Od dawien dawna wiadomo, że przyswajanie wiedzy najskuteczniej przebiega, gdy opiera się na empirii, jednak bez chociażby minimalnego podkładu teoretycznego (klasyczny casus RTFM) może obfitować w dość nieprzewidywalne a czasem i bolesne doświadczenia. Niby stara ludowa mądrość mówi, że „jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz”, ale nie da się ukryć, że lepiej uczyć się na błędach cudzych a nie własnych. Zgodnie zatem z powyższym i przy okazji logiką jeśli się na czymś sparzymy, to drugi raz danego błędu popełnić raczej nie powinniśmy, gdyż „szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać różnych rezultatów”. Po co zatem po dość kontrowersyjnym odsłuchu „Kind of Blue” Milesa Davisa i „Sary” Agi Zaryan w Filmotece Narodowej – Instytucie Audiowizualnym po raz kolejny postanowiliśmy zakosztować uroków technologii Dolby Atmos w ramach zorganizowanego przez Apple, Warner Music Poland i team Dolby w ekskluzywnych wnętrzach „Kinogram” spotkania „The Future of Music”? Jak z pewnością Państwo się domyślacie kierowała nami przede wszystkim stanowiąca pierwszy stopień do piekła ciekawość, oraz … chęć weryfikacji. Weryfikacji, czy przypadkiem z racji przeznaczenia dla słuchaczy o zazwyczaj mało audiofilskich ambicjach odsłuch w FINIE nie był obarczony błędem przypadkowości i swoistej beztroski. Czyli zmienną, której w dedykowanym twórcom i generalnie branży realizatorsko-masteringowej czwartkowym, prowadzonym przez ludzi de facto za ww. technologią stojących, evencie być nie powinno.
Nie powiem, początki były wielce obiecujące. Świetna organizacja, sprawna weryfikacja obecności na liście zaproszonych gości, błyskawiczne „zaobrączkowanie” umożliwiające swobodne poruszanie się po wydzielonej części Kinogram, kieliszek prosecco i rozkosznie wygodne fotele z imponującą przestrzenią na nogi sprawiły, że poprzeczka naszych oczekiwań niejako z automatu została wywindowana na stricte high-endowy poziom. Dalej też było obiecująco – tele-most z Cupertino, jasne deklaracje co do tego, co za materiały oznaczone Dolby Atmos w Apple Music może być uznane, w tym wykluczenie z powyższego grona materiałów natywnie mono/stereofonicznych, a więc niejako automatycznie relegujący ze swojego grona ww. „KoB”. I po tym wszystkim, w ramach potwierdzenia (?) wyjątkowości wspomnianej technologii słuchaczy uraczono fragmentem „Everywhere” z pochodzącego z … 1987 r. albumu „Tango in the Night” Fleetwood Mac serwując sample mono/stereo/Dolby Atmos. Efekt? Nie dość, że wręcz idealnie pasujący do „Little Lies” na tymże wydawnictwie się znajdującego, co będący klasyczną powtórką z rozrywki, czyli tego, co dane nam było usłyszeć w FINIE. Za każdym razem, kiedy do głosu dochodziła wielokanałowość „automagicznie” scena windowana była o co najmniej piętro w górę, 3 główne kanały przednie szły w niepamięć a ich rolę przejmowała strefa wyższa, czyli FHL + FHR a entuzjazm intensywności podkreślania obecności sygnałów skierowanych do głośników sufitowym można było porównać chyba tylko do spontaniczności z jaką szczerbaty rzuca się na suchary. Przypadek, maniera? Niby powinienem czekać na trzecią próbkę, w końcu do trzech razy sztuka, ale nie uprzedzając wypadków, coś czuję w kościach, że to pokłosie ewidentnego zachłyśnięcia się twórców i (re)masteringowców możliwością lokowania dźwięków w przestrzeni dotychczas dla nich zazwyczaj niedostępnej. Niestety efekt takich działań przypomina raczej jazdę rollercoasterem po zażyciu środków psychoaktywnych i to w ciężkim stadium choroby lokomocyjnej aniżeli uczestnictwo w muzycznym spektaklu. Żeby jednak nie popadać w zbytni pesymizm z niekłamaną przyjemnością pozwolę sobie skomplementować „koncertowy” materiał reklamowy z udziałem Eda Sheerana, gdzie może i źródła pozorne zostały zauważalnie powiększone, ale całość brzmiała po prostu logicznie i adekwatnie do prezentowanych na ekranie okoliczności przyrody, czyli nader udanie oddawała koncertowe realia umieszczając słuchacza/widza w centrum wydarzeń. I w tym momencie, bez nawet najmniejszych oznak złośliwości, śmiem twierdzić, że właśnie na takich materiałach, pomijając udźwiękowienie filmów, gdzie jest to oczywista oczywistość, zastosowanie technologii Dolby Atmos ma jakikolwiek sens i może zostać uznane za bezdyskusyjną wartość dodaną.
Podobnie mieszane uczucia wzbudził u mnie słuchawkowy odsłuch na zestawach Apple przygotowanego na tę okazję materiału, gdzie dziwnym trafem znalazł się „Riders on the Storm” z powstałego w 1971 r. albumu „L.A. Woman” The Doors. Reklamowana jako unikalna i wyjątkowa, sygnowana nadgryzionym jabłkiem, przestrzenność dźwięku Immersive Audio, pomiar uszu i śledzenie ruchów głowy osobom nieobeznanym z tematem mogła się podobać, lecz o ile w grach okazują się wielce przydatne, to w muzyce są jednym z bezliku gadżetów, które po chwili zainteresowania przez większość swego żywota obrastają kurzem a udostępnione na czas eventu przez ekipę iSpot Apple AirPods Max najdelikatniej rzecz ujmując na tle oferujących podobną funkcjonalność Audeze Mobius, które miałem okazję testować w … 2018 r., wypadły nadspodziewanie mało przekonująco.
Chociaż w ramach pewnej może nie tyle autokorekty, co pewnego złagodzenia wydźwięku niniejszej relacji pozwolę sobie na ww. kwestie spojrzeć z nieco innej perspektywy. Otóż zarówno na podstawie krótkiej prezentacji znanego naszym Czytelnikom Jacka Gawłowskiego, jak i reprezentanta wrocławskiej delegatury Dolby – Maksymiliana Górskiego, szczególnie z wizualizacji przestrzennego lokowania poszczególnych ścieżek jasno wynikało, że im mniejszą nerwicę natręctw miał artysta/masteringowiec i im mniej majstrował przy scenie dźwiękowej, tym efekt bliższy był normalności. Oczywiście moje uwagi dotyczą materiałów bazujących na naturalnym instrumentarium w stylu Atom String Quartet („Universum”), Haliny Mlynkovej, czy London Symphony Orchestra, gdyż radosna i oparta głównie na samplach i loopach twórczość współczesnych gwiazd tzw. muzyki tanecznej podobna jest zupełnie do niczego, więc nie ma do czego jej odnieść, a to jak finalnie brzmi wynika wyłączę z kreatywności samego twórcy, jak i ekipy odpowiedzialnej za mix i mastering. Jeśli więc wokalista/twórca uważał, że powinien krążyć wokół głowy słuchacza niczym sęp nad rozkładającym się truchłem, bądź coś mamrotać za jego plecami a całe cyfrowe instrumentarium ma ekstatycznie pląsać po całej scenie obijając się o wirtualne ściany jak piłki w maszynie losującej popularnej gry losowej, to takie jego zbójeckie prawo i nic mi do tego. Jeśli jednak londyńscy symfonicy brzmią tak, jakby ktoś scenę z klasyczną gradacją planów potraktował jako metaforyczny, prostokątny arkusz, złapał za jego tylne narożniki i uniósł w górę tak, że pierwszy plan wylądowałby ma łączeniu ściany frontowej z sufitem a tym samym na sufit trafiła reszta muzyków, to nie wiem jak Państwa, ale do mnie taka wizja bądź co bądź w pełni weryfikowalnego w codziennej rzeczywistości wzorca zupełnie nie przekonuje.
W ramach podsumowania i zarazem refleksji wynikającej z obserwacji zaskakującego entuzjazmu widocznego zarówno wśród obecnych na czwartkowym evencie twórców jak i wydawców muzyki wszelakiej (kilkukrotnie słyszałem w kuluarach ochy i achy porównujące pojawienie się Dolby Atmos do zastąpienia mono przez stereo), o dostarczycielu hard- i software’u powyższe atrakcje zapewniającego, pozwolę sobie sięgnąć po nader aktualny, oczywiście w mym wybitnie subiektywnym mniemaniu, cytat Mistrza Stefana Kisielewskiego – „To, że jesteśmy w du**e, to jasne. Problem w tym, że zaczynamy się w niej urządzać”. Krótko mówiąc, jeśli tak ma wyglądać przyszłość muzyki, to pozwolę sobie wysiąść z pociągu w owym kierunku zmierzającego, gdyż zdecydowanie bardziej wolałem czasy, gdy muzycy zamiast śnieżnobiałych zębów, i za przeroszeniem „zrobionych” cycków okraszonych iście kuglarskimi sztuczkami musieli posiadać coś, co dzisiaj wydaje się równie rzadko spotykane jak uczciwość wśród polityków a nazywało się to talent. Niestety podczas tytułowej prezentacji takowego nie dane mi było za sprawą większości prezentowanych „sampli” doświadczyć, choć jeśli zamiast muzyki uwagę skupimy na samych technicznych wodotryskach, marketingu i autopromocji, to prowadzącym umiejętności i samozadowolenia odmówić nie sposób. Całe szczęście, cicho bo cicho, ale jednak pojawiały się głosy (rozsądku?) osób w branży muzycznej nie tylko działających, co również z Dolby Atmos komercyjnie korzystających na co dzień, że jest to ślepa, przynajmniej dla muzyki studyjnej (nagrania koncertowe rządzą się innymi prawami), uliczka i wcześniej, bądź później podróżujących ową drogą czeka znane z obecnie już martwych formatów i nośników (daleko nie szukając LaserDisc, DVD Audio, czy nawet zmierzający po równi pochyłej MQA) nader bolesne zderzenie ze ścianą. Żeby jednak finał nie przypominał narzekań zmanierowanego tetryka jako kwestię otwartą pozostawię przydatność Dolby Atmos w zastosowaniach car-audio, gdzie pełna cyfrowa kontrola nad budową sceny dźwiękowej do nader trudnej do zaadaptowania przestrzeni może na dobre się zadomowić o ile tylko ceny takich rozwiązań nie poszybują w typowo audiofilskie rejony. I tym delikatnie zabarwionym nutą optymizmu akcentem pozwolę sobie zakończyć niniejszą porcję refleksji z naszego drugiego zderzenia się technologią Dolby Atmos. Czy dam jej kolejną szansę, tego niestety zagwarantować Państwu nie mogę, więc jeśli owa tematyka kogoś zainteresowała, to jedyne co mogę zrobić, to zachęcić do osobistej weryfikacji i indywidualnego wyciągnięcia wniosków co do jej przydatności.
Dziękując Organizatorom i Gospodarzom „The Future of Music” za zaproszenie i gościnę zdaję sobie również sprawę z odmienności moich prywatnych opinii, które prosiłbym traktować z lekkim przymrużeniem oka, gdyż zdążyłem się przyzwyczaić, iż audiofilski punkt widzenia niekoniecznie jest zbieżny z kierunkiem obserwowanych przez nas zmian zachodzących na rynku muzycznym i audio. W końcu, jak to mówią „… karawana idzie dalej”. 😉
Marcin Olszewski
Najnowsze komentarze