Były „Kobiety mafii”, „Córki dancingu”, „Synowie Anarchii” a już w najbliższy piątek światło dzienne ujrzy najnowszy krążek Muńka Staszczyka „Syn miasta”. Zamiast jednak czekać do weekendu miałem jednak to szczęście, by w miniony wtorek, w ramach inicjatywy „Piątki z Nową Muzyką” ZPAV w nowym lokum Studia U22 przedpremierowo rzucić uchem nie tylko na samo wydawnictwo, co wziąć udział w spotkaniu z jego twórcą. Zgodnie z tradycją rola konferansjera przypadła gospodarzowi – Piotrowi Welcowi, za to już sam wywiad poprowadził Piotr Metz. Nie uprzedzając zbytnio faktów nie da się ukryć, iż kluczem wtorkowego wieczoru było to, jak Muniek po przebytym latem wylewie, jak to sam szczerze powiedział „wraca powoli do rzeczywistości” i „na nowo oswaja z ludźmi”. Tak, tak. Gwiazda Rocka, przez lata zapełniająca kluby, ściągająca tłumy na „plenerowe” koncerty kontaktu z publicznością uczy się na nowo. Wolniej, spokojniej i zwiększą rozwagą. Okazuje się bowiem, że niemalże nieśmiertelni, choć jednak niekoniecznie niezniszczalni są chyba jedynie Stonesi i Iggy Pop a cała reszta populacji powinna jednak o siebie dbać, prowadząc nieco bardziej „higieniczny” tryb życia.
Muniek do bólu szczerze i bez nawet najmniejszych oznak gwiazdorstwa opowiadał nie tylko o samym powrocie do zdrowia, lecz głównie o kulisach powstawania jego solowego, po zawieszeniu działalności T.Love, albumu „Syn miasta”. Okazało się bowiem, że od pewnego momentu jego wewnętrzna równowaga pomiędzy Muńkiem a Zygmuntem została zaburzona i sam zainteresowany uznał, że dalsze „wygodne życie” i odcinanie kuponów nie ma sensu i trzeba zrobić coś „swojego”. Jak postanowił, tak też zrobił, lecz mając przez lata opanowaną do perfekcji „metodologię procesu twórczego”, jasno zdefiniowane oczekiwania co do koniecznej liczby prób, ról poszczególnych członków zespołu musiał nieco zmienić swoje nastawienie i z „capo di tutti capi” przejść do roli partnera nie tylko wydającego polecenia, ale i też uważnie słuchającego rad innych. Przykładowo albumy T.Love poprzedzało każdorazowo kilkadziesiąt prób a tymczasem „Syn miasta” miał z założenia mieć jedynie 10 (słownie dziesięć) i jedynie po protestach Muńka udało się rozszerzyć je do jedenastu. Nie było też mowy o wypracowanej przez 35 lat wewnątrz-zespołowej „chemii”, więc i relacji trzeba było uczyć się na nowo. Do tego doszło przełamywanie stereotypów dotyczących uczestników i laureatów talent-show.
Skoro Muniek otworzył się przed nami wczoraj, to i ja postanowiłem być do bólu szczery i jeśli chodzi o sam album, to … z przykrością a zarazem wybitnie subiektywnie stwierdzam, iż na moje, zmanierowane ucho z zaproponowanych przez Muńka dziesięciu nowych utworów słuchalna wydaje się jedynie promowana przez media „Pola”. Nie chodzi nawet o kwestie estetyczno – muzyczne, lecz przede wszystkim o drastyczną różnicę w jakości realizacji. Szybki rzut oka na materiały promocyjne wydawcy i chyba domyślam się o co chodzi. Otóż „Polę” w całości wyprodukował i zmiksował Bartosz Dziedzic mający na swoim koncie produkcję krążków Brodki, Dawida Podsiadło, czy też Artura Rojka, za to pozostałych dziewięć tracków zmiksował Piotr Emade Waglewski, produkcją zajął się Jurek Zagórski a pod masteringiem podpisał się … Jacek Gawłowski. Efekt? Na skomponowanej przez Dawida Podsiadło „Poli” odpowiedzialnego za tekst Muńka nie dość, że można zrozumieć, to dźwięki dochodzące z głośników nie ranią uszu, czego niestety nie można powiedzieć o reszcie nagrań. Co prawda nieco asekuracyjnie, tuż przed odsłuchem, Piotr Welc próbował podprogowo nastawić nad wyraz licznie zgromadzonych słuchaczy na nieco „garażową estetykę” wydawnictwa, lecz takiej dawki podkreślonych sybilantów (niezbyt udany zabieg przy sepleniącym wokaliście), dwuwymiarowej sceny i generalnie niezwykle irytującej ofensywności raczej mało kto się spodziewał. Pomijając fakt, iż Muniek najogólniej rzecz biorąc wokalistą jest jakim jest (swojego czasu sam w jednym z wywiadów zdefiniował się jako „muzyczny odpad atomowy”) w 99,9% przypadków ewidentne braki techniczne i warsztatowe nadrabiając wrodzoną charyzmą, to tym razem – pozbawiony „zrozumienia/wsparcia” ze strony realizacji/postprocesu i chcąc zaakcentować „nowe otwarcie” swojej ścieżki kariery odkrył się nieco za bardzo. Nie zaklinając rzeczywistości śmiem wręcz twierdzić, iż po odsłuchu „Syna miasta” Król „King” Muniek jest w 9/10 nagi a za symboliczny „figowy listek” można uznać jedynie „Polę”, która w pełni zasłużenie zdążyła już pokryć się złotem. Nieco przewrotnie z chęcią odsłuchałbym „Syna miasta” w dość niekonwencjonalnej wersji – całość w wersji instrumentalnej + ww. „Pola” taka jaka jest w roli zamykającego całość bonusu.
Niestety ze względów organizacyjnych na samym wręczeniu złotej płyty za „Polę” już zostać nie mogłem, niemniej jednak szczerze Muńkowi i współpracującym z Nim muzykom (Jurek Zagórski, Kasai (Kasia Piszek), Patryk Stawiński, Kuba Staruszkiewicz) szczerze gratuluję.
Na karb powyższych uwag z pewnością miały również wpływ warunki, w jakich wtorkowy odsłuch się odbył. Już podczas uroczystego otwarcia nowej lokalizacji Studia U22 miałem pewne obawy co do tego, że o ile koncertowo przestronna sala Nowego Świata Muzyki przy Nowym Świecie 63 będzie zdecydowanie krokiem do przodu w porównaniu z apartamentem w Alejach Ujazdowskich, to od „audiofilskiej” strony już tak różowo może nie być. I niestety nie jest. Svedy (Blipo + Chupacabra) w takiej kubaturze po prostu męczą się i przy okazji słuchaczy. Ich zbyt szeroki rozstaw powoduje irytującą dziurę na środku sceny a próby ratowania się equalizacją dostępną w przedwzmacniaczu C-2120 Accuphase’a przypominają leczenie dżumy cholerą. System uzupełniał odtwarzacz Accuphase DP-430, na ustawionym z boku ekranie podziwiać można było zdjęcia autorstwa Jacka Poremby i Marty Wojtal, a podczas spotkania o nastrój zadbał jak zwykle Ballantine’s.
Marcin Olszewski
Opinia 1
O ile dziwnym zbiegiem okoliczności w głównych obchodach Record Store Day nie braliśmy bezpośredniego udziału a i stan naszych winylowych płytotek przez ostatni weekend nie uległ zmianie, to nie da się ukryć, że na brak wydarzeń pośrednio i bezpośrednio z muzyką związanych nie możemy narzekać. Piątkowy wieczór spędziliśmy w Białołęckim Ośrodku Kultury na koncercie Krzesimira Dębskiego i MAP prezentujących materiał z najnowszego albumu „Grooveoberek”, niedziela upłynęła na rozmowach z Adamem Czerwińskim i odsłuchach test pressów AC Records w stołecznym SoundClubie, a i we wtorkowy wieczór nie było dane nam lenić się w domowych pieleszach. Celem kolejnego wypadu stało się bowiem Studio U22, gdzie zorganizowany został odsłuch wydanego specjalnie z okazji RSD różowego i limitowanego do 500 szt. (dokładnie bodajże 524) winyla „Astigmatic” Krzysztofa Komedy, który uświetnił swoją obecnością sam Zbigniew Namysłowski.
Jednak zanim przejdę do części „wspominkowej” dotyczącej sesji nagraniowej tytułowego albumu w iście ekspresowym tempie nadmienię jedynie iż o doznania nauszne zadbał producent kolumn (Blipo + Chupacabra) Sveda Audio i krakowsko-warszawski Nautilus (Transrotor Massimo, przedwzmacniacz Accuphase C-2120 ). Brzmienie różowego LP okazało się wyśmienite – rozdzielcze, ekspresyjne a jednocześnie z wyśmienitym wypełnieniem i świetną trójwymiarowością. Jeśli więc tylko komuś z Państwa udało się ów limitowaną edycję zdobyć, to spokojnie możecie uważać się za szczęściarzy.
Jeśli zaś chodzi o samą rozmowę z Panem Zbigniewem Namysłowskim, którą był łaskaw poprowadzić Paweł Brodowski – Redaktor Naczelny „Jazz Forum”, to … odczucia mam mocno mieszane. Nie wiem jakie relacje panują pomiędzy ww. dżentelmenami, ale najdelikatniej mówiąc „chemii” tym razem nie było. Trudno jednak się temu dziwić, gdy weźmie się pod uwagę dość wyraźnie zaznaczoną „tezę” z jaką do wywiadu przystąpił RedNacz „Jazz Forum” skupiając się de facto wyłącznie na twórczości i postaci Krzysztofa Komedy a rolę przybyłego gościa sprowadzając li tylko do potwierdzania własnych przemyśleń i wspomnień. Pan Zbigniew grzecznie, acz stanowczo oponował m.in. przed wpasowaniem „Astigmatic” do nurtu free, czy też skutecznie unikał głębszych refleksji o samym Komedzie, w którego formacjach pojawiał się niejako na „gościnnych występach” – prowadząc już w tamtych czasach własne projekty muzyczne. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie każdy musi być tak zaraźliwie entuzjastycznie nastawiony do życia i być uroczo ekstremalnie gadatliwy, jak pozostając w jazzowym kręgu Michał Urbaniak, ale aż nie chce mi się wierzyć, że gdzieś tam w zakamarkach pamięci Pana Namysłowskiego nie zalegają jakieś smakowite wydarzenia ze wspólnych sesji z Komedą. Cóż, nie tym razem.
Całe szczęście z tej nad wyraz „oszczędnej” narracji udało się wyłowić kilka dość istotnych faktów rzucających nieco światła na sam proces twórczy, czy też realia tamtych czasów. Po pierwsze warto przypomnieć, iż nagrania dokonano praktycznie w trakcie Jazz Jamboree 1965 – w nocy z 5 na 6 grudnia. Tuż po koncercie, podczas którego zespół Komedy (z Tomaszem Stańką, Januszem Kozłowskim i Rune Carlssonem) wykonał „Astigmatic” i „Kattornę” (opartą na motywie z filmu Heniga Carlssena pod tym samym tytułem), czyli dwie z trzech (doszedł „Svantetic” poświęcony szwedzkiemu poecie i przyjacielowi Komedy Svanetowi Forsterowi) kompozycji, jakie finalnie znalazły na tytułowym albumie i opuszczeniu sali Filharmonii Narodowej przez widzów nastąpiły dość istotne zmiany personalne w formacji Komedy. Miejsce Kozłowskiego przy basie i kontrabasie zajął Günter Lenz z występującego na Jamboree Kwintetu Alberta Mangelsdorffa, a do składu, w ramach wsparcia Tomasza Stańki (trąbka), dołączył Zbigniew Namysłowski (saksofon). Co ciekawe Pan Zbigniew dość sceptycznie odniósł się do efektu finalnego tej sesji pół żartem, pół serio stwierdzając, iż z reguły stara się nie słuchać swoich archiwalnych dokonań i wtorkowy wieczór tylko utwierdził go w słuszności takiego postępowania. Zwrócił również uwagę, iż Komeda nie mając „wirtuozerskiego” zacięcia i nie będąc pianistą stricte technicznym, lecz za to niewątpliwie „myślącym” (co podobno wcale nie jest regułą) – ukierunkowanym na kompozycję, podczas nagrania pełnił głównie rolę koordynatora. A z resztą jak to skromnie ujął „cóż tam było do grania, ot kilka nut), więc nie powinien dziwić fakt, iż wszyscy grali z pamięci.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie zaprzeczy, iż okres przedświąteczny jest jednym wielkim wyścigiem z czasem. Niby od dawna wszystko wiemy, aż tu nagle okazuje się, że ze zdecydowaną większością zadań do wykonania jesteśmy w przysłowiowym lesie. Trochę wstyd się przyznać, ale mimo solennego postanowienia systemowego rozwikłania problemu Wielkiego Tygodnia jak zwykl,e podobnie do większości populacji homo sapiens, najnormalniej w świecie jestem w stanie nieważkości, czyli mniej więcej, na nic nie mam czasu. Przynajmniej do wtorku (16.04.2019) tak sądziłem. Dlaczego do wtorku? Tutaj Was zaskoczę. Otóż iskrą do wykrzesania kilku dodatkowych chwil w tym zbyt krótkim nawet na cele egzystencjonalne dniu była prezentacja limitowanej edycji (tylko pięćset sztuk wytłoczonych na różowym winylu) płyty „Astigmatic” Krzysztofa Komedy. Ale Spokojnie. Sama płyta nie miałaby aż takiej mocy sprawczej. Głównym zarzewiem okazał się być gość w osobie Zbigniewa Namysłowskiego, który to miał przyjemność uczestniczyć w nagraniu tej najbardziej rozpoznawalnej polskiej jazzowej etiudy.
Krążek znam na wskroś i bez dwóch zdań zgadzam się z większością krytyków co do jego ponadczasowości, dlatego też, gdy pojawiała się okazja osobistego zderzenia się z jednym z jej twórców, nie było innej opcji, jak pojawić się w Alejach Ujazdowskich w Studiu U22. Jaki był wynik tego mitingu? Cóż. Jakiegoś wartkiego słowotoku pomiędzy prowadzącym z gościem nie było, ale bez względu na wszystko, nie żałowałem żadnej spędzonej w tym towarzystwie minuty. Dlaczego? Już wyjaśniam. Nasz flagowy saksofonista wydawał się być trochę zaskoczonym licznością przybyłej publiczności. Do tego siedział na walizkach przed wylotem do Anglii na koncerty promujące „Zimna Wojnę”. A tutaj musiał odpowiadać na naprędce artykułowane pytania i w dodatku na temat płyty, podczas realizowania której był jedynie muzykiem sesyjnym. Jednak uspokajam.
Mimo takich realiów wydarzenia kilka smaczków na temat Krzysztofa Komedy wypłynęło na głębsze wody. Jakich? Tak na szybko. Pierwszy, to poprzedzona uśmiechem pana Zbigniewa małomówność Krzysztofa na trzeźwo. A drugim wyznanie, że Komeda był zdecydowanie lepszym twórcą muzyki niż jej realizatorem. I choćby za to serdecznie dziękuję organizatorom – „STUDIO U22” za zaproszenie na tę imprezę i zorganizowanie wyszukanego systemu audio (elektronika Accupchase, gramofon Transrotor, kolumny Sveda Audio), a głównym postaciom tego wieczoru – Zbigniewowi Namysłowskiemu i Pawłowi Brodowskiemu – redaktorowi naczelnemu pisma Jazz Forum za na ile to było możliwe dogłębne przybliżenie nam tamtych lat.
Jacek Pazio
W miniony, upiornie deszczowy czwartkowy wieczór, gdy wyjście z domu wymagało sporego samozaparcia a stołeczne ulice kompletnie się zakorkowały, w Pałacyku Szucha – siedzibie Sailing Poland Yacht Club odbył się odsłuch jazzowego albumu wszech czasów – „Kind Of Blue” Milesa Davisa. Spotkanie poprowadzili Piotr Welc – inicjator cyklu, oraz Tomasz Tłuczkiewicz – wybitny znawca jazzu, długoletni dyrektor festiwalu Jazz Jamboree i prezes Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego a gośćmi honorowymi byli Michał Urbaniak i kolejny Polak, którego można usłyszeć na płytach Milesa, czyli … Marek Olko.
Ktoś, coś? Ano właśnie, o ile bowiem udział Michała Urbaniaka w nagraniu „Tutu” (solówka w utworze „Don’t Lose Your Mind”) jest powszechnie znanym faktem (o której sam zainteresowany obszernie opowiadał w Studiu U22), to już o merytorycznym wkładzie Pana Marka wiedzą raczej fani gatunku i to też pewnie nie wszyscy. Warto zatem przypomnieć, iż chodzi o kwestię mówioną w utworze „One Phone Call/Street Scenes” z pochodzącego z 1985 r. albumu „You’re Under Arrest”. Otóż w tej swoistej reminiscencji nader licznych przygód Davisa z policją pojawia się standardowa formułka wypowiadana podczas zatrzymania przez policję praktycznie na całym świecie, czyli … „Masz prawo milczeć …” i właśnie w tym utworze, obok udającego francuskiego policjanta … Stinga pojawia się Marek Olko. A jak tam się znalazł? Cóż, sprawę całkiem szczegółowo opisano m.in. w „Magazynie Muzycznym 12 1986″. Otóż Panowie poznali się i nawiązali serdeczne kontakty podczas warszawskiej wizyty Milesa w 1983 r, gdy Marek Olko był tłumaczem gwiazdy podczas Jazz Jamboree. Do ponownego spotkania doszło w Londynie podczas „Capital Radio Jazz Festiwal”, a gdy Davis w trakcie prac nad „You’re Under Arrest” dowiedział, się, że Marek Olko jest w Nowym Jorku, osobiście zadzwonił, by spytać go, czy nie wpadłby któregoś dnia do jego studia by wziąć udział w swoistym happeningu, otwierającym płytę.
O wszechobecności „KoB” – najlepiej sprzedającego się albumu w historii jazzu, w świadomości nad wyraz licznego grona meomanów świadczy m.in. to, iż poza oczywistymi – codziennymi, nieudokumentowanymi odsłuchami milionów miłośników jazzu, owo wydawnictwo stało się m.in. tematem dwóch sążnistych książkowych opracowań ( „Kind of Blue: The Making of a Musical Masterpiece” autorstwa Ashley Khan, „The Making of Kind of Blue” Erica Nisensona), inspiracją powieści „Man Walking on Egshells” Herberta Simmonsa i „Prince of Darkness: A Jazz Fiction Inspired by the Music of Miles Davis” Waltera Ellisa a odwołania do niego odnajdziemy w hollywoodzkich produkcjach – jako dowód miłości Julii Roberts do Richarda Gere w romantycznej komedii „Uciekająca panna młoda”, i przyczynek do intelektualnego olśnienia grupy nastolatków w „Pleasantville”.
My również mieliśmy okazję dokumentować pewien około audiofilski „incydent”, gdy podczas spotkania z Yutaka Miura(Air Tight) w stołecznej siedzibie Sound Clubu porównywaliśmy kilka mniej, bądź bardziej unikatowych wydań tegoż albumu.
Warto też wspomnieć, iż album nagrano podczas dwóch sesji – 2 marca i 22 kwietnia 1959. Jest to o tyle istotne, gdyż tworzące pierwszą stronę wydania winylowego utwory „So What”, „Freddie Freeloader” i „Blue in Green” z 2 marca nagrane zostały na dwóch trzyśladowych magnetofonach Presto – jednym do masteringu, i drugim ubezpieczającym. Pech, a raczej niedopatrzenie jednego z członków ekipy realizatorów sprawił, iż maszyna do masteru pracowała trochę wolniej niż standardowo przyjęta w przemyśle muzycznym szybkość 15 cali na sekundę. Nie zdając sobie z tego sprawy technicy wzięli tę taśmę do zmiksowania i masteringu finalnej albumu „Kind Of Blue”, która światło dzienne ujrzała 15 sierpnia 1959 roku (Columbia CL 1355). Powyższa nieprawidłowość została odkryta przez Marka Wildera i usunięta dopiero w 1992 roku na wznowieniu „Kind Of Blue” w złotej serii Mastersound, gdzie wykorzystano taśmę z właściwą wysokością dźwięku z magnetofonu ubezpieczającego. Mając zatem kilka wydań, w tym te „z epoki” i już „po korekcie” można godzinami roztrząsać wyższość jednych nad drugimi. Jeśli zaś chodzi o użyty podczas czwartkowego odsłuchu materiał, to było nim dwupłatowe audiofilskie (180g 45RPM) wydanie Mobile Fidelity.
Tym razem system przygotowany na odsłuch Sailing Poland Yacht Club prezentował się nieco inaczej, aniżeli podczas ostatniej prezentacji „The Dark Side of the Moon” Pink Floyd i obejmował aktywne zestawy Blipo home Sveda Audio (już bez modułów basowych Chupacabra) , przepiękny przedwzmacniacz liniowy Nagry i kruczoczarny, wyposażony we uzbrojone we wkładkę EMT HSD 006 ramię Zavfino Carbon gramofon AVID Acutus Dark.
Skoro albumy wszechczasów z obszaru Rocka i Jazzu mamy już odsłuchane warto zastanowić się co pojawi się na talerzu gramofonu z klasyki i POP-u, choć jeśli chodzi o ten ostatni gatunek, to coś czuję w kościach, że Michael Jackson może czuć się niezagrożony, ale to już Organizatorzy w stosownym momencie z pewnością ogłoszą.
Marcin Olszewski
Od czasu do czasu, na scenie muzycznej, pojawiają się głosy jedyne w swoim rodzaju. Na tyle charakterystyczne, niepodrabialne i wyjątkowe, że raz usłyszane zapadają w pamięć permanentnie i na zawsze. Jakby jakaś niewidzialna ręka dokonywała swoistej trepanacji i na żywym organizmie tatuowała nam na korze mózgowej niezmywalną świadomość ich istnienia. W moim przypadku do powyższego grona mogę w pierwszej kolejności zaliczyć Louisa Armstronga, Toma Waitsa i bohatera wczorajszego spotkania, czyli Marka Dyjaka. Jak sami Państwo widzicie nie są to wokaliści charakteryzujący się jedwabistym tembrem, lecz wręcz przeciwnie a jednak ze względu na niezwykłą „granulację” wyśpiewywanych fraz na swój sposób piękni i zarazem unikalni. O ile jednak z dwoma pierwszymi Panami niestety nie dane mi było spotkać się na żywo, to już naszego rodzimego barda miałem okazję widzieć m.in. w ramach projektu „Dyjak Intymnie” 15 lutego 2011 w warszawskim klubie Chłodna 25, którego zlokalizowana w niewielkiej piwnicznej salce zdolna była pomieścić zaledwie 40 osób, w niewiele większej kubaturze Klubu Huśtawka 9 czerwca 2011, czy też na deskach Och Teatru 27 kwietnia 2013 w ramach promocji projektu „Kobiety”.
Tym razem było jednak inaczej, gdyż o ile w miniony czwartek w Studiu U22 Marek Dyjak pojawił się osobiście, to już jego najnowszy album „Dyjak Gintrowski” zaprezentowany został przedpremierowo nie „na żywo”, lecz z jeszcze ciepłych, pachnących tłocznią srebrnych krążków. Wieczorne spotkanie poprowadził Gospodarz – Piotr Welc, a o atmosferę zadbali zarówno dostarczyciele dyżurnego systemu – krakowsko/warszawski Nautilus (elektronika Accuphase) i Sveda Audio – producent aktywnych zespołów głośnikowych Blipo + Chupacabra, jak i jakże przydatny w tym smutnym okresie „opiekun” studyjnego baru – Ballantine’s.
Zanim jednak zlinczują mnie Państwo za rozrywkowość w tym pełnym zadumy okresie żałoby po brutalnym i niewyobrażalnie bezsensownym zabójstwie Prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza podczas finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy proszę jedynie o chwilę cierpliwości, najlepiej do najbliższego piątku – gdy tytułowy album się ukaże i własnouszną ocenę, z jak bardzo „rozrywkowym” kontentem przyszło nam się zmierzyć. Nieco uprzedzając fakty i dokonując swoistego rozwinięcia nad wyraz lakonicznej charakterystyki stylistyki prezentowanego materiału przez samego jego odtwórcę, który z rozbrajającą szczerością raczył był stwierdzić, iż są to … ballady, chciałbym jedynie stwierdzić, że przy 10 utworach, akurat w tym przypadku słowo „piosenkach” wydaje się tak płytkie i banalne, że aż niestosowne, Przemysława Gintrowskiego w aranżacjach Marka Tarnowskiego i Jerzego Małka skąd inąd mocno depresyjne „Murder Ballads” Nick Cave & The Bad Seeds wydają się radosne i beztroskie niczym podkład muzyczny w reklamie płatków śniadaniowych.
Już same tytuły – vide „Birkenau”, czy „Karol Levittoux” nad wyraz jasno dają do zrozumienia z jakim ciężarem gatunkowym przyjdzie nam się zmierzyć. I tak też jest w istocie, gdyż nawet pozornie beztroskie i znane szerszemu, niespecjalnie śledzącemu nurt „muzyki moralnego niepokoju” gronu odbiorców, tematy w stylu tytułowego tematu serialu „Zmiennicy” podane są w formie dalekiej od optymistycznego i niezobowiązującego wydźwięku. Całe szczęście odsłuch miał formę zbliżoną do tej znanej z prezentacji wydawnictw winylowych i po pierwszych pięciu trackach miała miejsce przerwa na dalszą część prowadzonego przez Piotra wywiadu, by po dłuższej chwili wytchnienia ponownie zderzyć się z kolejną porcją wyśpiewywanych przez Dyjaka z autentycznym trudem emocji.
Jeśli zaś chodzi o aspekt brzmieniowo – realizacyjny, to pomimo dwuletniego okresu nagrań i korzystania z gościny aż czterech studiów – Woobie Doobie Studios w Sulejówku, Jaroo Studio w Lublinie, Studia Nagrań Akademii Dziennikarstwa i Realizacji Dźwięku w Warszawie, oraz również stołecznego Studia Rewak całość brzmi zaskakująco spójnie i czego by nie mówić, zdecydowanie lepiej od poprzednich wydawnictw Artysty.
Żeby jednak nie kończyć relacji w minorowych nastrojach, w ramach puenty jedynie pragnę złożyć Piotrowi najserdeczniejsze życzenia z okazji obchodzonych w środę urodzin, które stały się całkowicie zrozumiałym przyczynkiem do małej niespodzianki i pojawienia się przyozdobionego podobizną Dartha Vadera i wianuszkiem świeczek tortu. 100 lat i oby kolejne spotkania miały szanse odbywać się w zdecydowanie weselszych okolicznościach.
Marcin Olszewski
Oficjalna inauguracja sezonu spotkań z cyklu „Piątki z Nową Muzyką” 2018/19 w Studiu U22, czyli przedpremierowy odsłuch i mini koncert Riverside związany z nadchodzącą wielkimi krokami (to już 28 września) premierą albumu „Wasteland” na tyle wysoko ustawiła poprzeczkę, iż na ponad tydzień wstrzymałem się od szukania okazji do ewentualnych porównań, a jeśli mnie pamięć nie myli były przynajmniej dwie. Jednak na miniony piątek zaplanowane zostało wydarzenie, które bardziej wrażliwą część regularnie pojawiającego się w Alejach Ujazdowskich grona napawało lekką trwogą, a u reszty wywoływało przyspieszone tętno i niebezpieczny błysk w oku. Jeśli zastanawiacie się Państwo któż taki mógłby aż tak diametralnie różne emocje wzbudzić, spieszę z wyjaśnieniem, iż chodzi o byt sceniczny niepozostawiający chyba nikogo, kto o nim słyszał, obojętnym a zarazem jeden z najlepiej rozpoznawalnych na całym świecie polskich zespołów muzycznych. Co prawda obszar natury estetycznej, jaki łaskawa była owa formacja zagospodarować jest na tyle ekstremalny, że większość popularnych rozgłośni woli o nim nawet nie wspominać, lecz patrząc na szczelnie wypełnione kluby, sale koncertowe a nawet plenerowe połacie pól, jak na dłoniwidać, iż na brak fanów narzekać nie powinna. Mowa oczywiście o naszym rodzimym „metalowym” produkcie eksportowym, czyli Behemocie, który w Studiu U22 zjawił się w pełnym składzie, by w ramach działań promocyjnych przedpremierowo przedstawić licznie zebranej publiczności swój najnowszy album „I Loved You At Your Darkest”.
O ile Mariusz Duda przy anonsowaniu „Wasteland” co i rusz starał się zaakcentować, że Riverside nie są de facto formacją prog-metalową i generalnie kojarzenie ich z estetyką ciężkiego brzmienia jest nieco naciągane, o tyle w przypadku Behemotha nikt ani ze strony zespołu, ani publiczności nawet nie próbował dyskutować o nurcie, którym Behemoth od lat podąża. Trudno bowiem oczekiwać, by nagle ikona black, brutal, technical, i o tam jeszcze sobie Państwo z ekstremów zażyczą, death metalu postawiła na szokującą metamorfozę celując w target dajmy na to „Lata z radiem”. Z resztą od dłuższego czasu Adam Nergal Darski zapowiadał, iż najnowsze wydawnictwo będzie ekstremalne, radykalne, jak zwykle bluźniercze, lecz i bardziej zróżnicowane niż dotychczasowe produkcje. Jest zatem nadal piekielnie ciężko, szaleńczo szybko i perfekcyjnie pod względem warsztatowo – technicznym. Wbrew pozorom nie jest to jednak bezrefleksyjna młócka dla samej młócki, lecz głęboko przemyślany zbiór kompozycji, wzbogacony o nadające całości odpowiedniej podniosłości orkiestracje (siedemnastoosobowa orkiestra pod dyrekcją Jana Stokłosy). W dodatku oprócz standardowego składu do mikrofonu zostały dopuszczone również jednostki zaskakująco małoletnie, których niewinne głosiki w konfrontacji ze złowróżbnym growlem wywołują iście piorunujące wrażenie. Powyższy fakt wywołał pytania dotyczące stanu umysłu rodziców zdolnych wystawić swe ukochane latorośle na zgubny wpływ Nergala, lecz jak widać takowe się znalazły, co biorąc pod uwagę jak przesympatyczną osobą frontman Behemota jest poza sceną raczej nie powinno nikogo dziwić.
Jak sami Państwo widzicie nie tylko sięgający, lecz i forsujący (i to wraz z ościeżnicą) bramy piekieł repertuar bynajmniej nie przeszkadzał składowi Behemotha świetnie się podczas piątkowego wywiadu bawić, tryskać humorem (hasłem przewodnim i hasztagiem wieczoru stało się „xxxxxskie prosecco”) i na zupełnym luzie opowiadać o cieniach i blaskach związanych z realizacją najnowszego albumu. Widać było, że powoli zaczyna schodzić z nich ciśnienie a z osiągniętego efektu są autentycznie dumni. Każdy miał coś ciekawego o swojej działce do powiedzenia a tematyka rozmowy obejmowała zarówno inspiracje warstwy tekstowej, jak i perypetie związane z poszukiwaniem masteringowca zdolnego sprostać oczekiwaniom, wyobrażeniom zespołu o docelowym brzmieniu.
Po odsłuchu płyty i zakończeniu części oficjalnej zespół, zamiast zaszyć się w zakamarkach „strefy vip”, nad wyraz spontanicznie udzielał się towarzysko nie tylko zachęcając do korzystania ze specyfików dostępnych w barze, lecz również pozując do pamiątkowych zdjęć z fanami.
Marcin Olszewski
Choć na oficjalną premierę „Wasteland” Riverside trzeba poczekać jeszcze dwa tygodnie (do 28 września) w ramach inauguracji nowego sezonu „Piątków z Nową Muzyką” stołeczne Studio U22 postanowiło nieco uchylić rąbka tajemnicy i dla nader licznie przybyłych gości przygotowało prawdziwą muzyczną ucztę. W czwartkowy wieczór, na ostatniej kondygnacji zabytkowej kamienicy, pojawił się bowiem pełen skład Riverside, który w osobie oddelegowanego do mikrofonu Mariusza Dudy w krótkich, żołnierskich słowach dokonał genezy powstania prezentowanych utworów. Żeby jednak dozować emocje zamiast całego albumu z głośników Sveda Audio popłynęły jedynie cztery, specjalnie wybrane na te okazję utwory:
1. The Day After
2. Acid Rain
5. Lament
8. Wasteland
Nawet po tak skromnej próbce śmiem twierdzić, że od strony muzycznej jest wybornie. Z jednej strony mamy niezaprzeczalnie riverside’owa estetykę, czyli prog-rockowe, okołofloydowskie oniryczne pejzaże a z drugiej słychać zupełnie nowe pomysły. Pojawia się gościnnie Michał Jelonek a w liniach melodycznych partii wokalnych zawarto więcej, niż na poprzednich krążkach, słowiańskiej natury, rzewności i odrobiny patosu rodem z utworów tytułowych z „Pana Wołodyjowskiego”, „Prawo i pięść” nawet „Czterech pancernych”. Tak przynajmniej twierdził sam Mariusz Duda, choć po przesłuchaniu „Lamentu” miałem nieco odmienne skojarzenia, gdyż na moje ucho spokojnie można było odnaleźć tam klimat znany z dokonań Blackmore’s Night, czy nawet Loreeny McKennitt. Jednak to na tyle „duży, poetycki, wielowymiarowy i bardzo głęboki album” (Mariusz Duda), że interpretacji, właśnie skojarzeń i trącania strun naszej wrażliwości będzie dokładnie tyle ilu słuchaczy i efekt finalny zależeć będzie również od chęci jego zgłębienia, wniknięcia w wieloplanowe meandry i zacienione zakamarki. Warto też zwrócić uwagę na fakt, iż na tym krążku Mariusz zdecydowanie częściej aniżeli do tej pory zapuszcza się w niskie rejestry, choć i na górze pasma potrafi zaszaleć.
Na osobny akapit zasługuje wątek sprzętowy, gdyż w stosunku do ostatniego – jeszcze przedwakacyjnego, spotkania z Kasią Kowalską Arek Szweda (Sveda Audio) na potężnych Chupacabrach ustawił limitowaną – customową wersję monitorów Blipo Home i jakby tego było mało drugą parę Blipo ulokował pod tylną ścianą a dla uzyskania „przestrzenności” po bokach, na dedykowanych standach przycupnęły niewielkie Svedy Neon. Rolę źródła pełnił odtwarzaczem Marantz SA-10 a centrum zarządzania muzycznym wszechświatem Accuphase C-2120.
Było zatem nad wyraz przestrzennie, chwilami wręcz ambientowo i niezaprzeczalnie, przynajmniej dla większości zgromadzonych, zachwycająco. Pech chciał, iż o ile tego typu eksperymenty traktuję z ciekawością i podziwem dotyczącym samego faktu podjęcia próby pokazania czegoś niekonwencjonalnego, a więc poprzedzonego procesem, cytując klasyka „tentegowania w głowie”, to z uporem maniaka, do nagrań stereofonicznych pozwolę sobie preferować takież – dedykowane systemy. Za to wielokanałowość pozostawię multiplexom lub specom np. z Trinnov Audio. Ale to oczywiście moje prywatne, wybitnie subiektywne zdanie, więc proszę na nie patrzeć przez palce i pryzmat mojej ortodoksyjnej stereofilii.
Kolejnym, a zarazem głównym punktem programu był akustyczny mini koncert, podczas którego usłyszeć można było zarówno najnowsze, jak i te już doskonale znane szerszej publiczności utwory.
Nie zabrakło również odpowiednio zaopatrzonego baru, o którego asortyment ponownie zadbał specjalista od bursztynowych destylatów Ballantine’s.
Marcin Olszewski
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy, więc również i ten sezon spotkań z cyklu „Piątków z Nową Muzyką” w Studio U22 w miniony poniedziałek miał swój finał. Finał nad wyraz emocjonujący, gdyż nie dość że obejmujący przedpremierowy odsłuch najnowszego albumu powracającej po dłuższej nieobecności Kasi Kowalskiej, która zaszczyciła nas swoją obecnością, to jeszcze zwiastujący mogące nadejść w niedalekiej przyszłości zmiany natury logistyczno – organizacyjnej. Chodzi bowiem o news, który z prędkością światła dotarł do zainteresowanych i dotyczył faktu, iż będące gospodarzem tytułowych imprez Studio U22 rozgląda się za nowym, nieco bardziej przyjaznym dla przybywających tamże gości, lokum. W pierwszej chwili było zdziwienie, że jak to – mające idealnie korespondującą z obecnym adresem (Al. Ujazdowskie 22) nazwę studio miałoby się gdzieś przeprowadzać i dokonywać swoistego rebrandingu? Jednak po odrobinę dłuższej refleksji sprawa wydała się całkowicie jasna i logiczna a ponadto na tyle przećwiczona w praktyce, że nie powinno być najmniejszych problemów z przejściem nad nią do porządku dziennego. Wiecie Państwo o co chodzi? O konsekwencję w … niekonsekwencji. Otóż skoro wspomniane spotkania z ramach „Piątków z Nową Muzyką” regularnie odbywały się we wszystkie dni tygodnia, z wyjątkiem … piątków (bodajże z dwoma wyjątkami), to nic nie stoi na przeszkodzie, by Studio U22 zadomowiło się pod zupełnie niezwiązanym z jego nazwą adresem.
Mniejsza jednak z przyszłością, która jak sama jej nazwa wskazuje, dopiero ma zamiar nadejść i zamiast wróżyć z fusów skupmy się na teraźniejszości, czyli tym, co jest tu i teraz, a raczej miało miejsce w niezbyt odległej przeszłości, czyli tym co było zupełnie niedawno i w wiadomym miejscu. A działo się naprawdę sporo, gdyż okazja była nie byle jaka. Bowiem w najbliższy piątek – 22 czerwca, światło dzienne ma ujrzeć najnowszy i zarazem pierwszy od dziesięciu lat studyjny album okrzykniętej przez część odbiorców „Królową depresyjnych klimatów” Kasi Kowalskiej, która, jak już zdążyłem wspomnieć, była na tyle miła, że pojawiła się w poniedziałkowy wieczór w Studiu U22, by przedpremierowo podzielić się zawartością swojego pachnącego jeszcze tłocznią wydawnictwa o niezwykle enigmatycznym tytule „Aya”.
Co prawda, śledząc dyskografię Kasi od „Antepenultimate” z 2008 r. po drodze był jeszcze koncertowy “Ciechowski. Moja krew” (2010) i stanowiący niejaką zapowiedź niniejszego krążka singiel „Aya” (2016), ale dopiero teraz mieliśmy niebywałą okazję poznać efekt niemalże dekady walki z materią i przeciwnościami losu. O owych przeciwnościach wspominam nie bez kozery, gdyż najnowsza płyta zadedykowana jest zmarłemu niedawno Tacie Artystki i jest zarazem zwieńczeniem 25-lecia jej obecności na scenie. Dość jednak smutków, gdyż pomimo powyższych, tragicznych okoliczności i dość jasno określonego entourage’u, oraz przyczepionej „łatki” jednej z najbardziej „dołujących” rodzimych wokalistek Kasia usilnie starała się wszystkich przekonać, iż wbrew wszystkiemu „Aya” jest „próbą afirmacji życia, wysyłaniem dobrej energii i uznaniem miłości jako jedynego lekarstwa, którego tak naprawdę wszystkim nam trzeba”.
Osobiście jestem w stanie taką interpretację nie tylko przyjąć do wiadomości, lecz i ją zaakceptować, choć zarazem wyczuwam w tej kreowanej „optymistycznej” otoczce pewną przewrotność, czy wręcz niekonsekwencję. Chodzi bowiem o to, że managment podobno dość długo musiał nakłaniać bohaterkę dzisiejszego spotkania, by na single promujące wydawnictwo wybrała właśnie utwory „Aya” i „Alannah (tak niewiele chcę)” a nie „Krew ścinanych drzew” i „Miłosne zbrodnie”, jak wstępnie planowała sama zainteresowana.
Nie zdradzając zbyt wiele i nie psując niespodzianki pozwolę sobie jednak uchylić rąbka tajemnicy i wspomnieć, iż pomimo zapowiadanej alt-folkowej estetyki na „Aya” znajdziecie też Państwo utwory nieco bardziej zadziorne i przywodzące na myśl nie tylko multi-kulturowe, zdobyte podczas podróży inspiracje, lecz i twórczość The White Stripes, czy nawet The Pretty Reckless. Jako przystawkę polecam utwór „Alannah (tak niewiele chcę)” będący efektem współpracy Kasi Kowalskiej z Kenem Rosem (współpracującym m.in. Marianne Faithfull, Lionelem Richie czy Toto, oraz gitarzystą Bartkiem Kapłońskim. Angielski, do którego angielski tekst napisała sama Alannah Myles. W dodatku album powstał w Hazelrigg Bros. Studio w Kalifornii i to ewidentnie było (na Sveda Audio Blipo + Chupacabra) słychać ;-)
Tracklista:
1. Aya
2. Dla Taty
3. Alannah (Tak niewiele chcę)
4. Teraz kiedy czuję
5. Czas się kurczy
6. Czerń i biel
7. Miłosne zbrodnie
8. Wyspy miliardów gwiazd
9. Przebaczenia akt
10. Krew ścinanych drzew
11. Tam gdzie nie sięga ból
Bonus Track:
12. Somewhere Inside – gościnnie Alannah Myles
12. Hidden Track (po 15 sekundowej przerwie) – „Teraz kiedy czuję” (Acoustic Version)
Na zakończenie chciałbym serdecznie podziękować Piotrowi Welcowi i całej ekipie Studia U22 za upór, pot i łzy związane z organizacją muzycznych spotkań, w których, dzięki ich uprzejmości dane mi było uczestniczyć. W jakiej lokalizacji i jakich realiach przyjdzie nam inaugurować sezon 2018/2019 jeszcze nie wiadomo, lecz już teraz pozwolę sobie na małą zapowiedź. Otóż właśnie w miniony poniedziałek Piotr oficjalnie ogłosił, że we wrześniu gośćmi Studia U22 będzie … formacja Riverside. Trzymajcie więc rękę na pulsie, zaglądajcie na naszą stronę i do zobaczenia.
Marcin Olszewski
Upalne, niemalże letnie, choć to dopiero końcówka maja, środowe popołudnie aż się prosiło o słodkie nic nierobienie. Ot wyciszyć telefon, otworzyć mocno schłodzone Vinho verde, bądź Pinot Grigio Ramato i oddać się błogiemu lenistwu otulając się ulubionymi dźwiękami. Traf jednak chciał, że właśnie wczoraj, w Studiu U22, w ramach „Piątków z nową muzyką”, miał miejsce przedpremierowy odsłuch albumu „MIUOSH | SMOLIK | NOSPR”, którego tytuł jednocześnie daje jasny obraz tego, kto za owym projektem stoi. Oczywiście zdaję sobie doskonale sprawę, iż dla części z Państwa taka mieszanka jakże różnej estetyki brzmieniowej w jakiej poruszają się na co dzień katowicki raper Miuosh, jeden z najważniejszych producentów współczesnej muzyki w Polsce – Andrzej Smolik i i Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia w pięćdziesięcioosobowym składzie, może wydawać się cokolwiek dziwna, lecz po wielkim sukcesie projektu MIUOSH x JIMEK x NOSPR jakoś podskórnie czułem, że będzie co najmniej dobrze. A jak było, znaczy się jest, gdyż pisząc te słowa po raz kolejny delektuję się muzyką na ww. krążku zawartą, przekonać się będą mogli Państwo osobiście już jutro, czyli 25/05/2018, gdy ów album trafi na sklepowe półki.
Na początku spotkania z muzykami i odpowiedzialnym za orkiestrację Janem Stokłosą padło oczywiste pytanie o samą, legendarną już salę NOSPR-u, która swym ogromem potrafi nieźle namieszać w głowach wszystkim tym, którzy stają przed jak to ujął Miuosh „sześciopiętrową widownią”. Katowiczanin pół żartem pół serio mówił, że o ile NOSPR u większości gości wywoływał przynajmniej lekkie zakłopotanie, a tak po prawdzie sporą tremę, dla niego – od czasu projektu z Radzimirem Dębskim „Jimkiem”, jest niemalże jak wizyta u kochanej babci. Gdy tylko się tam pojawia czuje się jak w domu, a gdy robi sobie od niej dłuższą przerwę, to po prostu tęskni i właśnie z tej tęsknoty zrodził się pomysł zagrania i nagrania nowego materiału z Andrzejem Smolikiem.
Na fenomenalnie wydanej (ilość dołączonych fotografii onieśmiela) płycie, oprócz autorskich utworów nie zabrakło również wielce atrakcyjnych wycieczek w rejony melodii znanych i lubianych. Wystarczy tylko wspomnieć o „Wizjach” z nieśmiertelnym refrenem „Nocy komety” Budki Suflera, czy „Mieście szczęścia” z fragmentami „Jeziora marzeń” Bajmu. W tym momencie wielkie brawa należą się Natalii Grosiak, która, przynajmniej moim skromnym i wybitnie subiektywnym zdaniem na „NOSPR” wypadła zdecydowanie ciekawiej od Katarzyny Nosowskiej, która gościnnie pojawiła się w utworze „Tramwaje i gwiazdy”. Skoro mowa o gwiazdach to na scenie obaczyć i usłyszeć można było Piotra Roguckiego („Traffic” i wspomniane przed chwilą „Wizje), oraz Keva Foxa („Mind the Brigh Lights”). Jeśli zaś chodzi o sama tematykę, to nie zabrakło jakże aktualnych obserwacji dotyczących braku perspektyw, beznadziei, podcinania skrzydeł, niepewności, czy zmagania się z szarą codziennością. A z ciekawostek – przeglądając tracklisty (zarówno na okładce, jak i na insertach) w sekcji dotyczących bonusu utwór „Close Your Eyes” ma przypisany nr.14 a „Mind The Bright Lights” nr.13, jednak na płycie powyższe utwory zostały zamienione miejscami. Przypadek? Nie sądzę, za to spokojnie możemy to uznać za swoista kurtuazję, gdyż jakby nie patrzeć w „Close Your Eyes” wokalnie udziela się Kasia Kurzawska a jak wiadomo … Ladies First. Powyższy „rozjazd” na tyle zalazł mi za skórę, że trochę poszperałem i wśród fenomenalnych zdjęć Krystiana Niedbała natrafiłem na takie z playlistą, gdzie wyraźnie zaznaczona jest ich roszada.
System, na jakim prowadzony był odsłuch od ostatniego spotkania nie uległ żadnym widoczny zmianom, więc wspomnę jedynie, iż oczy i uszy zebranych cieszyły aktywne zestawy Sveda Audio Blipo + Chupacabra współpracujące z przedwzmacniaczem Accuphase C-2120 i odtwarzaczem Marantz SA-10. Zupełnie obiektywnie mogę stwierdzić, że powyższy set, nie tylko na moje zmanierowane, audiofilskie ucho w Studiu U22 sprawdza się wręcz rewelacyjnie, gdyż również sam Andrzej Smolik po krótkim rzucie uchem na to, co potrafią Blipo z Chupacabrami wdał się w ożywioną dyskusję z ich konstruktorem – obecnym na środowym spotkaniu Arkiem Szwedą.
Nie zabrakło też miłej niespodzianki zorganizowanej przez wydawcę, czyli jeszcze ciepłych albumów, które praktycznie od razu miały szansę zostać przyozdobione autografami Twórców.
Zgodnie z tradycją, upalny wieczór umilały serwowane w studyjnym barze obficie wzbogacone kostkami lodu szkockie destylaty, o które zadbał Ballantine’s.
Marcin Olszewski
Z pewnością nie raz i nie dwa spotkaliście się Państwo ze stwierdzeniem, że nie ma czegoś takiego jak przypadek i wszystko, nawet najmniejsze, pozornie nieistotne drobiazgi, są częścią układających się w logiczną całość zależności przyczynowo – skutkowych. Aby jednak ową logikę zauważyć trzeba popatrzeć na nią z odpowiedniej – szerszej perspektywy. Tak też było w miniony czwartkowy wieczór, gdy w warszawskim Studiu U22 pojawił się Mariusz Duda aby licznemu gronu przybyłych słuchaczy przedpremierowo zaprezentować najnowszy materiał z mającego trafić na rynek dopiero 25 maja bieżącego roku albumu „Under The Fragmented Sky”. I gdzie tu jakaś logika mógłby się ktoś spytać? W końcu spotkania w U22 mają charakter wybitnie cykliczny a do tego, że ZPAV-oski projekt „Piątków z nową muzyką” niezwykle rzadko zdarza się właśnie w piątki chyba wszyscy zdążyliśmy się już przyzwyczaić. I w tym momencie przyda się w miarę sprawnie działająca pamięć i … wspominana dosłownie przed chwilą szersza perspektywa. O co chodzi? O pozornie zaskakujący zbieg okoliczności będący tak naprawdę zdecydowanie większym i całkowicie logicznym muzycznym tryptykiem w którym świadomie, bądź nie palce maczał sprawca i gospodarz naszych wieczornych spotkań – Piotr Welc. Zaczynacie się Państwo domyślać o co chodzi? Jeśli nie, to już spieszę z pomocą.
Na początek trzeba się jednak ponad rok cofnąć do iście epickiego mini koncertu i odsłuchu debiutanckiego albumu „Songs Of Love And Death” formacji Me and That Man . Następny element naszej misternej układanki miał miejsce stosunkowo niedawno, bo zaledwie dwa tygodnie temu, gdy w Alejach Ujazdowskich zawitał Arek Jakubik ze swoim „Szatanem na Kabatach” a wczorajszy gość – Mariusz Duda przyjechał … właśnie z Kabat i co nieco o „strefie mroku”, oraz śmierci miał do powiedzenia. Przypadek? Nie sądzę.
Zanim jednak przejdziemy do dania głównego, czyli przedpremierowego odsłuchu tytułowego krążka, warto wspomnieć iż po standardowym przywitaniu miała miejsce mała retrospekcja będąca swoistą genezą powstania projektu Lunatic Soul. W końcu to jakby nie patrzeć 10-y a więc okrągły jubileusz powołania go do życia. Oczywistym było przecież, że za każdym albumem stała jakaś historia, jakieś emocje, refleksje nad otaczająca nas rzeczywistością, które w ten bądź inny sposób musiały znaleźć ujście. W dodatku Mariusz, z pomocą runicznego diagramu (The Circle of Life and Death) i przyniesionych winyli, dokonał swoistego podziału własnej twórczości na tę obrazującą obszar śmierci (strona prawa) i tę będącą przypisaną życiu (strona lewa). Abstrahując od tematyki każdego z krążków ich przynależność do konkretnego obszaru określa przede wszystkim wykorzystane na nich instrumentarium – „ciemną stronę” reprezentują instrumenty umownie określane mianem „etnicznych” a jasną – wszelakiej maści elektronika. Z resztą, wszystkim nieobeznanym z solową twórczością Mariusza Dudy warto uświadomić fakt, iż w odróżnieniu od prog-rockowego Riverside w Lunatic Soul artysta w pełni świadomie zrezygnował z gitar na rzecz właśnie elektroniki a zamiast ciężkich brzmień podążył w kierunku oniryczno-ambientowych klimatów, których inspiracji wypadałoby szukać wśród dokonań Dead Can Dance, Petera Gabriela czy formacji Hedningarna.
Co ciekawe początkowo działalność Lunatic Soul miała ograniczyć się li tylko do czarno – białego dyptyku Lunatic Soul i Lunatic Soul II, lecz na prośbę zachodniego wydawcy (Kscope Music) Mariusz zaczął pracować nad reedycją ww. albumów rozszerzonych o kilka bonusowych tracków. Jednak efekt finalny na tyle przerósł oczekiwania obu stron, że zamiast wspomnianych reedycji powstało pełnoprawne wydawnictwo „Impressions”, które na diagramie ulokowano poza magicznym kręgiem. Podobną rolę swoistego satelity pełni również tytułowy album, przy czym jego rola jest dwojaka. Jest bowiem z jednej strony suplementem do „Fractured”, będącego opowieścią o żałobie i wewnętrznej walce po stracie bliskich (w końcu to pozycja reprezentująca „jasną stronę”), bardzo silnej polaryzacji nastrojów społecznych jakie wtedy miały miejsce, a z drugiej ewidentnym łącznikiem obu półkul The Circle of Life and Death.
Od ostatniego spotkania zmian w wykorzystywanym w Studiu U22 systemie nie odnotowałem, więc z czystko kronikarskiego obowiązku wspomnę jedynie iż oczy i uszy cieszyły aktywne zestawy Sveda Audio Blipo + Chupacabra współpracujące z przedwzmacniaczem Accuphase C-2120 i odtwarzaczem Marantz SA-10. Ich obecność okazała się o tyle kluczowa, gdyż pozwoliła na dogłębne poznanie przedpremierowego materiału nie tylko od strony czysto artystycznej, ale i realizatorskiej, za którą stoją Magda i Robert Srzedniccy ze studia Serakos. Nie chcąc jednak psuć jakże istotnego pierwszego wrażenia powiem tylko tyle, że „Under The Fragmented Sky” warto słuchać na wysokiej klasy sprzęcie, gdyż ilość wszelakiej maści smaczków i wieloplanowość poszczególnych kompozycji w pełni na to zasługują.
ps. Oczywiście, zgodnie z tradycją wieczór umilały serwowane w studyjnym barze szkockie destylaty, o które zadbał Ballantine’s i małe co nieco na ząb.
Marcin Olszewski
Choć w Warszawie praktycznie codziennie można wybierać, jak nie przymierzając w ulęgałkach, we wszelakiego rodzaju imprezach muzycznych, to dziwnym zbiegiem okoliczności najmilej wspominam te ze … Studia U22. I wcale nie chodzi o jakiś mniej, lub bardziej udany product placement, czy też „kumoterstwo”, lecz o pewną nieosiągalną dla większości tzw. „imprez masowych” atmosferę, oraz wynikającą z samego metrażu intymność, a co za tym idzie niemożność przyjęcia pozycji li tylko pasywnego obserwatora. Czegoś takiego nie była w stanie zagwarantować ani Progresja, gdzie wielokrotnie miałem okazję podziwiać Riverside, ani scena stołecznego Hard Rock Cafe z jednym z ostatnich koncertów Keitha Caputo zanim stał się … Miną Caputo. Po prostu ekipa U22 ma to szczęście, że gości u siebie Artystów, którzy odarci z całej tej „gwiazdorskiej otoczki” i medialnego szumu są w stanie w sposób całkowicie bezpośredni nie tylko porozmawiać z zebraną publicznością, ale i zagrać „na żywca” – bez ściemy, poprawiaczy, czy playbacku. Dziwne? W dzisiejszych czasach niestety tak i to bardzo, gdyż coraz częściej słuchacze zamiast prawdziwego, czyli z krwi i kości muzyka/wokalisty/zespołu otrzymują dość miernej jakości substytut – produkt stworzony przez którąś z wielkich wytwórni i co gorsza stworzony tylko wyłącznie dla kasy. Dlatego też takie wieczory jak te ze Smolikiem i Kevem Foxem, formacjami Lemon, Amarok, czy Me and That Man są dla mnie swoistym punktem odniesienia. Tym razem miało być podobnie, gdyż do Studia U22 zapowiedziano przybycie, i jak zaraz udowodnię, fakt ten jak najbardziej miał miejsce, gdyż w piątkowy wieczór pojawili się trzej dżentelmeni – Tom Smith, Justin Lockey i Elliott Williams znani szerszej publiczności jako … Editors.
Zanim jednak wspomniana trójka zaprezentowała kilka utworów w aranżacjach unplugged Tom Smith i Justin Lockey (Elliott Williams dotarł prosto z lotniska dopiero na „mini live”) musieli najpierw zmierzyć się z gradem pytań, jakimi zasypał ich sam Piotr Metz. Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa nie obyło się bez żartów, krótkiego opisu prozy życia, gdy komponowaniem można zająć się dopiero po odstawieniu dzieciaków do szkoły, oraz dylematów związanych z wyborem wersji utworów, które finalnie miały znaleźć się na tytułowym krążku.
Przedpremierowy odsłuch „Violence” odbył się na niezwykle ciekawym systemie będącym nader intrygującą mieszanką High-Endu i segmentu Pro-Audio, w skład którego weszły: pracujący w roli transportu odtwarzacz CD/SACD Marantz SA-10, przetwornik cyfrowo – analogowy Lampizator Pacific, przedwzmacniacz Octave Audio HP 700, aktywne monitory Sveda Audio blipo wspomagane topowymi, również aktywnymi, modułami basowymi Chupacabra. O stoliki i zasilanie zadbał rodzimy Acoustic Dream.
A teraz coś, czego z reguły przy tego typu okazjach staram się z oczywistych, wynikających z przypadkowości konfiguracji nie robić, czyli kilka słów o brzmieniu. Jeśli bowiem zestawiony pozornie dość spontanicznie set gra tak, że nie tylko przybyli goście, ale i obecny w pierwszym rzędzie zespół, kolokwialnie mówiąc zbiera szczęki z podłogi, to parafrazując fanatycznego, odzianego w czerń, klasyka „wiedz, że coś się dzieje”. Połączenie niczym nieskrępowanej dynamiki z fenomenalną rozdzielczością i wzorcową kontrolą najniższych składowych bezapelacyjnie pokazywało przewagę modułowych zespołów głośnikowych Sveda Audio nad „cywilną”, pojawiającą się do tej pory w U22 konkurencją. Dodatkowo swoje trzy grosze, przynajmniej jeśli chodzi o tzw. eufonię dorzucił DAC Lampizatora i w rezultacie spokojnie można było mówić o prawdziwej referencji. Czy powyższy efekt da się jeszcze powtórzyć przy innej okazji niestety nie wiem, lecz śmiem twierdzić, że na to, co zostało zaprezentowane w miniony piątek warto było czekać, gdyż oferowana jakość dźwięku dzielnie broniła się podczas konfrontacji z mającą dosłownie za chwilę nastąpić częścią „live” a to mówi przecież samo za siebie. Jesli zaś chodzi o sam, przedpremierowy materiał, to … nie psując niespodzianki powiem tylko tyle, że jest on bardziej mroczny i mocniejszy, cięższy od tego, czym do tej pory raczyła nas ekipa Editors.
Krótką przerwę natury organizacyjnej można było wykorzystać na konsumpcję, uzupełnienie płynów (szczególnym powodzeniem cieszyły się bursztynowe destylaty Ballantine’s) …
Podziwianie oldschoolowo – vintage’owego kącika przygotowanego przez ekipę Nomos …
I oczywiście kuluarowe rozmowy, od których nie stronił m.in. obecny na spotkaniu Adam „Nergal” Darski. No dobrze, nie przedłużając serdecznie zapraszam na krótką fotorelację z jedynego w swoim rodzaju akustycznego mini koncertu Editors:
Serdecznie dziękując za zaproszenie i patrząc z perspektywy czasu, na dynamikę rozwoju Studia U22, nie zdziwiłbym się, gdyby za jakiś czas w Alejach Ujazdowskich zagościli np. Stonesi, tym bardziej, że w lipcu ma się odbyć ich warszawski koncert …
Marcin Olszewski
Najnowsze komentarze