Tag Archives: Tenor


  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Tenor

Wadax, Tenor i Marten w jednym stali domu …

Opinia 1

Wydawać by się mogło, że trzy tygodnie wystarczą, by wszystko po Audio Video Show wróciło na stare tory, emocje opadły a większość poczynionych wtenczas obserwacji spowiła już lekka mgiełka zapomnienia. Jak jednak nauczyło nas życie, oraz ostatnie dostawy Dali Kore i Canor Hyperion P1 & Virtus M1 najwidoczniej nie wszystkie wątki zostały jeszcze zamknięte. Kolejny dowód powyższych obserwacji pojawił się w senne i jak to ostatnimi czasy bywa mroźne, niedzielne popołudnie, gdy na ekranie mojego smartfona wyskoczyło zapytanie, odnośnie planów na zbliżający się wielkimi krokami wieczór. Wbrew pozorom i inauguracji Mundialu owo pytanie wcale nie było pozbawione sensu, gdyż akurat piłka kopana leży daleko poza obszarem moich zainteresowań a i sama perspektywa spędzenia kilku godzin przed TV wzbudza od lat entuzjazm porównywalny z perspektywą leczenia kanałowego w najbliższej placówce podlegającej NFZ. Dlatego też po krótkich acz owocnych pertraktacjach z SDO (Strażniczką Domowego Ogniska) potwierdziłem żywą chęć rzucenia tak okiem, jak i uchem na anonsowany swojego czasu przez organizatorów jako jeden z najdroższych (o ile nie najdroższy) systemów prezentowanych podczas tegorocznego AVS. Od razu zaznaczę, iż wcale w tym momencie nie chodzi o epatowanie iście horrendalnymi kwotami widniejącymi w cennikach poszczególnych wytwórców, które pozwolę sobie dyplomatycznie przemilczeć, a fakt zauważalnego wyróżniania się ponadprzeciętną jakością brzmienia w niezbyt optymalnych – wystawowych okolicznościach przyrody. Mowa bowiem o skonfigurowanym przez stołeczny SoundClub secie składającym się z debiutującej w Polsce z hiszpańskiej elektroniki Wadaxa (Atlantis Reference Server i Reference DAC), znanego i lubianego specjalisty od potężnych wzmacniaczy (w tym mających swą światową premierę monobloków 350MHP 20ALE), czyli kanadyjskiego Tenora, z którego portfolio pochodził również przedwzmacniacz liniowy Line1/Power1 20ALE i monumentalnych (182 cm wzrostu/210kg szt.) trzynastoprzetwornikowych kolumn Marten Coltrane Momento 2. Jak z pewnością Państwo się domyślacie weekendowy odsłuch miał mieć mocno niezobowiązujący charakter, choć z racji zdecydowanie lepszych – salonowych a nie stadionowych, warunków lokalowych dawał nadzieję na zauważalnie bardziej miarodajne obserwacje.

I tak też w istocie było, gdyż po pierwsze Coltrane’y mogły wreszcie pracować w optymalnej dla siebie kubaturze, po drugie sala na Skrzetuskiego jest zaadaptowana akustycznie, a po trzecie dramatycznie inaczej przebiega trzyosobowy odsłuch w kontrolowanych i co tu dużo mówić znanych warunkach od walki o każdy centymetr z napierającym tłumem i nie mniej uciążliwymi odgłosami pracy sąsiednich prezentacji. W dodatku, już „rozgrzewkowo” serwowany repertuar nader boleśnie potwierdzał do znudzenia powtarzaną przez nas tezę, iż wszelakiej maści wystawy i targi są do oglądania a nie słuchania, bo warunków ku drugiej aktywności mówiąc wprost tam nie ma a i pierwszą najlepiej uskuteczniaj w czasie dni/godzin zarezerwowanych dla prasy / zamkniętych pokazów. Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę, że z ortodoksyjnego punktu widzenia również i salonowy odsłuch daleki jest od ideału, jednak mając na uwadze, że w SoundClubie byliśmy nie raz i mam cichą nadzieję, że jeszcze nie raz i nie dwa dane nam będzie tam się jeszcze pojawić, to wolumen ewentualnych zmiennych i niewiadomych został ograniczony do bezpiecznego minimum.
Jednak ad rem. Nie da się bowiem ukryć, iż na tym poziomie jakościowym niuanse dotyczące typu źródła i przypisywanych mu mniej bądź bardziej trafnych stereotypów tracą rację bytu. Po prostu mamy do czynienia z dźwiękiem kompletnym, skończonym i właśnie wymykającym się prostym zaszufladkowaniom odnośnie swojej cyfrowości / analogowości. Dźwiękiem gdzie gładkość, organiczne wręcz ciepło i namacalność nie wykluczają rozdzielczości i holograficznej trójwymiarowości niebezpiecznie zbliżającej się do granicy, która odróżnia nagranie od wykonania na żywo. Szczególnie wyraźnie słychać było to w kameralnym, wręcz intymnym repertuarze jak „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda, czy nawet „Mama’s Gun” Erykah Badu. Jeśli jednak ktoś w tym momencie liczył na to, że ww. system będzie w stanie wszystko i zawsze wyciągnąć za uszy do poziomu, gdzie nie ma żadnych „ale”, to spieszę donieść, iż tak dobrze to nie ma, bo wystarczyło kilka minut z bądź co bądź całkiem dobrze nagranym, lecz akurat w tym wypadku serwowanym z jednego, uchodzącego za najbardziej audiofilski serwisu streamingowego (w ramach małej podpowiedzi jedynie wspomnę, że nie chodzi o Tidala) „Black Market Enlightenment” Antimatter by na własne uszy, w dodatku po raz kolejny, przekonać się, że jednak odczyt lokalnie zgromadzonych plików przynajmniej na razie ma się na tyle dobrze, że granie z „chmury” śmiało możemy uznać za niezwykle przydatne i cenne, o ile tylko traktujemy je jako medium do poszukiwania nowych inspiracji i wstępnej weryfikacji interesujących nas pozycji a nie główne źródło krytycznych odsłuchów.
Niemniej jednak warto było zwrócić uwagę na fakt świetnego „zmieszczenia się” potężnych szwedzkich kolumn w dość standardowej jak na mieszkaniowe standardy premium kubaturze. Jest to o tyle istotne, iż po kontakcie ze znacznie mniejszymi Martenami Mingus Orchestra to właśnie one powinny lepiej wpasować się w salonowej sali odsłuchowej, a tymczasem to starsze rodzeństwo dość bezpardonowo pokazało palcem niżej urodzonym Mingusom o co tak naprawdę w tej zabawie chodzi. Nic nie tylko nie dudniło, co sam bas śmiało można było określić mianem świetnie kontrolowanego, choć zarazem mile nie tyle zaokrąglonego a niewyostrzonego (pozbawionego oznak wysuszenia). Ponadto całość charakteryzowała świetna koherencja i zrównoważenie.
Jedną z największych, zaobserwowanych podczas niedzielnego spotkania ciekawostek była opcja zmiany brzmienia poprzez zmianę parametrów pracy … Wadaxa Atlantis Reference Server. Okazało się bowiem, iż żonglując USB In Gain/USB Speed/USB Out Gain z powodzeniem można było akcentować zarówno ostrość definicji źródeł pozornych, przestrzeń, szczególnie głębię sceny i rozkład planów. W dodatku owe zmiany nastaw nie wpływały tak na gęstość, jak i częstotliwość próbkowania wysyłanego materiału. Jakby tego było mało w zależności nawet nie tyle od samego repertuaru, co wręcz poszczególnych nagrać zdania co do tego, który preset jest optymalny były podzielone, więc szczęśliwcy, którzy na set Wadaxa będą mogli sobie pozwolić zajęcie na coraz dłuższe zimowe wieczory mają zagwarantowane.

Jeśli zaś chodzi o jakiś morał płynący z niedzielnych odsłuchów, to jak z pewnością zdążyliście się Państwo domyślić wizyta w SoundClubie była kolejnym, wręcz milowym, krokiem ku poznaniu możliwości prezentowanego systemu. Czy tym samym spowodowała jego diametralnie inne aniżeli podczas minionego Audio Video Show postrzeganie? Absolutnie nie. Tu raczej chodzi o świadomość dramatycznej wręcz przepaści dzielącej oba spotkania, z których pierwsze – wystawowe dawało jedynie blade wyobrażenie co Wadax z Tenorami i Martenami potrafi a dopiero drugie zasługiwało na miano wstępnej weryfikacji owych możliwości. Nie sądzę jednak by kogokolwiek rozsądnego taki stan rzeczy dziwił, bowiem z tego co udało nam się dowiedzieć od Macka – sprawcy całego zamieszania, tak naprawdę dopiero teraz, kończy powystawowy maraton odsłuchów, na które umawiali się wszyscy ci, których ww. set czy to na AVS złapał za oko i ucho, czy też o jego dostępności dowiedzieli się pocztą pantoflową. Grunt, że Ci co chcieli mieli możliwość zapoznania się z nim w mniej-więcej kontrolowanych warunkach a my ze swojej strony serdecznie dziękujemy SoundClubowi za możliwość znalezienia się w gronie owych szczęśliwców.

Marcin Olszewski

Opinia 2

Gdy jeszcze w niedzielę rano wydawało nam się, że parafrazując szybkie przemijanie najważniejszych świąt katolickiego roku liturgicznego spokojnie możemy wygłosić frazę ”wystawa, wystawa i po wystawie”, wieczór pokazał, jakie nieobliczalne w swych perypetiach życie potrafi płatać figle. Chodzi mianowicie o fakt zaskakującego zaproszenia na zamknięty odsłuch jednego z najdroższych systemów tegorocznego AVS. Co istotne, zaproszenie dotyczyło spotkania z idealnym setem od elektroniki, przez kolumny, okablowanie ze wspomniane wystawy. Żadnego drukowania meczu istotnymi zmianami, tylko pokazanie prawdy. A, że już na wspomnianej imprezie będący zarzewiem weekendowego odsłuchu system był dla mnie jednym z najlepszych, nie było innej możliwości, jak bezwarunkowe potwierdzenie przybycia na górny Mokotów do siedziby warszawskiego SoundClubu. Czym nas ugościł? Powiedzieć High End-em, to nic nie powiedzieć, gdyż dosłownie każdy z elementów był klasą sam dla sobie. I nie tylko w sensie żądanych zań kwot, ale również, a rzekłbym nawet, że głownie z racji oferowanego brzmienia. Bez wdawania się w szczegóły w roli źródła wystąpił flagowy streamer z przetwornikiem D/A hiszpańskiej marki Wadax, wzmocnieniem zajmował się upgrade-owany do najnowszej, oczywiście najmocniejszej specyfikacji kanadyjski dzielony set Tenor Audio, za przekształcanie sygnału elektrycznego w dźwięk odpowiadały kolumny szwedzkiego Martena, zaś całość zestawu łączyło również szwedzkie okablowanie Jorma Design. Jak widać szaleństwo w najczystszej postaci. Na szczęście po kolejnym odsłuchu – tym razem w kontrolowanych warunkach – mogę powiedzieć, że w każdym aspekcie z bezwarunkowym wskazaniem na jakość prezentowanej muzyki.

Na początek relacji z tego wypadu muszę poruszyć jeden bardzo istotny aspekt. Duże zespoły głośnikowe owszem, mogą wypełnić wielkie kubatury. Ba, zrobią to bez problemu nawet ze średniej wielkości halą. Jednak w domowym audio na szczytowym poziomie chodzi o coś innego. Nie o wygenerowanie ściany bliżej nieokreślonego dźwięku, tylko podanie go bez wymuszenia. Powiem więcej. W pierwszym kontakcie ktoś na co dzień obcujący z małymi kolumnami może nawet stwierdzić, że nic specjalnego się nie dzieje. I wiecie co? To będzie bardzo trafna ocena. Z takimi, dobrze wysterowanymi kolumnami na pokładzie nie spodziewajcie poszukiwanych przez niewtajemniczonych adeptów obcowania z muzyką fajerwerków typu: zjawiskowe kopanie basem, nadzwyczajne świecenie blach perkusji, czy bezpruderyjne zaglądanie wokalistkom do gardeł. Nie tędy droga. Ma być swoboda, oddech, pełna kontrola i wówczas jako wynik dostajemy oczekiwaną namacalność bycia tam i wtedy. A co najciekawsze, w pełnym spektrum głośności, czyli tłumacząc z polskiego na nasze od cichego, do maksymalnego grania bez jakichkolwiek zniekształceń. Efekt wówczas jest taki, że przy podkręcaniu gałki wzmocnienia muzyka nie robi się głośniejsza, tylko rośnie jej energia. To sprawia, że nawet przy mocnym graniu nie odczuwamy najmniejszego dyskomfortu. Gdzie jest haczyk? Fizyka, z prawami której znakomicie radzą sobie systemy właśnie z wzorowym wzmocnieniem i dużymi kolumnami, gdyż oddalają próg słyszalności potencjalnych zniekształceń poza naszą percepcję. Skąd takie wnioski? Tak się złożyło, iż mam to na co dzień. Dlatego wszystkim znajomym dysponującym systemem znacznie mniej wyczynowym w sensie gabarytów i przez to osiągów, zalecam, aby najpierw zakomodować się do zastanej sytuacji. Jedynie wówczas dostrzegą, iż nie chodzi o pozorną zjawiskowość tylko naturalny luz. Oczywiście z najdrobniejszymi smaczkami, ale nie w sensie dzierżenia przez nie palmy pierwszeństwa. Czy to wszystko dał mi opisywany dzisiaj zestaw?
W stu procentach tak. W jego przypadku nie rozpatrywałem wydarzenia muzycznego jako zlepka składowych, tylko spójną od samego dołu, przez średnicę i górę pasma projekcję materiału muzycznego. Z pełną energią, pazurem i świetnie wyważoną kreską. Raz ostrą, innym razem oddającą pola wypełnieniu danej frazy muzycznej. Bez wojowania poszczególnych aspektów ze sobą, tylko służbą jednemu założeniu, na ile jest to możliwe, oddać prawdę o muzyce. Skąd aż takie zauroczenie? To proste. Kolumny Martena posiadają identyczną sekcję – przez wielu uważaną za najlepszą w obecnym czasie – średnio-wysokotonową jak moje Gaudery, dlatego od startu poczułem się jak u siebie w domu. I nie przeszkadzało mi nieco inne podejście do basu, gdyż mimo epatowania minimalnie mniejszą twardością był w pełni kontrolowany, mieniący się nieograniczoną ilością odcieni i pełen werwy. A przecież nie od dzisiaj wiadomo, że ten zakres bardzo mocno wpływa na odbiór całości. Dlatego gdy był wzorowy, dosłownie po kilku minutach akomodacji temat odmienności przestał istnieć. I gdy wydawałoby się, że z mojego punktu widzenia przekazałem Wam najciekawsze wrażenia, najlepsze będzie dopiero teraz. Otóż całe, jak wskazuje powyższa opowieść, fantastycznie odebrane wydarzenie odbyło się przy użyciu bardzo ambiwalentnie traktowanych przeze mnie w osobistym obcowaniu … plików. Sam w to nie wierzę, ale to był pokaz na miarę pożądania. Dotychczas podczas grania z tego nośnika zazwyczaj czegoś mi brakowało. A to energii, a to drapieżności w rysunku, a to ataku lub blasku. Zawsze coś, czego tym razem nie zauważałem. Zauważałem za to fakt, że chłonąłem muzykę niczym gąbka. Cuda? Nic z tych rzeczy. Po prostu myślę, że ciężka praca konstruktorów z teamu Wadaxa.

I tym optymistycznym akcentem zakończę przelewanie na klawiaturę zaznanych w niedzielny wieczór emocji. To z jednej strony było ewidentne potwierdzenie mojego przekonania, iż prezentowany przez SoundClub na ostatniej jesiennej wystawie AVS 2022 zestaw jest pełnowartościowym przedstawicielem ekstremalnego High Endu, zaś z drugiej zapaleniem światełka w moim długim tunelu w kwestii obcowania z muzyką z plików. Pierwszy raz z pozoru niemożliwe okazało się być jednak możliwym.

Jacek Pazio

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Tenor

Tenor Audio PHONO 1

Link do zapowiedzi: Tenor Phono 1

Nie wiem, jak zapatrujecie się na rolę przedwzmacniacza gramofonowego w torze analogowym, ale dla mnie jego istnienie jest równoznaczne z tak ważnym dla zestawów cyfrowych przetwornikiem cyfrowo analogowym. Co prawda DAC pracuje z liczbami, a pre gramofonowe mówiąc kolokwialnie ze zwykłym prądem, ale obydwa komponenty na wyjściu podają „specyficzny” dla siebie sygnał analogowy. Dlaczego użyłem słowa „specyficzny”? Jak to dlaczego. Przecież to jest audiofilski elementarz, który uczy nas, iż każde urządzenie audio ma istotny udział w ostatecznym sznycie brzmienia całej układanki. Zatem jeśli prawię o wiedzy elementarnej, to w ogóle po co o tym wspominam? I tutaj doszliśmy clou naszego spotkania, jakim jest kanadyjski phonostage Tenor Audio. Co to ma do rzeczy? Otóż ma i to bardzo dużo, gdyż ów producent zawsze w swoich układach elektrycznych stosuje tak uwielbiane przez miłośników dobrej jakości muzyki lampy elektronowe, co jasno daje do zrozumienia w jaki świat dźwięków wkraczamy. Czy to oznacza, że przyjrzymy się lepszej stronie medalu? O nie, nie mam zamiaru wdawać się w rozstrzyganie, które święta są ważniejsze. Moje podkreślenie istnienia lamp w trzewiach każdego Tenora miało za zadanie jedynie delikatnie podkręcić towarzyszące recenzjom takich produktów emocje, a nie dzielić miłośników dobrej jakości dźwięku na koszernych i niekoszernych. To jest wybór każdego z nas i nic mi do tego. Koniec kropka. Zatem skoro kości zostały rzucone, miło jest poinformować wszystkich zainteresowanych o punkcie zapalnym naszego spotkania, czyli pochodzącym z kraju klonowego liścia dostojnym przedwzmacniaczu gramofonowym Tenor Phono 1, o którego kilkutygodniową wizytę w moim systemie zadbał warszawski dystrybutor SoundClub.

Jak wygląda phonostage marki Tenor? Jak każde inne urządzenie tego producenta. Może pod względem gabarytów nie dościga topowych końcówek mocy, ale jak na komponent możliwy do zrealizowania aż do postaci maleńkiego układu elektrycznego w wielofunkcyjnych kombajnach, Phono 1 wręcz jest ogromy i piekielnie ciężki. Na szczęście pomysłodawca konstrukcji zadbał, aby jego aparycja zbytnio nie przytłaczała potencjalnego posiadacza i w kwestii projektu obudowy wspomógł się, popularnym w obecnie nastawionych na ekologię czasach, pięknie eksponującym nieregularne usłojenie drewnem frontu i górnych części bocznych ścianek. Ale nie modyfikował tego wyszukanymi odcieniami koloryzujących takie powierzchnie bejcami, czy innymi realizującymi podobne praktyki technikami, tylko wysmakowany wzór wybryków natury wykończył bezbarwną politurą. Przyznacie, że już na fotografiach wygląda to świetnie, a zapewniam, że w kontakcie organoleptycznym temat nabiera dodatkowego smaku. Front Kanadyjczyka jest lekko wyoblony, a jego narożniki w celu uniknięcia zbyt technicznego wyglądu płynnymi łukami delikatnie ścięto. Oczywistym jest, że takie urządzenie trzeba jakoś manualnie okiełznać, dlatego też w centrum awersu wydawałoby się dość odważnie, ale na żywo okazuje się, że wizualnie bardzo delikatnie, ulokowano wielofunkcyjne okrągłe okienko z mieniącym się niebieską poświatą wyświetlaczem i serią ośmiu sterujących phonostagem przycisków. Kierując wzrok ku tylnej ściance i patrząc na konstrukcję z lotu ptaka widzimy czerń boków, oraz naszpikowaną czterema sekcjami poprzecznych nacięć wentylacyjnych płytę górną. Zaś po dotarciu do rewersu okazuje się, iż mamy do dyspozycji zintegrowany z głównym włącznikiem i gniazdem bezpiecznika port prądowy, trzy wyjścia analogowe (dwa RCA i jedno XLR), trzy w podobnej konfiguracji wejścia sygnału z trzech potencjalnych ramion i wkładek, a także zaciski uziemienia i masy na obudowie. Nie wiem, co Wy na to, ale ze swojego doświadczenia z pełną odpowiedzialnością mogę przyznać, w przeciwieństwie do nawet bardzo drogiej konkurencji, oferta przyłączeniowa naszego analogowego bohatera jest przebogata.

Analiza sposobu prezentacji muzyki przez urządzenia oparte o lampy elektronowe zawsze wzbudza we mnie pewnego rodzaju emocje. I nie chodzi mi w tym momencie o obawę o końcowy wynik takiego sparingu, tylko raczej nastawiam się na zrozumienie czasem nie do końca zgodnych z moimi oczekiwaniami sonicznymi decyzji konstruktora w kwestii parafrazując klasyka z filmu „Poszukiwany poszukiwana” ilości lampy w lampie. Tak jest zawsze i prawdę mówiąc gdy kiedyś wywoływało to we mnie coś w rodzaju przedpremierowego ciśnienia, to ostatnimi czasy owo oczekiwanie na wynik stało się bardziej analizą za i przeciw, niż próbą utożsamiania się z nim. Po co o tym wspominam? Otóż nasza dzisiejsza przygoda mimo starcia z „lampiakiem” jest diametralnie inna od zdecydowanej większości jej podobnych, gdyż przed moim audiofilskim ołtarzem wylądował komponent, za który w centrum Warszawy jesteśmy w stanie kupić nieduże, ale ładne mieszkanie. Zaciekawieni? Jeśli tak, to zaczynamy.

Niniejsze zderzenie z ofertą Tenora było dla mnie bardzo pouczające. Dlaczego? Przecież nie od dzisiaj wiadomo, iż cała zabawa wokół gramofonu jest clou mojego audiofilskiego bytu i w momencie ostatecznego wyboru analog kontra cyfra wybrałbym opcję numer jeden. I zaznaczam, owa ewentualna decyzja nie jest jedynie opartym o panujący obecnie trend posiadania gramiaka pochopnym wymysłem, tylko w pełni świadomym wykorzystaniem wiedzy zdobytej przez lata zabawy w opiniowanie drogich urządzeń, która asfaltowo-zerojedynkową wojnę spycha na marginalne porównywanie jakości dźwięku cedując główną decyzję w stronę przyjemności przyswajania muzyki. Zatem gdzie jest to nowe doświadczenie? Dla mnie w nienachalnym sposobie wplecenia sznytu lampy w dobiegające do mych uszu zapisy nutowe. Oczywiście słychać było jej specyfikę, ale w bardzo elastycznym wydaniu. W czym rzecz? Gdy obrabiany przez PHONO 1 zapisany w rowku czarnej płyty materiał emanował spokojem, przekaz był zaskakująco lekki, gładki, eufoniczny i co ważne budujący niekończącą się przestrzeń. Natomiast w przypadku zachcianki typu jazda bez trzymanki, okazało się, że owa gładkość i lekkość w najmniejszym stopniu nie przeszkadzała mu w oddaniu bojowych nastrojów nawet znanych ze scenicznego szaleństwa free jazzowych muzyków. Zbierając wymienioną przed momentem wyliczankę zalet w jedną myśl powiedziałbym, że szkoła Tenora Phono 1 oferuje witalne, pełne ekspresji wysokie tony, fantastycznie nasyconą średnicę, a także energetyczne i co ważne dobrze zróżnicowane najniższe rejestry. Myślicie, że to niemożliwe? Zapewniam, że na odpowiednio wysokim, idącym w parze z jakością dźwięku poziomie cenowym wszytko jest, co tytułowy Kanadyjczyk udowadniał każdym słuchanym przy jego wykorzystaniu czarnym krążkiem. Jakieś konkrety? Ok. Swą przygodę rozpocząłem od według mojego mniemania wysokiego „c”, bowiem na talerzu SME 30 wylądował tłoczony w epoce świetności winylu krążek Ralpha Townera i Garego Burtona „Matchbook” . To ostatnio jest mój kiler dla udawaczy dobrej fonii. Tymczasem w wydaniu testowym okazało się, że w brzmieniu tych wydawałoby się bardzo dobrze znanych mi instrumentów znalazłem kilka dodatkowych aspektów typu długość i lekkość wybrzmiewania, czy mimo pewnej lampowej krągłości całości prezentacji łatwość oddzielenia ataku pałki w sztabki od będącego konsekwencją jej uderzenia wybrzmienia dźwięku wibrafonu. Zaznaczam przy tym, że za każdym razem, gdy wykorzystuję tę płytę, jest to pierwszy i zarazem najważniejszy punkt takiego testu. I gdy po latach przyglądania się różnym jego aspektom gdzieś w duchu śmiało głosiłem tezę o pozjadaniu wszelkich rozumów w tej dziedzinie, Kanadyjczyk nausznie udowodnił, jak bardzo się myliłem. W podobnym tonie, czyli konsekwentnie przesuwając znane mi dotychczas granice dobrej prezentacji, wypadła wydana na dwóch krążkach z prędkością 45 obrotów na minutę płyta Jacinty „Here’s To Ben”. Wokal wspomnianej divy aż kipiał od erotyki, ale ani przez moment nie poczułem przekroczenia cienkiej granicy przesłodzenia, czy cukierkowatości tej prezentacji. Owszem było soczyście, lotnie, ale z niezbędnym dla tego typu muzy akcentem współpracy artystki z resztą zespołu. To nie był spektakl jednego aktora, tylko pełne równouprawnienie wszystkich zgromadzonych podczas sesji nagraniowej muzyków. Każdy z nich w swoich solowych partiach dostał pełne wsparcie od kanadyjskiego pomysłu na świat dźwięków, co okazywało się występem w obfitym blasku scenicznego światła z oddaniem rzadko spotykanego gabarytowo w wektorach szerokości, głębokości i wysokości wirtualnego bytu. Dawno żaden phonostage nie wzbudził we mnie podczas testów tylu pozytywnych odczuć. Ale nie w stylu fajnie, dobrze, czy ciekawie, tylko coś na kształt słowa wybitnie, A co z tak zwanym nutowym łomotem? Tutaj posłużyłem się wydarzeniem koncertowym North Sea Jazz Festival 87 r. z udziałem Petera Brotzmann’a na saxofonie zatytułowanym „Last Exit”. Wnioski? Tak, muza była nasączona opisanymi wcześniej akcentami gładkości i soczystości, ale również pełna w tym przypadku prawdziwego koncertowego rozmachu. Nic nie zwolniła. Tryskała energią i szaleństwem. Świetne było również to, że tej prezentacji w najmniejszym stopniu nie przeszkodził minimalny sznyt szklanych baniek, co dla ich wielbicieli będzie dodatkowym plusem, a przeciwnikom wytrąci z ręki ewentualny oręż w deprecjonowaniu tego typu urządzeń. Ja ze swojej strony mogę zapewnić, nic a nic nie utraciłem z drapieżności tego stylu grania, a przecież to szaleństwo bazuje na pewnego rodzaju masochizmie słuchacza, czego na własne życzenie w pełni zaznałem. Czegóż chcieć więcej.

Wiem, testowany kanadyjski przedwzmacniacz gramofonowy Phono 1 jest dość drogi. Jednak jeśli na bazie kilkuletnich doświadczeń miałbym określić, czy wart jest żądanej za niego kwoty, z całą stanowczością odpowiadam: „TAK!” Zderzenie z nim dla wielu z Was, nawet w przypadku sporego osłuchania z urządzeniami tranzystorowymi, będzie czymś co najmniej zaskakująco ciekawym. A jeśli jesteście fanami lamp, zapewniam, że już po kilku dniach może nie być powrotu do starej konfiguracji. Każda położona na talerzu gramofonu płyta emanuje swobodą wybrzmiewania, rozmachem prezentacji i co ważne dla tego typu układów elektrycznych jedynie delikatnym sznytem lampy próżniowej. I nie ma znaczenia, czy słuchamy jazzowego plumkania, czy pełnego agresji dźwiękowej free-jazzowego koncertu, zawsze otrzymujemy spektakl na miarę najlepszych światowych konstrukcji. Czy opisywana propozycja Tenor Audio jest dla wszystkich? Szczerze? Nie wiem, jak mocno otyły musiałby być docelowy system, aby zniweczyć oferowaną przez Kanadyjczyka witalność prezentacji. Zatem jeśli czekacie na moją rekomendację, w pełni świadomie stwierdzam: „Nic tylko kupować i pławić się w pięknie muzyki”. Jednak jak wspomniałem na wstępie tego akapitu, High End rządzi się swoimi prawami, a jednym z nich jest spora cena kanadyjskiej analogowej jedynki. Owszem, trochę szkoda, że prawimy o tak wysokim progu cenowym, ale przecież nikt nie powiedział, że w zabawie w audio, a tym bardziej z jego najjaśniej błyszczącymi gwiazdami będzie lekko.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Statement
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: SoundClub
Cena: 195 000 PLN

Dane techniczne
Układ Dual Mono
Krzywe korekcji: Pasywna RIAA i IEC
Precyzja korekcji RIAA (20 Hz – 20 kHz): +/- 0.1dB
Wzmocnienie napięciowe: 55dB – 70dB (wybierane w krokach co 5 dB)
Max napięcie wyjściowe: 25V rms
Nominalne napięcie wyjściowe: 2V rms
S/N: <-87 dBA @ 70 dB
Separacja kanałów: <-90 dBA
Pasmo przenoszenia: 2-100 kHz
Zniekształcenia THD + N: .< 0.02%
Obciążenie wejściowe: 100 Ω, 200 Ω, 300 Ω, 400 Ω, 500 Ω, HIGH, CUSTOM
Impedancja wyjściowa: 10 Ω RCA / 100 Ω XLR
Globalne sprzężenie zwrotne: zero
Lampy (na kanał): 2 x NOS 8416, 2 x 6n6p
Soft start: 1 minuta 40 sekund
Pobór mocy: 75 W Max, <1 W Standby
Wymiary (S x G x W): 495 x 533 x 241 mm
Waga: 26.5 kg