Szanowni Państwo, proszę się na zapas niepotrzebnie nie martwić, gdyż wcale nie mamy zamiaru wchodzić w tematykę modelujących sylwetkę na zasadzie łagodnego przeczyszczenia bez przerywania snu specyfików w stylu magicznych batoników sygnowanych przez którąś z WAGs (dla niewtajemniczonych to z „fachowe określenie partnerek boiskowych kopaczy). Podtytuł niniejszej mini-recenzji może jest niejednoznaczny i poniekąd przywodzący na myśl typowo suplementowo-dietetyczne skojarzenia, lecz rzecz będzie o kwintesencji naszej audiofilskiej pasji, czyli analogu. A dokładnie o wielce użytecznym akcesorium pozwalającym utrzymać igły naszych wkładek we wzorowej czystości i tym samym sprawiającym, że jakość reprodukowanego przez nie dźwięku będzie jeszcze lepsza. Nie wierzycie? W takim razie zapraszam na kilka słów o dzisiejszym bohaterze, czyli znajdującej się w ofercie katowickiego RCM-u „galaretce” DS Audio ST-50.
Tytułowy ST-50 to tak naprawdę żel na bazie karbaminianu etylu ( C3H7NO2 ), czyli przekładając to na bardziej zrozumiały język … ester etylowy kwasu karbaminowego. Łatwe do zapamiętania, nieprawdaż? Od razu jednak uprzedzę domorosłych „małych chemików”, że zgodnie z powszechnie dostępnymi informacjami lepiej samemu ww. środka nie próbować uzyskać, gdyż jego wytwarzanie, o przypadkowej konsumpcji nawet nie wspominając, nie należy do najzdrowszych, więc lepiej zawierzyć w tej materii fachowcom i zdać się na ich – przeprowadzany w kontrolnych, laboratoryjnych warunkach proces. Zamiast jednak rozbijać tytułową galaretkę na atomy proponuję skupić się na konkretach – jego walorach tak wizualnych, jak i … poniekąd sonicznych.
Jak to zwykle w przypadku wyrobów docierających do nas z Kraju Kwitnącej Wiśni bywa również i w tym razem pozornie błaha „duperelka” traktowana jest z dbałością godną kosztującej przynajmniej 1 000 € wkładki gramofonowej. ST-50 opuszcza bowiem fabrykę w stylowym, czarnym kartonowym pudełeczku szczelnie wypełnionym kopertą z gęstej pianki, w której znajdziemy … kolejny, tym raczej foliowy, strunowy woreczek zawierający eleganckie i po prostu sprawiające wrażenie luksusowego aluminiowe, niklowane puzdereczko. I dopiero w nim spoczywa transparentny plasterek żelu. To się nazywa budowanie napięcia, oraz podprogowe działanie na potencjalnego nabywcę. Przecież zanim osoba mająca wątpliwości, co do sensowności zakupu, dokona pełnego procesu wypakowania, czyli unboxingu, będzie najzwyczajniej w świecie „ugotowana”.
Za to sama metodologia użycia ST-50 jest tak nieprzyzwoicie prosta i intuicyjna, że jeśli tylko nie dysponujemy gramofonem z automatycznym startem spokojnie powinniśmy sobie z nią poradzić. A czemu posiadacze „automatów” są niejako z grupy docelowej duperelki DS Audio wykluczeni? Powód jest nad wyraz prozaiczny – procedura czyszczenia igły polega na opuszczeniu ramienia uzbrojonego we wkładkę na spoczywająca na talerzu gramofonu 50-kę. Tymczasem w modelach startujących w momencie podniesienia ramienia z pozycji spoczynkowej, tego typu działania z powodzeniem określić możemy jako mocno utrudnione, jeśli ramię po skończonej stronie nie wraca do pozycji startowej, bądź wręcz niewykonalne, jeśli do punktu wyjścia wraca. Oczywiście na upartego można na własne ryzyko próbować podsuwać galaretkę pod unieruchomione ramię, ale tego typu praktyki zbyt mocno podchodzą, przynajmniej w moim mniemaniu, pod zupełnie niepotrzebne kombinacje alpejskie.
Postępując zgodnie z zaleceniami producenta po ułożeniu ST-50 na talerzu gramofonu w zasięgu ramienia pozwalamy zadziałać grawitacji, czyli opaść wkładce, zgodnie z ustawioną siłą docisku, na żel a następnie delikatnie podnieść ramię, nieco przesunąć puzdereczko i dla lepszego efektu powtórzyć całą procedurę. Aha – i jeszcze jedno. Tego typu oblucje warto przeprowadzać praktycznie przed odsłuchem każdej płyty. Brzmi mało sensownie i wskazuje na nerwicę natręctw? Cóż, wybiegając nieco przed szereg i uchylając rąbka tajemnicy śmiem twierdzić, iż jeśli doświadczycie na własnej skórze, znaczy się na własnych uszach, wpływu niniejszego akcesorium jego użytkowanie wejdzie Wam w krew równie szybko, jak przecieranie płyty szczoteczką przed opuszczeniem na nią ramienia. Serio, serio.
Na koniec akapitu mam kolejną dobrą wiadomość natury użytkowej – w przypadku zauważenia, iż nasze czyścidełko, ze względu na zebranie sporej ilości zanieczyszczeń, jest już drugiej świeżości wystarczy przepłukać pod bieżącą wodą, dać około trzydziestu minut na przeschnięcie w temperaturze pokojowej i mieć je od ponownie w niemalże dziewiczym stanie.
Jak sami Państwo widzicie, dla uwiarygodnienia wyników końcowych działanie DS Audio ST-50 weryfikowałem z pomocą obu naszych redakcyjnych źródeł analogowych, czyli zarówno na tzw. zemście hydraulika, czyli Kuzmie Stabi S z ramieniem Stogi i wkładką Shelter 201, oraz referencyjnym SME 30/2 z ramieniem V i wkładką Miyajima Madake. Całe szczęście w obu przypadkach rezultaty działania okazały się całkowicie zbieżne, więc kilka poniższych uwag dotyczyć będzie całości ponad dwutygodniowych testów.
Nie ukrywam, że na samym początku do zagadnienia podszedłem bez większych oczekiwań i wręcz z lekkim uśmieszkiem powątpiewania. W końcu, gdy tylko widzimy ku temu potrzebę urządzamy naszym winylom „małe spa” w myjce Nitty Gritty, podczas odtwarzania nad każdą płytą pojawia się SK-Filter a większe pyłki zdejmujemy stosowną szczoteczką, bądź pędzelkiem. Najogólniej rzecz biorąc dbamy o naszą płytotekę a tymczasem zaserwowanie DS Audio ST-50 tuż przed odsłuchem fenomenalnego „Lo-Fi Lo-Ve” (nasza skromna recenzja) Tomasza Pauszka niemalże ścięło mnie z nóg i sprawiło, że dopiero po zakończeniu albumu pozwoliłem sobie na krótką przerwę. Przyrost jakości był nazwijmy to w możliwie stonowany sposób … piorunujący. Skala zjawiska dotyczyła bowiem wszystkich aspektów dźwięku i porównać ją można było jedynie do sytuacji jakbyśmy otrzymali fabrycznie nową wkładkę, która jest już wygrzana i może się pochwalić pełnym spectrum własnych możliwości. Niemożliwe? Teoretycznie nie, lecz jak widać spece z DS Audio jakoś prawa fizyki obeszli. W obu bowiem przypadkach wkładki zaoferowały zdecydowanie lepszą rozdzielczość, wyrafinowanie a przy tym gładkość i krystaliczną czystość reprodukowanego pasma. Powyższy efekt daleki był jednak od podstępnego przesunięcia równowago tonalnej ku górze i próbach wmówienia słuchaczom, że więcej góry i podkreślenie sybilantów to właśnie owa rozdzielczość. To była gra w 100% fair, bez uciekania się do tanich sztuczek. Drastycznemu obniżeniu uległ przy okazji szum przesuwu, dzięki czemu bez najmniejszego trudu można było usłyszeć niuanse, które dotychczas nam umykały, nieco przysłonięte pozamuzycznymi artefaktami. Pół żartem pół serio wpływ DS-a można porównać do zjawisk zachodzących po wpięciu systemu w dobrą listwę zasilającą, bądź kondycjoner, czyli niby słychać to samo, co zwykle, ale nagle okazuje się, że wszystkiego jest więcej i owo wszystko jest podane w zdecydowanie lepszej jakości.
Dla pewności, czy aby owa „nowa jakość” na dłuższą metę nie okazuje się zbyt irytującą aseptyczną nadrozdzielczością sięgnąłem zarówno po „Clashes” Brodki, jak i „Hardwired…To Self-Destruct” Metallicy i … nijakich anomalii nie odnotowałem. Było to o tyle istotne, że najnowsze wydawnictwo Mety do najłagodniej nagranych nie należy a i brak dających wytchnienie ballad sprawia, iż w nazbyt „dosłownych” systemach potrafi zdrowo zmęczyć. A tymczasem po kuracji „japońską galaretką” ilość niejako ekshumowanych dźwięków szła w parze z ich jakością i pomimo najszczerszych chęci nie byłem w stanie do czegokolwiek się przyczepić. Chociaż … jest jeden drobiazg, którym jednostkom o wręcz obsesyjnej manii czystości może spędzać sen z powiek. Otóż niklowane puzdereczko DS-a najlepiej chwytać dłońmi uzbrojonymi w bawełniane (jak kto woli mogą być też jedwabne) rękawiczki, gdyż łapie odciski palców niczym profesjonalne akcesorium ekipy daktyloskopowej. I to by było na tyle.
No to klops. Miała być krótka notka, bo czegóż można by się spodziewać po bądź co bądź błahym akcesorium w cenie niezłego, bynajmniej nielimitowanego, dwunastoletniego single malta, a tymczasem wyszła całkiem pokaźnych rozmiarów … laurka. Cóż jednak począć, skoro DS Audio ST-50 po prostu „czyni cuda” sprawiając, że każda płyta gra lepiej a wydawałoby się, że wpisane na stałe do analogowej estetyki artefakty w stylu szumu przesuwu igły, czy też związanego z nim lekkiego „smażenia” odchodzą w niebyt.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: RCM
Cena: 360 PLN
Najnowsze komentarze