówiąc doskonale zdajemy sobie sprawę, iż słuchamy tego samego utworu, jednak z Vivaldim docierających do nas dźwięków, niuansów, wybrzmień i detali dotyczących nawet samego instrumentarium, rozmieszczenia muzyków na scenie jest niezaprzeczalnie więcej a te, które dla obu przypadków są zgodne prezentowane są bardziej wyraziście i namacalnie. Owych różnic jednak wcale nie trzeba się doszukiwać, czy w nie wsłuchiwać, bo są natury oczywistej. Wystarczy wspomnieć otwartość góry, precyzję w gradacji poszczególnych planów, czy całkowicie swobodny i naturalny wgląd w najdalsze rzędy zajmowane przez muzyków.
Całe szczęście (dla rodzinnego budżetu) początkowo nie do końca przekonywał mnie stopień wysycenia reprodukowanych barw. Niby wszystko było na tak wyśrubowanym poziomie, że za bluźnierstwo uchodzić by mogło grymaszenie, lecz najwyraźniej w jakimś tam stopniu, w swym stetryczałym zmanierowaniu, uzależniony jestem od lampowego czaru i taka neutralność i perfekcjonizm pozostawiała po sobie lekki niedosyt. Proszę tylko mnie źle nie zrozumieć. Od strony czysto technicznej mówiąc obrazowo mucha nie siadała, tylko … słuchając „Tartini Secondo Natura” tria Tormod Dalen, Hans Knut Sveen, Sigurd Imsen odnosiłem nieodparte wrażenie, że podczas nagrania zamiast naturalnego, bądź pochodzącego ze „starych” żarówek światła dominuje tam oświetlenie studyjne o ściśle kontrolowanych parametrach. Na pewno widać i słychać lepiej, ale gdzieś, nie wiadomo gdzie ulotnił się klimat, nastrój. Kwestia przyzwyczajenia? Niewykluczone. Może z odpowiednio soczystą końcówką w stylu Tenora 175S HP efekt ów byłby mniej zauważalny aniżeli z moim dyżurnym Brystonem 4B³, ale tu nie ma co gdybać tylko uparcie dążyć do upragnionej nirwany. W tym momencie warto wspomnieć o dostępnych tak z poziomu płyty czołowej, jak i pilota sześciu delikatnie różniących się brzmieniem, oraz intensywnością działania filtrach, z pomocą których z powodzeniem można było modelować finalny efekt w zależności od konkretnego nastroju, bądź przede wszystkim repertuaru. Ich technicznym omówieniem nad wyraz dokładnie zajął się sam producent, więc nie będę się z nim dublował, odsyłając tym samym wszystkich zainteresowanych na 21 stronę dołączonej do tytułowego urządzenia instrukcji obsługi i jedynie wspomnę, iż sygnałom PCM dedykowanych jest sześć nastaw a dla DSD pięć, przy czym sam producent nie tylko nie określa/sugeruje, które z nich są najlepsze, lecz wręcz zachęca do eksperymentów i kierowania się przede wszystkim własnym słuchem, co również gorąco polecam.
Oczywiście kwestię ostatecznego szlifu powinno dać się spokojnie zamknąć doborem odpowiedniego okablowania, jednak mając do dyspozycji urządzenia Muteca, ciężkim grzechem zaniedbania byłoby z nich nie skorzystać. Temat właściwego podpięcia MC-3+USB i REF 10 omówił nader wyczerpująco Jacek, więc w tym momencie nie będę się z Nim dublował. Grunt, że po aplikacji re-clockera i zegara efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Całość nie dość, że nabrała blasku i zintensyfikowała doznania natury holograficznej, czyli jeszcze poprawiła trójwymiarowość budowanej sceny, to, co wydawać by się mogło niemożliwe, również zwiększyła ilość dostarczanych informacji. Pozornie taki stan rzeczy mógłby po pierwszej euforii wywoływać przesyt spowodowany „klęską urodzaju”, jednak dCS nad wyraz dobitnie udowodnił, iż nie tyle od przybytku głowa nie boli, co że w tej konkretnej sytuacji mamy do czynienia z reprodukcją a nie nadprodukcją danych. Chodzi bowiem o to, że dopieszczony DAC nie generował sam z siebie nieistniejących w materiale źródłowym dźwięków, lecz „jedynie” uzyskiwał z kierowanego do niego strumienia przysłowiowych zer i jedynek wszystko to, co tak naprawdę zostało tam zapisane, a całość umiejscawiał na tle o nieprzeniknionej czerni. Począwszy od minimalistycznego i stonerowo – garażowego „Full Upon Her Burning Lips” Earth, po epicką symfonikę „Mephisto & Co.” Eiji Oue każdy kolejny odsłuch niejako przewartościowywał moją wiedzę na temat tego, co tak naprawdę na poszczególnych nagraniach powinno być słyszalne, a co pojawiać w naszej głowie jedynie na podstawie „dopowiadania” przez nasz umysł. Chodzi bowiem o to, że z dCSem w powyższej konfiguracji w torze, pomimo nieprzebranego mnóstwa informacji, de facto dajemy naszemu umysłowi wakacje, gdyż w tym momencie on niczego nie musi nam sugerować, dopowiadać, czy wchodzić na wyższe obroty w celu wyekstrahowania ukrytych w szumie tła detali. Tutaj wszystko jest podane na tacy. Perfekcyjnie oświetlone, doświetlone i wypolerowane do tego stopnia, że nawet mimowolnie, jesteśmy w stanie się w nich przejrzeć. Weźmy na ten przykład swoistą podróż po odległych, przynajmniej z naszego punktu widzenia, zakątkach błękitnej planety podczas odsłuchu wyśmienitego krążka „Spaces” Yosi Horikawy. Pozornie beznamiętna, bo jakby nie patrzeć wygenerowana komputerowo, elektronika doprawiona do smaku odgłosami ruchu ulicznego, tropikalnej dżungli, czy nawet niewielkiej zagrody tym razem nabiera iście baśniowej głębi i wieloplanowości zbliżając się swym magnetyzmem do wydawałoby się niedoścignionych wzorców klimatu, za jakie od dawien dawna uważam „Kristin Lavransdatter” Arilda Andersena i „Runaljod – Ragnarok” Wardruny. Warto w tym momencie podkreślić wprost fenomenalne rozciągnięcie pasma nie tylko w górę, co przede wszystkim w dół. Jednak ów zabieg nie polega na nader częstym zabiegu przesunięcia środka ciężkości w dół, lecz faktycznym obniżeniu dolnej granicy reprodukowanych i zarazem słyszalnych dźwięków i to z zachowaniem pełnej ich selektywności i możliwości rozróżnienia a nie bezkształtnej papki. Krótko mówiąc efekt tyleż zachwycający, co uzależniający a zarazem w pełni wyjaśniający powód, dla którego Jacek z takim żalem oddawał mi cały ten cyfrowy majdan.

To jednak nie koniec testów, gdyż proszę pamiętać o dołożonym przez audiofast Nucleusie Roona, który w OPOSie ze względu na permanentny brak dostępu do globalnej sieci cierpliwie czekał w kartonie a ponoć miał być w stanie dorównać wysokiej klasy streamerom. O ile jednak z obecnie posiadanego transportu Lumin U1 Mini jestem nieustająco kontent, to jednocześnie mam świadomość, iż nie jest to jeszcze żaden ósmy cud świata a jedynie cechujący się świetną relacją jakości oferowanego dźwięku do ceny plikograj. Dlatego też szalenie byłem ciekaw jak na jego tle wypadnie nieco tańszy konkurent. Jednak bezpośrednie wpięcie w port USB dCS-a „gołego”, czyli wyposażonego w li tylko firmowy zasilacz, Nucleusa jak za pociągnięciem czarodziejskiej różdżki złej wróżki zburzyło tak misternie cyzelowane wyrafinowanie, blask i rozdzielczość dopieszczonego angielskiego DAC-a. Dźwięk może był i miły, ale w porównaniu do Lumina spłyceniu uległa scena a i na górze, oraz w cieniach, zaczęło brakować dźwięków, które do tej pory słyszalne przecież były. Ot takie nieco asekuranckie, poddane pauperyzacji granie, byleby tylko ktoś nie zrzucił mu znamion cyfrowości, czy wyostrzenia. Nie chcę być w tym momencie złośliwy, ale właśnie z taką manierą kojarzyły mi się dotychczasowe odsłuchy owego ustrojstwa. Skoro „Swing Revisited” Stanislawa Soyki i Roger Berg Big Band nie bujał a mroczne pieśni wojowniczych Vikingów („Runaljod – Ragnarok” Wardruny) przypominały zajęcia wokalne w domu seniora, to coś trzeba było z tym zrobić. Sprawa była o tyle nagląca, że w trakcie użytkowania na światło dzienne wychynął jeszcze jeden szkopuł. Otóż przy bezpośrednim wpięciu plikograja w dCS-a, w którym należało ustawić tryb synchronizacji zegara na „W” a MC3 przestawić w tryb Extern z zegarem na sztywno 1-10 w sekcji reference a w kolejnej (clock out) na 44.1 kHz, dla ścieżek PCM 44.1 i wielokrotności, oraz dla DSD aktywny będzie tryb W wszystko działało OK, lecz dla 48 kHz i ich wielokrotności synchronizacja niestety się nie działała. W tym momencie trzeba było każdorazowo, w przypadku dostarczania sygnału 48 kHz i jego wielokrotności ustawiać wspomnianą wartość na pierwszym zegarze.
Ktoś nadal uważa, że granie z plików to przysłowiowa bułka z masłem? Jeśli tak, to zapraszam do zapoznania się z drugą, nieco mniej, przynajmniej na pozór, oczywistą, jednak oferującą zauważalnie lepszy dźwięk opcją, czyli … podłączenia Nucleusa przewodem USB najpierw do ustawionego w trybie reclockera Muteca MC-3+USB z podpiętym REF 10 a już z MC-3 dostarczenie sygnału Vivaldiemu po AES/EBU z osobnym, poprowadzonym drugim przewodem sygnałem zegara. No i to wreszcie zaczęło przybierać adekwatną do zainwestowanych funduszy formę, jednak bardzo szybko okazało się, iż to wszystko były jedynie półśrodki i przysłowiowe leczenie dżumy cholerą, gdyż największą poprawę wniosła … wymiana „laptopowego” zasilacza na Keces Audio P8. Proszę mi wierzyć na słowo, ale w takiej – finalnej konfiguracji słuchając „MannaR – Drivande” można było poczuć chłód spokojnego morza i unoszącą się nad jego taflą poranną mgłę osiadającą na naszych twarzach a na „Spaces” Yosi Horikawy odbierać docierające do nas bodźce na poziomie najwyższej klasy systemu VR. Progres jakościowy był na tyle kolosalny, że chyba pierwszy raz spojrzałem na temat Roona nie tylko przychylnym okiem, co z zainteresowaniem niewykluczającym implementacji tej platformy we własnym systemie. Serio, serio. Jasnym stało się bowiem dla mnie, iż dotychczasowe kontakty czy to z samym oprogramowaniem, czy też z Nucleusem obarczone były pochodnymi niedopracowania może nawet nie tyle całego toru, co właśnie źródła, ze szczególnym uwzględnieniem niewystarczającej troski o jego prawidłowe zasilanie. Powiem nawet więcej. Otóż z czystej ciekawości wypiąłem z systemu oba Muteci i poprawa wnoszona przez samego Kecesa na moje ucho była większa aniżeli obecność re-clockera i zegara (bez wspomagania zasilania). Dlatego też wchodząc w pliki z Nucleusem, logicznym wydaje się w pierwszej kolejności zadbanie o zagadnienia natury elektrycznej, czyli możliwie wysokiej klasy zasilacz a dopiero potem dopieszczanie sygnału przez owego plikograja wypuszczanego.

I to by było na tyle. Domyślam się, iż części z Państwa od natłoku informacji może lekko kręcić się w głowie, bądź czujecie Państwo pewną konsternację, że przecież miało być tak łatwo i bezproblemowo a tu takie komplikacje i iście alpejskie kombinacje. Proszę mi jednak wierzyć, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. O ile bowiem na podstawowym i średnio-zaawansowanym poziomie Hi-Fi pełnię szczęścia, lub jak kto woli pełnię możliwości konkretnego urządzenia daje się osiągnąć stosunkowo prostymi środkami, w stylu doboru odpowiedniego okablowania (tak sygnałowego – w tym USB i Ethernet, jak i zasilającego), tak w High-Endzie, ze szczególnym uwzględnieniem jego odłamu w wersji Ultra prosto i na skróty sukcesu osiągnąć się nie da. I to niezależnie od tego czy poruszamy się w domenie analogowej, czy cyfrowej. Dlatego też wybór nawet tak wyrafinowanego przetwornika jakim niewątpliwie jest dCS Vivaldi DAC2 nie jest końcem drogi a jedynie „wejściówką” na audiofilski Olimp a to, jakie miejsce nam przypadnie finalnie zależy tylko i wyłącznie od naszych dalszych działań uwalniających faktycznie drzemiący w nim potencjał. Proszę mi jednak wierzyć, że na tym poziomie jakości znaczenie ma każdy, pozornie nawet najbardziej błahy detal, więc zamiast go lekceważyć, lepiej spokojnie się nad nim pochylić, przeanalizować i dokonać spełniającego nasze osobiste preferencje wyboru. Vivaldi jest swojego rodzaju uosobieniem „cyfrowego” diamentu, który choć piękny sam z siebie, dopiero w odpowiednio sprawnych dłoniach ma szansę przeistoczyć się w zapierający dech w piersiach brylant. Proszę tylko pamiętać, że Ultra High-End to nie wyścigi a głosując własnymi, ciężko zarobionymi pieniędzmi warto czerpać przyjemność z możliwie świadomie dokonanych wyborów. Dlatego też szczerze życzę Państwu wytrwałości w dążeniu do upragnionego celu a sam wpisuję dCS Vivaldi DAC2 w powyższej konfiguracji na dwie, poczynione na własny użytek listy. Pierwszą z referencjami i moimi subiektywnymi punktami odniesień, oraz drugą stanowiącą swoisty … list do Świętego Mikołaja.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3

Dystrybucja: Audiofast
Ceny
dCS Vivaldi DAC2: 123 890 PLN
Mutec MC-3+USB: 4 710PLN
Mutec REF 10: 15 990 PLN
Roon Nucleus: 6 500 PLN
Keces Audio P8 8A Mono PS: 3 180 PLN
Shunyata Research Sigma CLOCK: 9 750 PLN
Shunyata Research Sigma digital: 9 750 PLN
Shunyata Research Sigma NR: 14 630 PLN / 1,75m
Synergistic Research Element CTS Digital: 11 500 PLN
Synergistic Research Atmosphere X Reference USB: 4 910 PLN / 1m; 6 400 PLN/2m
Synergistic Research Galileo SX AC: 28 040 PLN / 1,5m

Dane techniczne
dCS Vivaldi DAC2
Rodzaj przetwornika: Opracowana przez dCS topologia Ring DAC™.
Wyjścia analogowe: Poziom sygnału wyjściowego: 2V rms lub 6V rms na wszystkich wyjściach dla całego zakresu wejścia, ustawiane w menu.
Wyjścia zbalansowane: 1 para stereo na 2 x 3-pinowych złączach męskich XLR. Wyjścia są elektronicznie regulowane i równoważone, współczynnik równowagi sygnału przy 1kHz jest lepszy niż 40dB. Impedancja wyjściowa wynosi 3Ω, maksymalne obciążenie wynosi 600Ω (zalecane obciążenie 10kΩ-100kΩ).
Wyjścia niezbalansowane: 1 para stereo na złączach 2 x RCA Phono. Impedancja wyjściowa wynosi 52Ω, maksymalne obciążenie wynosi 600Ω (zalecane obciążenie 10kΩ-100kΩ).
Wejścia cyfrowe:
– Interfejs USB 2.0 na złączu typu B. Pracuje w trybie asynchronicznym, akceptuje strumień danych PCM do 24 bitów przy 44.1, 48, 88.2, 96, 176.4 & 192 kHz i DOP (DSD ponad PCM). Może pracować w trybie USB Audio Class 1 lub Class 2.
– 4 x AES/EBU na 3-pinowych złączach żeńskich XLR. Każde wejście akceptuje sygnał PCM do 24 bit przy 32, 44.1, 48, 88.2, 96, 176.4 & 192 kHz LUB 2x Dual AES przy 88.2, 96, 176.4, 192, 352.8 & 384 kHz lub dCS-kodowane DSD.
– 3 x SPDIF na złączach 2x RCA Phono i 1x BNC. Każde wejście akceptuje sygnał PCM do 24 bit przy 32, 44.1, 48, 88.2, 96, 176.4 & 192 kHz.
– 1 x SPDIF optyczne na złączu Toslink, akceptuje sygnał PCM do 24 bit przy 32, 44.1, 48, 88.2 & 96 kHz
– 1 x SDIF-2 interfejs na złączach 2x BNC, akceptuje sygnał PCM do 24 bit przy 32, 44.1, 48, 88.2 & 96 kHz lub SDIF-2 DSD (auto-selected).
We/wy sygnału zegara: 3x wejścia Word Clock na złączach 3x BNC, akceptują standardowy sygnał zegara Word Clock przy 32, 44.1, 48, 88.2, 96, 176.4 lub 192 kHz. The data rate can be the same as the clock rate or an exact multiple 0.125x, 0.25x, 0.5x, 1x, 2x, 4x, 8x) of the clock rate. Sensitive to TTL levels.
Wyjście Word Clock na złączu 1x BNC. W trybie Master, a TTL-compatible 44.1kHz Word Clock is available.
Szum resztkowy: > -113dB0 @ 20Hz-20kHz nieważony (ustawienie 6V).
Przesłuch L-R: > -115dB0, 20-20kHz.
Filtry: A choice of filter responses give different trade offs between Nyquist image rejection and the phase response
Aktualizacja oprogramowania: Ładowana z płyty CD-R lub poprzez interfejs USB.
Sterowanie: dCS Premium Remote na wyposażeniu standardowym. RS232 (sterowany przez urządzenia firm trzecich). Nadajnik zdalnego sterowania dCS Nevo Q50, dostępny do urządzeń serii Vivaldi za dodatkową opłatą.
Zasilacz: Ustawiony fabrycznie na 100, 115, 220 lub 230V AC, 49-62 Hz.
Pobór mocy: 23 W typowo /30 W maximum.
Wymiary: 444mm/17.5” x 435mm/17.2” x 151mm/6.0”.
Dodatkowy odstęp z tyłu potrzebny do podłączenia przewodów.
Kolor: Srebrny / Czarny

Mutec MC-3+USB
Obsługiwane częstotliwości: 44.1 kHz, 88.2 kHz, 176.4 kHz, 352.8 kHz, 11.2896 MHz, 22.5792 MHz
48.0 kHz, 96.0 kHz, 192.0 kHz3, 84.0 kHz, 12.2880 MHz, 24.5760 MHz
Wejścia/wyjścia: 1 x USB2.0 interface, bi-directional usable
– 1 x BNC input for Word Clock + 1-10MHz, 75 Ω termination switchable, unbalanced
– 1 x XLR input for AES3/11, 110 Ω terminated, transformer balanced
– 1 x BNC input for S/P-DIF + AES3id, 75 Ω terminated, unbalanced
– 1 x Optical input for S/P-DIF, Toshiba ToslinkTM, EIAJ RC-5720
– 4 x BNC outputs for Word Clock, terminated, unbalanced, individually buffered, adjustable in pairs
– 1 x XLR output for AES3/11, terminated, transformer balanced, buffered
– 1 x BNC output for AES3id, 75 Ω terminated, unbalanced
– 1 x BNC output for S/P-DIF, 75 Ω terminated, unbalanced
– 1 x Cinch (coaxial) output for S/P-DIF, terminated, unbalanced, buffered
– 1 x Optical output for S/P-DIF, Toshiba ToslinkTM, EIAJ RC-5720
Pobór mocy: max. 10W
Wymiary: 196 x 42 x 156 mm (bez konektorów i stopek)
Waga: 1350 g

Mutec REF 10
Wyjścia:
2 x 10 MHz referencyjne wyjście BNC zegara, 50 Ω, niezbalansowane
6 x 10 MHz referencyjne wyjście BNC zegara, 75 Ω, niezbalansowane
Format sygnału wyjść zegara: Fala prostokątna, 10.000 MHz, 2 Vpp, współczynnik wypełnienia 50:50
Dane zegara:
Typ: niskoszumowy oscylator kryształowy OCXO 10.000 MHz
Stabilność FQ gotowego produktu: < +/-0.01 ppm
Stabilność FQ a zakres temperatury: < +/-0.01 ppm w zakresie -20 °C do +70 °C Stabilność krótkookresowa (odchylenie Allana) przy Tau = 1 s: 1 x 10-12 (typowo)
Stabilność po 30 dniach działania:
< +/-0.0002 ppm (dziennie),
< +/-0.03 ppm (1 rok),
< +/-0.2 ppm (10 lat)
Zasilanie:
Typ: wewnętrzne podwójne zasilanie liniowe
Napięcie wejściowe: 90-125 V / 200-240 V, 50-60 Hz
Pobór mocy: 12 W podczas wygrzewania oscylatora, 8 W nominalnie
Detale wykończenia:
Wymiary obudowy/materiał/kolor: 196 x 84 x 300 mm (W x H x D, bez konektorów i podstawek), stal o gr. 1,5 mm czerniona proszkowo
Wymiary panelu czołowego/materiał/powierzchnia/kolor: 198 x 88 x 8 mm (W x H x D), anodyzowane aluminium włącznie z nadrukami, lub nadruki nanoszone sitodrukiem, kolor – czyste aluminium lub czarny
Waga: około 4350 g

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Shunyata Research

Shunyata Research DENALI

Amerykańska firma Shunyata Research wprowadziła do swojej oferty całkowicie nową linię kondycjonerów o nazwie DENALI. Specjalnie opracowana pionowa konstrukcja kondycjonerów DENALI sprawia, że można je ustawić za stolikiem audio, oszczędzając cenne miejsce na półkach. Niewielka odległość kondycjonera od komponentów systemu oznacza z kolei możliwość stosowania krótszych przewodów zasilających.
Pionowe kondycjonery DENALI są wyposażone w zintegrowaną podstawę antywibracyjną z własnymi stalowymi stopkami. Dla miłośników tradycyjnych, poziomych kondycjonerów zaprojektowano tańszy model DENALI 6000/S, który pod względem konstrukcji wewnętrznej nie różni się niczym od pionowego odpowiednika DENALI 6000/T. Na potrzeby serii DENALI opracowano również unikalne rozwiązanie problemów związanych ze stosowaniem ciężkich high-endowych przewodów zasilających. Nowy system równoważy ciężar przewodu i zapobiega wypadaniu wtyczki z gniazda.
Kondycjonery DENALI zapewniają prąd o praktycznie nieograniczonym natężeniu, wystarczający by napędzić nawet potężne końcówki mocy. Urządzenia te są wyposażone w zaawansowany automatyczny wyłącznik elektromagnetyczny 20 A, a wewnętrzne okablowanie to grube przewody 8 AWG.

W nowej serii DENALI zastosowano również cały szereg unikalnych, nowatorskich technologii firmy Shunyata Research, jak między innymi:
– styki CopperCONN – wykonane z miedzi OFE styki zapewniające najlepszą możliwą przewodność przy minimalnej rezystancji. W branży nie ma w tej chwili lepszych gniazd sieciowych.
– wykorzystanie w produkcji procesu KPIP [Kinetic Phase Inversion Process], znacznie skracającego czas wygrzewania urządzenia oraz poprawiającego jakość jego brzmienia.
–  wewnętrzne okablowanie korzystające z opracowanej przez firmę Shunyata Research technologii ArNi, wykonane w geometrii VTX z miedzi OFE C0100 i poddane obróbce w procesie KPIP.
– opatentowane komory izolacji szumu NICv2 znacząco redukujące zakłócenia wysokoczęstotliwościowe w zakresie mega- i gigaherców – nowe komory są wydajniejsze i mniejsze od komór pierwszej generacji.
– technologia QR/BB pozwalająca zminimalizować wrażenie kompresji dynamiki słyszanej często po podłączeniu wzmacniacza mocy do kondycjonera prądu. Po podłączeniu wzmacniacza do kondycjonera DENALI, dynamika wręcz poprawia się, nawet w porównaniu do bezpośredniego podłączenia wzmacniacza do dedykowanego gniazda ściennego.
– filtry klasy medycznej CCI [Component-to-Component Isolation] zastosowane między poszczególnymi komponentami eliminują transmisję szumu między poszczególnymi częściami układu. Filtry te zostały opracowane dla potrzeb urządzeń wojskowych i medycznych, i dziś są na przykład stosowane również w elektrokardiologii. Poziom zniekształceń pojawiających się między komponentami można dzięki nim zredukować o ponad 60 dB w paśmie od 500 kHz do 10 MHz!

Ceny detaliczne:
Shunyata Research Hydra Denali 2000/T 21 160 zł
Shunyata Research Hydra Denali 6000/S 24 860 zł
Shunyata Research Hydra Denali 6000/T 30 150 zł

Dystrybucja: Audiofast