Opinia 1
Jeśli na przestrzeni jednego tygodnia, i to w odstępie raptem dwóch dni, publikujemy dwa artykuły o systemach praktycznie żywcem przeniesionych z minionego Audio Video Show, to śmiało można zacytować klasyka i wszem i wobec oznajmić, że „wiedz, że coś się dzieje”. Chodzi bowiem o to, iż tak jak już wielokrotnie nadmienialiśmy wystawy typu warszawski AVS, monachijski High End, czy hifideluxe, etc. służą głównie do oglądania. I nie ma co się zaperzać, czy też zaklinać rzeczywistości, że jest inaczej, bo nie jest, a ferowanie autorytatywnych wniosków dotyczących możliwości / walorów sonicznych konkretnych urządzeń, bądź kompletnych systemów na podstawie obserwacji poczynionych podczas tego typu wydarzeń porównać można do oceniania tychże konfiguracji bazując jedynie na materiałach dostępnych na YouTube. Równie dobrze można zająć się rumpologią, czyli wróżeniem z tej części ciała, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.
Dlatego też trudno się dziwić, tak samym producentom, jak i dystrybutorom, którzy chcąc w pełni pokazać drzemiący w ich propozycjach potencjał starają się organizować powystawowe testy i odsłuchy prezentujące ich konfiguracje. Nie przedłużając zatem wstępniaka pragnę Państwa zaprosić na relację z czwartkowego spotkania w stołecznym SoundClubie, podczas którego można było, już w kontrolowanych warunkach akustycznych, dokonać swoistej wystawowej retrospekcji a przy okazji spotkać się z Matthiasem Lück.
Jak z pewnością obeznani w meandrach audiofilskich odmętów nasi stali Czytelnicy się domyślają obecność Matthiasa nie była przypadkowa a wynikała z faktu prezentacji niemalże kompletnego systemu współdowodzonej przez Niego marki Brinkmann Audio wzbogaconego o mające na AVS swoją polską premierę monobloki Air Tight ATM-3211 i kolumny Marten Mingus Orchestra. Aby jednak tradycji stało się za dość a cały pyszniący się na Skrzetuskiego set nie stanowił dla Państwa tajemnicy pozwolę sobie na krótką wyliczankę. Otóż rozpoczynając od źródła analogowego, a dokładnie od wkładki Air Tight Opus-1, w jaką zostało uzbrojone ramię stanowiącego tak naprawdę przyczynek czwartkowego eventu i korzystającego z dobrodziejstw lampowego zasilacza RöNt II
gramofonu Brinkmann Audio Taurus w torze znalazły się jeszcze phonostage Edison Mk II i przedwzmacniacz liniowy Marconi Mk II a domenę cyfrową reprezentował wyposażony w sekcję streamera przetwornik Nyquist Mk II korzystający z zasobów Roona Nucleus. Całość spoczęła na stoliku i platformach Franc Audio Accessores a kwestią okablowania zajęła się Jorma.
Nie wiem, czy do końca zdają sobie Państwo sprawę, iż wspomniany w poprzednim akapicie, widniejący na powyższych zdjęciach, Taurus jest konstrukcją o napędzie …bezpośrednim, a nie jak większość dostępnych na rynku „audiofilskich” gramofonów paskowym. Proszę się jednak nie obawiać, bowiem akurat w tym wypadku Helmut Brinkmann nie powielał powszechnych na rynku rozwiązań, lecz poszedł własną drogą eliminując tym samym dolegliwości trapiące większość direct-drive’ów. Zamiast bowiem, tak jak „nakazuje tradycja” stosować możliwie mocny silnik i dość lekki talerz w Taurusie mamy do czynienia z zaskakująco słabym napędem przy jednoczesnym zastosowaniu masywnego, 10 kg talerza, co zaowocowało niezwykłą „cichością” i kulturą pracy konstrukcji przy jednoczesnym wzorcowym timingu, kontroli najniższych składowych i stabilności generowanej sceny. Szukając analogii brzmieniowej moje myśli automatycznie wędrowały ku gramofonom sygnowanym przez TechDAS-a. Jakby tego było mało obsługę Taurusa szalenie ułatwia … bezprzewodowy i niezaprzeczalnie designerski pilot umożliwiający włączenie/zatrzymanie gramofonu bez podnoszenia się z kanapy. Zbędny bajer? Bynajmniej, raczej ukłon w kierunku nabywców gotowych wyasygnować na ww. cacko kwotę rzędu 80-90 kPLN.
Jeśli zastanawiacie się Państwo skąd takie „szerokie” widełki nie pozostaje mi nic innego jak przejść do trzeciej części czwartkowej relacji obejmującej zajęcia praktyczno –techniczne, za jakie można uznać prezentację historii marki, omówienie poszczególnych urządzeń i co najważniejsze odsłuchy porównawcze. I w tym momencie docieramy do genezy wspomnianych widełek, gdyż zgromadzeni w SoundClubie goście mogli na własne uszy przekonać się co daje zamiana standardowego, skądinąd porządnego zasilacza, na opcjonalną wersję lampową (2x PL36, 1x 5AR4) – RöNt II. Nie uprzedzając faktów i nie chcąc popadać w zbytnią ekscytację powiem tylko tyle, iż jeśli tylko nie uwzględniają Państwo dodatkowych wydatków, to lepiej nie sprawdzajcie co ów RöNt II potrafi. A potrafi naprawdę sporo, gdyż wraz z jego pojawieniem poprawie ulega nie tylko rozdzielczość i drive przekazu, lecz również jego czystość oraz kontrola basu. Ponadto powyższe zmiany nie są natury kosmetycznej, lecz raczej globalnej i porównać je można do zamiany podczas sesji nagraniowej standardowych – popularnych mikrofonów na cudeńka Nordic Audio Labs, bądź różnic występujących pomiędzy finalną wersją płyty winylowej a tym, co można usłyszeć kładąc na talerzu gramofonu miedziany wzorzec – tzw. pozytyw. I nie są to czcze, czysto akademickie dywagacje, lecz doświadczenia zdobyte empirycznie, gdyż Matthias podczas czwartkowego spotkania takowym „złotym” nośnikiem dysponował i jego brzmieniem nas uraczył.
Po krótkiej, przeznaczonej na regenerację, oraz uzupełnienie płynów przerwie nastąpiła zmiana domeny z analogu na cyfrę a tym samym uwaga zebranych skupiła się na streaming-DACu Nyquist Mk II natywnie obsługującym nie tylko PCM (do 384 kHz) i DSD (do DSD256), lecz również MQA. I o ile podczas „panelu analogowego” repertuar był z oczywistych względów przygotowany wcześniej, to przy plikach po kilku „programowych samplach” odsłuch przerodził się w radośnie spontaniczny koncert życzeń, w trakcie którego oprócz stanowiącego bazowy materiał porównawczy m.in. „Get That Motor Runnin’” tria Michael Blicher, Dan Hemmer, Steve Gadd można było usłyszeć nawet i cięższe brzmienia w stylu „House of Gold & Bones, Part 1” Stone Sour, czy stary dobry Rock – „Riders on the Storm” The Doors.
Serdecznie dziękując ekipie SoundClubu za gościnę i Matthiasowi Lück za entuzjazm, oraz chęć podzielenia się posiadaną wiedzą podczas prowadzonych dyskusji gorąca zachęcamy Państwa do udziału w tego typu spotkaniach. Nie dość bowiem, że będziecie w stanie posłuchać konkretnych urządzeń i konfiguracji w warunkach zazwyczaj nieosiągalnych na wszelakiej maści wystawach i targach, to jeszcze korzystając z dobrodziejstw zdecydowanie mniejszego kworum kontakt z konstruktorami przedstawicielami konkretnych marek pozwoli Wam spojrzeć na ich wyroby właśnie poprzez pryzmat twórców i ich pomysłu na brzmienie.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Jeszcze do zeszłego weekendu wydawało się, że w obecnie zmierzającym ku końcowi roku w interesującym nas dziale gospodarki nic specjalnego się nie wydarzy. Tymczasem okazało się, iż niektórzy dystrybutorzy nie spoczęli na przedświątecznych laurach i w trosce o swój wizerunek organizują bardzo ciekawe, bo przybliżające pachnące jeszcze przysłowiowymi deskami kreślarskimi produktowe nowości z katalogów znajdujących się pod ich skrzydłami brandów. W czym rzecz? Otóż w miniony czwartek z niekłamaną przyjemnością skorzystaliśmy z Marcinem z zaproszenia warszawskiego SoundClubu na prelekcję jednego ze współwłaścicieli niemieckiej marki Brinkmann Audio – Matthiasa Lück o najnowszych odsłonach prezentowanych na ostatniej jesiennej wystawie AVS serii urządzeń. Jakieś konkrety? Proszę bardzo, ale w kolejnej części relacji.
Kontynuując temat omawianych tego wieczora komponentów rozpocznę od głównego dawcy sygnału, jakim był najnowszy, oparty o napęd bezpośredni, wyposażony w firmowe ramię gramofon Taurus. Ten zacny obiekt westchnień wielu melomanów wspierał hybrydowy, czyli wykorzystujący w układach elektrycznych lampy elektronowe phonostage Edison Mk2. Kolejnym niezbędnym w kreowaniu piękna muzyki punktem układanki Brinkmanna okazał się być w pełni zbalansowany i również korzystający z dobrodziejstwa szklanych baniek przedwzmacniacz liniowy Marconi Mk2. Ale to nie wszystkie karty przybliżanej niemieckiej myśli technicznej, bowiem oprócz walki na polu analogowym nasi zachodni sąsiedzi nie odpuścili sobie zmierzenia się z materiałem cyfrowym, czego ewidentnym dowodem był mogący pochwalić się obsługą formatu MQA, w wielu przypadkach pracujący z częstotliwością do 384kHz/32 bitów, podążając za ideologią marki konsekwentnie oferujący na pokładzie słoiki próżniowe przetwornik cyfrowo-analogowy Nyquist Mk2. Co skłoniło dystrybutora do organizacji tej prezentacji? Przecież to ewidentnie widać. Większość nazw może pochwalić się specyfikacją Mk2, co jasno daje do zrozumienia, iż mamy do czynienia z nowymi wcieleniami znanych od lat, co ważne, zbierających pozytywne opinie komponentów. To zaś jest swoistym zaczynem do bliższego zapoznania z nimi chcących być na czasie branżowych periodyków, a czego my z racji solidnego przykładania się do swojej pracy nie mogliśmy odpuścić i z przyjemnością teraz relacjonujemy.
Ale, ale. Przecież nawet najnowszy, a przesz to najwspanialszy set nie wyda wysokiej próby dźwięku bez wyszukanego wzmocnienia, mogących spełnić najwyższe wymagania zestawów głośnikowych, odpowiedniego okablowania i dostrajającego całość układanki antywibracyjnego akcesorium. Dlatego też w torze znalazły się również niedawno prezentowane jako światowa nowość topowe monobloki japońskiej marki Air Tight ATM-3211, monstrualne kolumny Marten Mingus Orchestra, okablowanie Jorma Audio, różnego rodzaju produkty eliminujące szkodliwe drgania podłoża pod sprzętem audio rodzimego wytwórcy Franc Audio Accessories, oraz jako wisienka na torcie wystąpiła wkładka gramofonowa wspominanego już wcześniej Air Tighta Opus-1.
Przyznacie, że zestaw od strony pozycjonowania na światowym rynku prezentował się znakomicie. Jednak dla mnie ważniejszym jest, że również w ten sposób odwdzięczał się nam generowanym dźwiękiem. Gdy wymagał tego materiał, było z wykopem, innym razem intymnie, by za moment ponownie przenieść nas w stan oszołomienia swobodnie oddawaną ścianą świetnie zawieszonych w przestrzeni wydarzeń muzycznych. Określając całość prezentacji jednym zdaniem, mieliśmy do czynienia ze swoistym kameleonem. Na przemian było mocno i delikatnie, ale zawsze z przypisaną najlepszym zestawom jakością i co dodatkowo wydaje się być ważne, z posmakiem wybitnych aplikacji lampowych. Jednak w ten czwartek nie samą muzyką jako taką żyliśmy. O co chodzi? Otóż Matthias pokusił się o małą prezentację spod znaku voo-doo, czyli w pewnym momencie postanowił zmienić zasilanie … gramofonu z tranzystorowego na lampowe. Efekt? Wszelcy węszyciele spisków powiedzą, że bredzę, jednak z pełną świadomością stwierdzam, iż zmiany na tym poziomie jakości dźwięku były dramatyczne w dobrym tego słowa znaczeniu. Zrobiło się bardziej namacalnie i z większym flow co wprost proporcjonalnie przełożyło się na przyjemność słuchania i tak już świetnie brzmiącej kompilacji. Nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale w momencie posiadania tego gramofonu natychmiast zmieniłbym zasilacz na ten ze szklanymi bańkami. I gdy wydawało się nam, że koniec spotkania dobiegał końca, przyszedł czas na prezentację jeszcze jednej ciekawostki ze stajni marki Brinkmann, jakim jest działalność na polu produkcji muzycznych. Otóż panowie postanowili zmierzyć się z problemem realizacji płyt winylowych od nagrywania, przez mastering, po ich tłoczenie. W tym celu wspomniany gość Matthias Lück pokazał nam nie tylko finalny produkt w postaci dwóch wydanych krążków, ale również półprodukty od masy winylowej, przez złotą matrycę matkę, stalowe matryce negatywy do umieszczenia w maszynie tłoczącej czarne krążki, jeszcze nie oczyszczoną z odpadów po tłoczeniu płytę i na koniec puszczał wydane przez siebie dwa czarne placki. Naturalnie nie odmówiłem sobie przyjemności i jeden egzemplarz z podpisem Matthiasa zakupiłem do swojej kolekcji.
Tak mniej więcej przebiegał ten bogaty zarówno w ciekawe informacje na temat elektroniki, jak również doznania soniczne, audiofilsko- melomański wieczór. Przyznam szczerze, że jadąc na to spotkanie nie spodziewałem się tak dobrze bawić. Dlatego też bardzo dziękuję dystrybutorowi za zaproszenie, gościowi, czyli współwłaścicielowi marki Brinkmann Matthias-owi Lück za przybycie i ciekawą pogadankę, a obecnym odwiedzającym za miłą atmosferę spotkania. Oby mój kalendarz obfitował w więcej takich niespodzianek.
Jacek Pazio
Opinia 1
To, że wszystko co amerykańskie zwyczajowo musi być największe, lub przynajmniej mocno do tego rozmiaru aspirować, przylgnęło do USA już na dobre. Naturalnie owa łatka nie jest wyssaną z palca, tylko została nadana na podstawie organoleptycznych kontaktów z produktami zza wielkiej wody, co podczas każdorazowych testów pochodzących stamtąd komponentów audio mój kręgosłup ma (nie)przyjemność osobiście potwierdzać. I wiecie co? Jakież było moje połączone z ulgą „wstępnie” pozytywne zaskoczenie, gdy okazało się, iż tym razem według zapewnień producenta do naszej redakcji zawita niemalże najbardziej kompaktowa oferta dzielonego zestawu wzmacniającego sygnał marki Constellation Audio. Dlaczego słowo „wstępne” wziąłem w cudzysłów? Niestety, po odebraniu dostawy od dystrybutora – warszawskiego Audio Klanu – po raz kolejny okazało się, że jankeska nomenklatura gabarytowa ma się nijak do europejskiej rozmiarówki i na przygotowanych do procesu opiniowania platformach stanęły może nie monstrualne kolosy, ale z pewnością sporych rozmiarów podzielony na dwa moduły (zasilacz i osobno układy elektroniczne) przedwzmacniacz liniowy Pictor i stereofoniczna końcówka mocy Taurus.
Akapit przybliżający naszych bohaterów rozpocznę od będącego sercem opiniowanego zestawu przedwzmacniacza liniowego. Ten, dla uniknięcia wpływu na czułe układy elektryczne szkodliwych prądów z transformatorów podzielono na dwie skrzynki. Mniejszą z sekcją zasilania, z której na tylnym panelu wyprowadzono jedynie trzy łączące ją z centrum dowodzenia terminale kablowe i większą, czyli główny moduł zarządzający. Gdyby komuś wydawałoby się, że po bardzo skrótowym potraktowaniu modułu zasilania (mamy do czynienia jedynie z prostą, dość niską skrzynką) przy opisie centralki sterującej od ilości informacji zapali mi się klawiatura, mam średnią wiadomość, gdyż również w tym przypadku nie znajdziemy żadnych fajerwerków designerskich, a jedynie potrafiącą zaskarbić serce nawet wymagającego wielbiciela muzyki designerską prostotę. Na szczęście unikanie bizantyjskich ozdobników na obudowie nie idzie w parze z ofertą wyposażeniową przedwzmacniacza. I tak. Na froncie znajdziemy może nie jakiś monstrualnych rozmiarów, ale za to czytelny, wyeksponowany na płaszczyźnie będącej nakładką na główny płat awersu dotykowy wyświetlacz i zaaplikowane po obydwu jego flankach dwa pokrętła funkcyjne (lewe balance, a prawe Volume). Ale to nie koniec manualnych ciekawostek. Pod wspomnianym okienkiem informacyjno – manipulacyjnym, na dolnej płaszczyźnie dzierżącego wyświetlacz gzymsu znajdziemy zestaw dublujących poruszanie się po wyświetlaczu dotykowym guzików. Na pierwszy rzut oka nic nie widać, ale gdy zerkniemy od dołu naszym oczom ukaże się seria pięciu małych przycisków. Sprytne, nie sądzicie? Kierując swój wzrok na rewers pre po układzie terminali przyłączeniowych widać, iż mamy do czynienia z układem symetrycznym. Mało tego. Zaopatrzone w gniazda płytki są bardzo ciekawie, bo dbając o izolację od szkodliwych dla końcowego efektu brzmieniowego systemu do korpusu obudowy przymocowano je na miękkim zawieszeniu, co odczuwamy podczas podłączania okablowania. Temat samych gniazd może nie jest przytłaczająco rozbudowany, ale sądzę, że potrojone wejścia liniowe RCA i XLR, podwojone wyjścia RCA i XLR są w stanie zaspokoić każdego zdroworozsądkowo myślącego użytkownika. Puentując wycieczkę po tylnym panelu jestem zobligowany jeszcze wspomnieć o zestawie wejść dla konfiguracji urządzenia i trzech gniazdach dla sygnału od zasilacza.
Kreśląc pakiet danych na temat pieca Taurus trzeba przyznać, że mimo pozornie monotonnego wyglądu w przeciwieństwie do przedwzmacniacza oferuje już nieco designerskiego sznytu. Widzimy to na będących czymś w kształcie radiatorów bokach obudowy w postaci mijających się dwóch płaszczyzn z otworami, co skutecznie przełamuje monotonię przecież sporej wielkości kloca. A żeby tego było mało, pomysłodawcy wyglądu poszli o krok dalej i sam proces włączania urządzenia w stan pracy zrealizowali przy pomocy zlokalizowanego na froncie i wyglądającego jak poziomy akcent wizualny (pozioma belka) sprytnego włącznika. Krótki research tylnego panelu przyłączeniowego końcówki mocy niesie ze sobą informacje typu: podwojone wejścia dla każdego kanału XLR (DIRECT/ BALANS) i pojedyncze RCA, dwa hebelkowe przełączniki (RLR/BAL/RCA, MUTE/ON-OF), pojedyncze zaciski kolumnowe, gniazdo zasilania, włącznik główny i takie same jak w przedwzmacniaczu gniazda konfiguracyjne (RS 232, USB, TRIGGER).
Zanim przejdę do przelewania na klawiaturę konkretnych informacji, przypomnę, że porównywane ze sobą zestawienia wzmacniające – referencyjne R. Koda/Reimyo i amerykański Constellation Audio dzieliła kwota około jednej trzecie wartości, dlatego też zdając sobie sprawę, że mają prawo wystąpić, zadawałem sobie pytanie, jak dotkliwe będą ewentualne reperkusje dźwiękowe. Z drugiej zaś strony mimo, iż teoria mówi: “droższe, powinno grać lepiej”, nie zawsze potwierdza się w życiu codziennym, dopuszczałem również wynik remisowy ze skazaniem na inny sznyt grania. I co, trafiłem na odstępstwo od reguły? Na szczęście dla mojego portfela nie, ale biorąc pod uwagę fakt, mocnych starań amerykańskich konstruktorów, aby powołać do życia dla nich coś bardzo kompaktowego, opiniowanemu tandemowi należą się wielkie brawa. Tak, mimo delikatnych ustępstw w stosunku do punktu odniesienia za dobrą kartę należy uznać, że wszelkie wspomniane w poniższym tekście aspekty są pochodną oszczędności nakładów produkcyjnych w stosunku do wyższych modeli tytułowej marki, a i tak oscylowały w domenie niewielkich. Zatem jak to wyglądało? Wpinając jankeski duet w tor otrzymałem skierowanie dźwięku w stronę ciekawego dociążenia wyższego basu i większe cyzelowanie wysokich tonów. Ale nie był to zabieg skutkujący powstawaniem przysłowiowej buły na dole pasma i zgaszenia światła w górnych rejestrach, tylko umiejętnie wprowadzenie do muzyki dodatkowej dawki dostojności, co jak prawdopodobnie znakomicie się orientujecie, bardzo często zwiększa spektrum mogących współpracować z Constellation Audio kolumn. Co przy takim postawieniu sprawy wydaje się być ważne, to fakt znikomej utraty wyrazistości lokalizacji źródeł pozornych na nadal z dużym rozmachem budowanej w przestrzeni pomiędzy kolumnami wirtualnej scenie muzycznej. Jak wypadało to na przykładach płytowych? Wszystko zależało od repertuaru. W muzyce rockowej spod znaku Metallicy i jej produkcji wespół ze składem symfonicznym wszelkie przywołane przed momentem niuanse brzmieniowe, były nie tylko prawie nieodczuwalne, ale w większości materiału okazywały się być wodą na młyn mocnych riffów gitarowych, masy bębnów, czy energii głosu wokalisty. To było mocno, ale ze smakiem podkręcone w estetyce masy i wysycenia oddanie tej sesji nagraniowej, za co biorąc pod uwagę „nieaudiofilskość” produkcji prawie pokochałem nasz punkt zainteresowań, czyli tytułowy set pre-power.
A jak sprawy potoczyły się w lżejszych gatunkach? Tutaj sprawa wyglądała delikatnie inaczej. Wszystko zależało od mojego przyzwyczajenia do blasku perkusjonaliów w repertuarze Tomasza Stańki. Osobiście lubię, gdy blaszki skrzą w nieskończoność, ale od razu zapewniam, że również Amerykanie nie przycinali ich w jakiś brutalny sposób, tylko delikatnie dozowali ich blask, a nie ilość. Inne, dotyczące samego instrumentarium tematy Constellation Audio również pokazywały w wypracowanej przez testowany zestaw estetyce, czyli więcej pudła rezonansowego w kontrabasie i mniej przenikliwa trąbka, ale bez najmniejszych problemów traktowałem to jako dobrodziejstwo zaoceanicznego inwentarza, a nie problem soniczny sam w sobie. Ale ale, jak mówiłem, wszystko zależało od repertuaru, gdyż na przykład na płycie Bogdana Hołowni z Jorgosem Skoliasem, czyli współpracy wokalisty z pianistą niuanse dźwięczności, czy podkręcenia soczystości z racji pracy w większości materiału w środku pasma odchodziły w niebyt i bez jakichkolwiek wycieczek nawet podczas największego wysiłku doszukiwania się dziury w całym mogłem skupić się jedynie na pięknie zarejestrowanego na srebrnym krążku materiału.
Jak wynika z ostatniego akapitu, mimo mocnych starań miniaturyzacji testowanego tandemu wzmacniającego amerykańscy inżynierowie nie popełnili żadnego błędu. Owszem, zderzenie jeden do jeden z moimi klockami pokazywało pewne różnice jakościowe, ale jak wspominałem, z uwagi na inny pułap cenowy nieuprawnionym byłoby stawiać oba sparowane tandemy w jednej linii. A jeśli tak postawimy sprawę, w momencie nawrotu stanu “audiofilii nerwosy” osobista weryfikacja możliwości dźwiękowych dzisiejszych bohaterów we własnym systemie wydaje się być pierwszym, spokojnie rokującym końcowy sukces punktem na potencjalnej liście. I nie ma znaczenia, czy Wasze kolumny są gęste jak moje, czy balansujące na krawędzi neutralności, a nawet lekkiej anoreksji, gdyż o pozytywnym spotkaniu z moimi soczyście grającymi papierzakami przeczytacie w powyższym tekście, a dobrym połączeniu z kolumnami kojarzonymi ze stawianiem na szybkość i sprężystość przekazu (np. Magico) donoszą relacje z wielu światowych wystaw audio. Myślicie, że naciągam fakty? Jeśli tak, nie pozostaje Wam nic innego, jak powiedzieć sprawdzam i skontaktować się z dystrybutorem.
Jacek Pazio
Opinia 2
O ile gwiazdozbiór Malarza (Pictor) z obszaru Polski jest niestety niewidoczny, to już konstelację Byka (Taurus) można podziwiać od jesieni do wiosny, o ile oczywiście nieboskłonu nie zasnuwa szczelna pokrywa chmur, bądź … coraz bardziej uciążliwego smogu. Całe szczęście nie mając kartograficzno – astronomicznych ciągot i skupiając sia na naszym audiofilskim hobby wcale nie trzeba zadzierać głowy w poszukiwaniu gwiazd. Wystarczy sięgnąć odpowiednio głęboko do kieszeni i voilà – oba gwiazdozbiory można mieć na przysłowiowe wyciągnięcie ręki i korzystać z ich uroków kiedy tylko dusza zapragnie i o ile nie mamy dedykowanego pomieszczenie odsłuchowego, rodzina pozwoli. Mowa oczywiście nie o bajkowej fantastyce zmniejszania ciał niebieskich rodem z „Minionków” lecz o iście high-endowych i czerpiących wprost z nieboskłonu nomenklaturową inspirację wyrobach amerykańskiego Constellation Audio. Zanim jednak wdrapiemy się na absolutny Olimp i dostąpimy zaszczytu obcowania z flagowymi konstrukcjami, robimy co możemy, by sukcesywnie odkrywać przed Państwem uroki nieco bardziej przystępnych cenowo konstrukcji. Skoro jednak przygodę z zaoceanicznymi „gwiazdkami” rozpoczęliśmy od nader skromnej, a zarazem jedynie w ofercie tytułowego wytwórcy super-integry Inspiration INTEGRATED 1.0 warto wskoczyć na poziom oczko wyższy i rozpocząć eksplorację debiutującej na CESie w 2017r. serii Revelation. W tym celu, dzięki uprzejmości dystrybutora marki – warszawskiego Audio Klanu przyjęliśmy pod swój dach wielce imponujący zestaw pre + power w postaci przedwzmacniacza Pictor i wzmacniacza mocy Taurus stereo.
Oba tytułowe urządzenia należą do plasującej się mniej więcej w środku amerykańskiego portfolio i zarazem dość skromnej objętościowo serii Revelation. Oprócz będących przedmiotem niniejszej recenzji przedwzmacniacza liniowego Pictor i stereofonicznej końcówki mocy Taurus znajdziemy w niej jedynie phonostage’a Andromeda i monobloki Taurus mono. W dodatku o ile dla większości z nas oczekiwane sugerowane ceny detaliczne goszczącego duetu powodują dość niebezpieczne skoki ciśnienia, to tak po prawdzie daleko im do topowych modeli Constellation, co pół żartem pół serio można podsumować anegdotą o nowobogackim wschodnim oligarsze, który opuszczając Luwr od niechcenia rzucił „skromnie, ale z klasą”. Tak, tak – skromnie, nie przewidziało się Państwu. Bowiem zgodnie z materiałami prasowymi Pictor jest uproszczoną wersją należącego do wyższej linii Performance przedwzmacniacza Virgo III. Wykorzystuje taką samą topologię głównych układów a różnice sprowadzają się do mniejszej liczby wejść i niektórych detali. Całe szczęście zachowano takie samo, zewnętrzne zasilanie. A teraz najlepsze, czyli potwierdzenie owej „skromności”. Otóż powyższe „cięcia” sprawiły, iż jest on dedykowany do … prostszych i mniej rozbudowanych (vide skromnych) systemów. Daj Panie Boże, żebym miał taki prosty system ;-) No dobrze żarty na bok, bo na tych pułapach cenowych lepiej zachować choćby odrobinę powagi. Całe szczęście design Pictora trudno uznać za ponury, gdyż pomimo dość zauważalnych gabarytów trudno zarzucić mu jakąś szczególną przysadzistość, czy ociężałość. Dynamiki i umownej lekkości nadają mu nie tylko segmentacja, czyli przeniesienie zasilania do zewnętrznego modułu, który można w miarę możliwości nawet gdzieś ukryć, lecz przede wszystkim poprzez wizualnie bardzo udane podkreślenie odrębności sub-panelu sterująco – informacyjnego z dotykowym wyświetlaczem i eleganckie, pionowe plisy przełamujące monotonię głównej płyty frontowej.
Ściana tylna jest oczywistą pochodną symetrycznej topologii wewnętrznej. Do dyspozycji mamy nader skromny (przynajmniej wg. producenta) zestaw wejść składający się z trzech par XLR-ów i takiego samego zestawu wejść RCA, co szybko licząc daje 6 (sześć) wejść liniowych. Doprawdy trudno mi wyobrazić sobie sytuację, by w nawet nad wyraz rozbudowanym systemie ów wybór interfejsów przyłączeniowych mógłby okazać się niewystarczający. Wyjścia też są zdublowane – dwie pary XLR-ów i dwie RCA. Listę zamykają gniazda RS232, USB i triggera a zasilanie doprowadzamy trzema przewodami do dedykowanych terminali ze wspomnianego, zewnętrznego modułu.
Podobnie jak wszystkie przedwzmacniacze Constellation również i Pictora wyposażono w kluczowy Moduł Liniowego Stopnia Wzmocnienia (Line Stage Gain Module). Pierwotnie opracowany dla modelu Altair z serii Reference, obecnie gości i w niższych seriach i uważany jest, przynajmniej przez swoich projektantów (w końcu każda matka/ojciec kocha swoje dzieci) za najlepsze rozwiązanie służące do wzmacniania i buforowania sygnałów audio dostarczanych do wejść liniowych. Układ ten charakteryzuje w pełni zbalansowana topologia, z oddzielnymi – stanowiącymi swoje lustrzane odbicie, obwodami dedykowanymi wzmocnieniu dodatnich i ujemnych połówek sygnału audio. Aby zapewnić jak najwierniejszą reprodukcję nawet najbardziej subtelnych szczegółów, zastosowano w nim obwód serwomechanizmu stale monitorujący i utrzymujący równowagę pomiędzy obiema połówkami (dodatnią i ujemną). W stopniu wyjściowym znajdziemy tranzystory polowe (FET) o ultra-niskim poziomie zakłóceń w rezultacie czego Pictora można podłączać do wzmacniaczy mocy Constellation z pominięciem ich wstępnych stopni wzmocnienia. Zadbano również o walkę z wibracjami i oprócz masywnych, zapewniających również ochronę przed zakłóceniami elektromagnetycznymi, obudów same płytki drukowane umieszczono na elastycznie zamocowanej metalowej płycie.
Zewnętrzny moduł zasilający łączy się z jednostką sygnałową za pomocą trzech wysokoprądowych kabli PCOCC zakończonych złączami Hypertronics pierwotnie opracowanymi dla przemysłu lotniczego. W jego trzewiach znajdziemy trzy trafa – po jednym dla lewego i prawego kanału (R-core) i obwodów sterujących (EI). Dzięki temu uzyskano konstrukcję dual-mono z pełną separacją między kanałami.
W przypadku końcówki Taurus stereo trudno już mówić o lekkości bryły, gdyż pomijając ponad 50 kg wagę same gabaryty wzmacniacza budzą, całkiem słuszny respekt. Co prawda, jak na amerykańskie standardy, korpus nie poraża może wysokością (akceptowalne 30 cm (297 mm)), lecz już ponad 60 cm głębokość może nastręczać pewne problemy nie tylko natury logistycznej, co również podczas codziennego użytkowania, czyli znalezienia / zamówienia szafki/platformy, na której mógłby się wygodnie usadowić. Na nieskalanym zbędną ornamentyką i ozdóbkami froncie wzrok można skupić jedynie na bliźniaczych do znanych z przedwzmacniacza pionowych plisach i cienkiej, poziomej belce z centralnie umieszczoną niewielką diodą informująca o stanie pracy urządzenia.
Ściana tylna, jak to w przypadku końcówek mocy niczym pozornie nie zaskakuje. Ot pojedyncze, masywne zakręcane terminale głośnikowe, 20A gniazdo zasilające, włącznik główny, zgodne z przedwzmacniaczem porty komunikacyjne (RS232, USB i trigger), oraz wejścia liniowe w standardzie XLR i RCA. Jednak XLR-ów mamy dwie pary a RCA tylko jedną, gdyż dolne, opisane jako Direct, terminale XLR umożliwiają spięcie Taurusa z Pictorem, lub innym przedwzmacniaczem Constellation, via Constellation Link z pominięciem stopni wejściowych końcówki, Oczywiście jest to możliwe dzięki implementacji autorskiego Modułu Liniowego Stopnia Wzmocnienia (Line Stage Gain Module). Dostarczony sygnał trafia do zbalansowanego i zmostkowanego stopnia wzmocnienia, gdzie pracują w trybie single-ended 125W tranzystory. Deklarowana przez producenta moc, nawet na amerykańskie warunki i trudne do wysterowania prądożerne, wielodrożne konstrukcje głośnikowe wydaje się być, najdelikatniej rzecz ujmując, całkowicie wystarczająca i choć dla 8Ω obciążenia wynosi „jedynie” 2 x 250W to już przy 4Ω podwaja swą wartość do 2 x 500W, by przy 2Ω osiągnąć imponujące 2 x 800W. Powyższe osiągi nie byłyby jednak możliwe bez odpowiedniego zaplecza energetycznego, a o to już dba para potężnych toroidów i bateria kondensatorów.
Zanim powyższa parka zawitała w naszych skromnych progach zdążyła pograć nie tylko na zeszłorocznym Audio Video Show, lecz i przez dłuższy czas w salonie dystrybutora. Niemniej jednak mając na uwadze dość mało przyjemne temperatury za oknem, jak i w trosce o możliwie pełne rozwinięcie skrzydeł przez amerykańską elektronikę daliśmy jej spokojnie pograć przez około tydzień i dopiero po takiej rozgrzewce wzięliśmy się za bardziej krytyczne odsłuchy.
Na pulsującym gorącymi, kubańskimi rytmami „Timbero” Blanco Y Negro dało się zauważyć pewne zaokrąglenie krawędzi nadających klimat perkusjonaliów. Akcent został położony na melodykę, nasycenie i aspekt czysto emocjonalny bez zbytniej, aptekarskiej dokładności i laboratoryjnej precyzji w obrazowaniu każdego uderzenia palców. Starając się być bardziej skrupulatnym stwierdziłbym, iż prezentacja proponowana przez Constellation bliższa była uczestnictwa w koncercie „na żywo” aniżeli śledzeniu owego wydarzenia na 85” ekranie w rozdzielczości 4K. Mamy bowiem do czynienia z dźwiękiem naturalnym a nie hiper-rozdzielczym. Różnica może początkowo niekoniecznie oczywista i zauważalna, lecz proszę mi wierzyć, że po kilku godzinach odsłuchu aż nadto odczuwalna. Na „Piano” Benny’ego Anderssona (tak, tego Benny’ego Anderssona – z ABBY) fortepian charakteryzuje właściwa mu potęga i dostojność a oprócz oczywistego blasku górnych rejestrów otrzymujemy iście monumentalną podstawę basową, która jednak wcale nie wykazuje chęci zawłaszczenia sobie reszty pasma, lecz odzywa się tylko kiedy zachodzi ku temu potrzeba jasno dając do zrozumienia, że ona niczego nikomu udowadniać nie musi a na tego typu repertuarze pracuje niemalże na jałowych obrotach.
No dobrze, podkręćmy zatem tempo, zwiększmy poziom zagmatwania, wieloplanowość i dorzućmy do tego co nieco z wielkiej symfoniki. Domyślają się Państwo w jakim kierunku zmierzam? Tak, tak, oczywiście, ze ku symfonicznej „S&M” Metallicy , „Wagner Reloaded: Live in Leipzig” Apocalypticy, czy patetycznemu „Sitra Ahra” Theriona . We wszystkich powyższych przypadkach w czynionych na bieżąco notatkach uparcie powtarzały się adnotacje o wgniatającej w fotel spektakularności, iście hollywoodzkim rozmachu a zarazem stoickim spokoju i … dostojeństwie. Przy odpowiednich, znaczy się zbliżonych do koncertowych, poziomach głośności zestaw Constellation generował iście monumentalną ścianę dźwięku, lecz ściana ta nie dość, że świetnie zróżnicowana i trójwymiarowa, była jakby złożona z kryształowych, bądź też lodowych bloków pozwalających wejrzeć w jej głąb i swobodnie obserwować dalsze plany. To jednak nie wszystko, gdyż w tym jakże epickim spektaklu nie sposób było dostrzec choćby najmniejsze oznaki kompresji, nerwowości, czy niezdecydowania. Było w nim coś, jakby wynikająca ze świadomości własnych umiejętności, doświadczenia i siły pewna niezamierzona nonszalancja, jednak nie w pejoratywnym tego słowa znaczeniu, lecz w postaci swoistego spokoju i pobłażliwości dla stawianych przed amerykańską elektroniką wyzwań. Ot relaksujący cruising niekończącą się autostradą za kierownicą Mustanga Shelby GT350R, lub Dodge’a SRT Demon.
Pomijając niebezpiecznie zbliżającą się do 200 000 PLN, a z adekwatnym do klasy elektroniki okablowaniem, z łatwością ja przekraczającą, cenę spokojnie możemy uznać, iż dzielona amplifikacja Constellation Audio Pictor & Taurus nie jest dla każdego. Jakiż jest ku temu powód? Cóż, do listy minusów wypadałoby dopisać jeszcze dość absorbujące gabaryty i … całkowity brak wyczynowości. Czemu ową cechę zaliczam do listy (umownych) minusów? Z doświadczenia niestety wiem, iż część z operujących na iście high-endowych pułapach odbiorców niejako podświadomie oczekuje zwalającego z nóg efektu WOW!. Nie ważne, czy po kwadransie obcowania z przejawiającym takie cechy systemem przez najbliższe kilka dni będą leczyli ciężką migrenę. Ważne, że usłyszą, iż stojący w piątym rzędzie chórzysta zapomniał przed występem zdjąć swojego kwarcowego Tissota i przez cały koncert towarzyszyć im będzie tykanie wskazówki sekundnika. Constellation takowych ponadnormatywnych i hiperrealistycznych doznań niestety nie serwuje, stawia za to na aspekt emocjonalny, eufonię i swobodę grania, a że owa swoboda wynika z jego praktycznie nieograniczonych zasobów mocowych, to już zupełnie inna bajka.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Audio Klan
Ceny:
Constellation Pictor: 89 995 PLN
Constellation Taurus stereo: 99 995 PLN
Dane techniczne
Constellation Pictor
Wejścia: 3 pary XLR, 3 pary RCA, USB (control)
Wyjścia: 2 pary XLR, 2 pary RCA, 12-volt trigger
Zniekształcenia THD+N: <0.001%, 20 Hz – 20 kHz @ 2V out
<0.1%, 20 Hz – 20 kHz @ 10V out
Pasmo przenoszenia: 10 Hz – 100 kHz, ±0.5 dB
Odstęp sygnał/szum >-105 dB, średnio-ważona
Impedancja wejściowa: 20 KΩ (XLR); 10 KΩ (RCA)
Impedancja wyjściowa: < 50Ω
Regulacja głośności: 0dB do -90 dBFS w 0.5 dB krokach
Waga: przedwzmacniacz:20.4 kg; zasilacz: 10 kg
Wymiary (S x W x G): przedwzmacniacz: 432 x 133 x 381 mm ; zasilacz: 432 x 70 x 368 mm
Constellation Taurus
Wejścia: 2 pary XLR (jedna para Constellation Link), para RCA
Moc wyjściowa: 2 x 250 W / 8Ω (1 kHz @ 1% THD+N), 2 x 500 W / 4Ω (1 kHz @ 1% THD+N)
Wzmocnienie: 32 dB
Szum wyjściowy: <500 μV, -100 dB @ 250 watts
Współczynnik tłumienia (Damping factor) przy 8Ω: 150
Zniekształcenia THD+N: <0.05% (1 kHz @ rated power)
Pasmo przenoszenia: 10 Hz to 100 kHz, +1/-0.5 dB
Impedancja wejściowa: 200 kΩ (XLR), 100 kΩ (RCA)
Impedancja wyjściowa: 0.05 Ω
Waga: 54.4 kg
Wymiary (S x W x G): 476 x 297 x 603 mm
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Najnowsze komentarze