HiFi Rose – południowokoreański producent sprzętu audio, którego polskim dystrybutorem jest Audio Klan – wprowadza na rynek nowy odtwarzacz sieciowy. Rose RS151 – bo o nim mowa – to następca cenionego modelu RS150B. W porównaniu do poprzednika oferuje nie tylko wyższą wydajność, ale też jeszcze bliższe ideału brzmienie, co uzyskano m.in. dzięki autorskim technologiom marki HiFi Rose.
RS151 wyposażono we flagowy przetwornik cyfrowo-analogowy ESS Technology Sabre ES9039PRO, który współpracuje z wysokoprecyzyjnym zegarem Femto. Takie połączenie pozwoliło uzyskać imponującą liniowość przetwarzania sygnału, a także zminimalizować jitter. Na uwagę zasługuje też nowy, ośmiordzeniowy procesor, który zapewnia znaczny wzrost wydajności przetwarzania i doskonale integruje się z dużym ekranem dotykowym, pozwalając wyświetlać treści w płynny, przejrzysty sposób. To wszystko sprawia, że Rose RS151B wyznacza nowy standard wśród odtwarzaczy sieciowych.
Zaawansowana konstrukcja, ultraniskie zniekształcenia
Jednym z kluczowych elementów konstrukcyjnych odtwarzacza Rose RS151 jest moduł Rose DPC (Digital Processing Core), który synchronizuje sygnały cyfrowe i dopasowuje je do standardu I2S. Ponadto oddziela on układy interfejsu i konfiguracji GUI od ścieżki sygnałowej, przez co skutecznie zmniejsza poziom zniekształceń.
Na uwagę zasługuje też wyposażenie urządzenia w precyzyjne rezystory MELF, kondensatory foliowe WIMA i jednopunktowe uziemienie, które eliminuje pętle i tłumi szumy. Dzięki takim rozwiązaniom Rose RS151 osiąga imponująco niski poziom całkowitych zniekształceń harmonicznych (THD), które wynoszą 0,0002% dla wyjść analgowych XLR i 0,0003% dla wyjść RCA.
Wyrównaną charakterystykę częstotliwościową i wierne odwzorowanie brzmienia w każdym zakresie pasma zapewnia z kolei zastosowany w stopniu analogowym filtr Rose NRA (Noise Reduction Analog).
Wyższa wydajność
Nowy, ośmiordzeniowy procesor sprawia, że Rose RS151 osiąga 4-krotnie wyższą wydajność w procesach przetwarzania informacji i aż 8-krotnie wyższą w przetwarzaniu graficznym. Z kolei zwiększone zasoby pamięci DRAM i eMMC – odpowiednio do 8 GB i do 32 GB pozwoliły uzyskać dwukrotnie wyższą szybkość przetwarzania dźwięku i obrazu.
System Rose OS, praktyczna łączność
Odtwarzacz sieciowy Rose RS151 pracuje w oparciu o innowacyjny system Rose OS, który zapewnia rozbudowaną funkcjonalność. Od obsługi plików MQA po błyskawicznie szybki dostęp do serwisów streamingowych audio i wideo.
Co istotne, urządzenie obsługuje łączność bezprzewodową Wi-Fi oraz Bluetooth, a dzięki szerokiej gamie złącz – wśród których dostępne są między innymi wejścia liniowe, koaksjalne, HDMI eARC oraz wyjścia analogowe XLR i RCA czy cyfrowe HDMI – płynnie i niezawodnie współpracuje z różnorodnymi systemami audio-wideo.
Nowoczesny design, przyjemny komfort użytkowania
Dopełnieniem rewelacyjnych osiągów odtwarzacza Rose RS151 jest jego nowoczesny, praktyczny design. Na froncie urządzenia znajduje się duży, 15,4-calowy wyświetlacz dotykowy, który pozwala w intuicyjny sposób sterować pracą urządzenia. Tuż nad nim umieszczono jeszcze cztery przyciski – odpowiedzialne za włączanie i wyłączanie zasilania, regulację głośności i wyciszenie. W zestawie z odtwarzaczem znajduje się także pilot zdalnego sterowania.
Dostępność
Rose RS151 trafi do sprzedaży w dwóch wersjach kolorystycznych – czarnej i srebrnej. Urządzenie będzie dostępne w ofercie partnerów handlowych Audio Klanu już na przełomie lutego i marca tego roku.
Oferta HiFi Rose, renomowanego producenta nowoczesnych urządzeń audio i audio-wideo, wzbogaciła się właśnie o nową pozycję. Wzmacniacz zintegrowany RA280 – bo o nim mowa – doskonale uzupełnia portfolio południowokoreańskiej marki.
Bogate wyposażenie i szereg innowacyjnych rozwiązań technicznych, które dziedziczy po bardziej zaawansowanym RA180, sprawiają, że doskonale sprawdza się w rozmaitych scenariuszach i pozwala słuchać muzyki dokładnie tak, jak lubisz. A jego dopracowane parametry techniczne przekładają się na czyste, naturalne brzmienie, maksymalnie zbliżone do oryginału. Dowiedz się więcej.
Prawdziwa uczta dla oczu
HiFi Rose RA280 zaprojektowano w taki sposób, by spełniał zarówno wygórowane oczekiwania co do jakości dźwięku, jak i wzornictwa. Vintage’owa obudowa nie tylko przykuwa wzrok, ale także skutecznie odprowadza ciepło i chroni starannie dobrane komponenty. Na froncie urządzenia umieszczono precyzyjne pokrętła i przełączniki, a także dwa wskaźniki wychyłowe, które podkreślają jego charakter.
Stabilna praca w klasie AD
HiFi Rose RA280 przekracza granice między technologiami cyfrowymi i analogowymi. Zbudowano go w oparciu o dwa oddzielne moduły wzmacniacza, które pracują jak dwie jednostki mono. Każda dostarcza do 250 W mocy, i to zarówno przy impedancji wynoszącej 4, jak i 8 omów. Co ważne, RA280 pracuje w klasie AD. To zmodyfikowana klasa D, w której zastosowano układ oparty na tranzystorach GaN FET (z azotkiem galu). Takie rozwiązanie sprawia, że wzmacniacz pozwala cieszyć się brzmieniem porównywalnym do tego, które oferują klasyczne konstrukcje analogowe. Jednocześnie jednak zachowuje wydajność, sprawność i moc, z których słyną konstrukcje klasy D. A to wszystko przy wyjątkowo niskim poziomie zniekształceń.
Bogata funkcjonalność
Dzięki szerokiej gamie złącz HiFi Rose RA280 umożliwia korzystanie z różnorodnych urządzeń źródłowych. Na tylnej ściance wzmacniacza znajdziesz wejście zbalansowane (2 × XLR) oraz 3 wejścia niezbalansowane (2 × RCA). Do tego dodaj wyjście na subwoofer oraz wbudowany przedwzmacniacz gramofonowy kompatybilny z modelami wyposażonymi we wkładkę typu MM.
Brzmienie RA280 możesz łatwo dostosować do swoich preferencji. Wystarczy, że użyjesz korektora opartego na dwóch ergonomicznych pokrętłach umieszczonych na froncie urządzenia. W zestawie otrzymujesz także ergonomiczny pilot zdalnego sterowania, który pozwala wygodnie regulować głośność.
Przewidywana dostępność
Wzmacniacz zintegrowany HiFi Rose RA280 trafi do sprzedaży w dwóch wersjach kolorystycznych – czarnej i srebrnej. Jego dostępność u naszych partnerów przewidujemy już na luty bieżącego roku.
Opinia 1
W dość sporym uproszczeniu, zastosowanym poniekąd na potrzeby niniejszej epistoły, pozwolę sobie założyć, że wśród różnych skrzywień, fobii i upodobań może nie tyle trapiących, co ukierunkowujących poczynania ludzkiej populacji trudną do przecenienia rolę odgrywa wszelakiej maści symbolika. Z jednej strony to znana od pokoleń forma komunikacji – oznajmiania przynależności do określonego kręgu, subkultury, etc., a z drugiej nader czytelny sposób znakowania własności, z terytorium włącznie. Do tego dochodzą swoiste ikony, synonimy określonych wartości, zachowań i brzmień, które w określonych grupach stają się oczywistymi, niewymagającymi kwiecistych opisów, skrótami myślowymi. Podobne mechanizmy są oczywiście obecne w naszym, dość hermetycznym, audiofilskim światku, gdzie od owej symboliki aż się roi a charakterystyczne logotypy, bądź nawet zastosowane materiały, komponenty i rozwiązania techniczne niejako z automatu wywołują określone skojarzenia i oczekiwania. Dlatego też zarówno wspominając o wskaźnikach wychyłowych, jak i japońskim High-Endzie jasnym jest, że krąg podejrzanych zawęża się do dwóch wielce poważanych graczy – Accuphase’a i Luxmana, których wierni akolici porównując ze sobą konkretne modele prześcigają się w udowadnianiu wyższości Wielkanocy nad Bożym Narodzeniem, bądź na odwrót. O ile jednak w portfolio pierwszej z marek panuje ostatnimi czasy względny spokój, to wszystko wskazuje na to, iż ów bezruch konkurencji postanowił wykorzystać drugi z wytwórców nieco odświeżając swój katalog i wypuszczając na rynek kolejną odsłonę jednej ze swoich integr, czyli L-507Z, która dzięki uprzejmości dystrybutora Sieci Salonów Top HiFi & Video Design koniec końców trafiła pod nasz dach a tym samym załapała się na kilkutygodniowe odsłuchy, z których to relację właśnie Państwu postanowiliśmy zaserwować.
Dla wytrawnych znawców tematu oczywistym jest, iż o ile wspomniana we wstępniaku konkurencyjna marka niemalże od zarania dziejów gustuje w szampańskim odcieniu złota, to Luxman upodobał sobie nieco mniej ostentacyjne srebro i poza będącą wyjątkiem potwierdzającym powyższą regułę burgundową wkładką LMC-5 owego umaszczenia się trzyma. Tak też jest w niniejszym przypadku. Ba, konstruktorzy poszli może nie o krok, co drobny kroczek gejszy dalej i zamiast obecnego w poprzednich inkarnacjach 505-ek błękitnego a w L-550AXII i L-590AXII bursztynowego podświetlenia wskaźników VU postawili na świetnie skorelowaną ze szczotkowaną połacią masywnego aluminiowego frontu biel przełamaną czernią ramki owe „wycieraczki” chroniącej. Dodatkowo pomiędzy oboma oknami wygospodarowano miejsce na dwucyfrowy, tym razem czerwony wyświetlacz informujący o poziomie głośności a pod nimi osiem niewielkich diod potwierdzających wybór którejś z dodatkowych funkcji / trybu pracy wzmacniacza. Generalnie front 507-ki łapie za oko symetrycznością, więc zgodnie z powyższym o ile na lewej flance znajdziemy obrotowy selektor źródeł i włącznik główny, to po prawej ich odpowiednikami są bliźniacza gałka regulacji wzmocnienia i zdublowane wyjścia słuchawkowe – w postaci klasycznego dużego jacka 6,3mm, jak i 4.4mm Pentaconna mogącego pochwalić się odseparowaniem od siebie masy obu kanałów. Jeśli chodzi o dalszą klawiszologię, to po lewej dostępne są przyciski odpowiedzialne za rozdzielenie sekcji integry na pre i końcówkę mocy oraz wybór obciążenia wbudowanego phonostage’a a po prawej aktywator tryby Line Straight omijającego wszelakie regulatory i skracającego ścieżkę sygnału oraz wyciszenia (Mute). Z kolei centrum dolnego pasa frontu zarezerwowano dla czterech obrotowych przełączników oferujących wybór terminali głośnikowych, regulację basu (100Hz), oraz wysokich tonów (10kHz) w zakresie ±8dB. Krótko mówiąc mamy wszystko pod ręką a jednocześnie trudno mówić tu o jakimkolwiek powodującym oczopląs przeładowaniu. Jedyne czego do pełni szczęścia mi brakuje to znanego m.in. McIntosha i ww. Accuphase’a podświetlenia logotypu, ale to tylko takie moje nieporadne i usilne szukanie mankamentów tam, gdzie ich de facto nie ma.
Połać płyty górnej zdobią dwa potężne płuca kratek wentylacyjnych umożliwiających swobodną cyrkulację powietrza chłodzącego ukryte pod nimi trzewia. A jest co chłodzić, gdyż pracująca w klasie AB, klasycznie tranzystorowa 507-ka radiatory ma schowane przed wzrokiem ciekawskich wewnątrz korpusu a przez czarne blachy pokrywające ich boki wymianę ciepła trudno uznać za satysfakcjonującą.
Rzut oka na ścianę tylną to czysta przyjemność i dowód na to, że pewnych rzeczy nie ma sensu zmieniać. Wzdłuż dolnej krawędzi pyszni się bateria zdublowanych suto oblanych plastikiem (zabezpieczenie przeciwzwarciowe) terminali głośnikowych uzupełniona klasycznym gniazdem zasilającym IEC. Z kolei piętro wyżej znajdziemy, patrząc od lewej komplet złoconych terminali RCA z uzupełnioną o zacisk uziemienia parą wejść na przedwzmacniacz gramofonowy i czterema wejściami liniowymi wy/wejścia z/na przedwzmacniacza/końcówkę mocy i dwie pary wejść XLR z dedykowanymi przełącznikami umożliwiającymi przełączenie fazy. Wyliczankę zamykają przelotki triggera i sterowania. Całość posadowiono na niezwykle solidnych, toczonych mosiężnych nóżkach, więc przynajmniej na początku można w tej materii dać sobie spokój z eksperymentami a gdy emocje opadną na spokojnie dobrać coś nieco bardziej zaawansowanego.
W komplecie znajdziemy również dopasowany stylistycznie pilot zdalnego sterowania, który nie dość że jest wykonany z aluminium a nie odstręczającego plastiku i przywodzi na myśl skojarzenia ze sterownikami w jakie wyposażano legendarne „fornirowane” Trinitrony, to w dodatku zapewnia pełną kompatybilność z firmowymi odtwarzaczami CD, które opuściły mury japońskiej fabryki po … 1996 roku.
Jeśli zaś chodzi o trzewia, to tutaj również próżno szukać oszczędności i bałaganu, bowiem wnętrze 507-ki podzielono na sześć komór. Centralną i zarazem największą okupuje potężny, zamontowany na dedykowanym, antywibracyjnym podeście transformator EI wraz z imponującą baterią ośmiu kondensatorów o pojemności 10 000 μF każdy. Z kolei wzdłuż ścian bocznych rozlokowano przytwierdzone do radiatorów końcówki mocy oparte na trzech parach tranzystorów bipolarnych na kanał. Tuż za ścianą przednią ulokowano sekcję przedwzmacniacza, gdzie uwagę zwraca autorski układ regulacji głośności, w którym zmotoryzowany Alps jest jedynie sterownikiem dedykowanego układu scalonego kontrolującego 88-krokowy tłumik zintegrowany z obwodem wzmocnienia (LECUA1000 – Luxman Electric Controlled Ultimate Attenuator). Zapewnia on, w przeciwieństwie do konwencjonalnych potencjometrów stałą impedancję wyjściową, płaskie pasmo przenoszenia, brak przesunięć fazowych, niskie zniekształcenia oraz bardzo wysoki odstęp sygnału od szumu. Z kolei niejako na nowo zaprojektowano pętlę sprzężenia zwrotnego LIFES (Luxman Integrated Feedback Engine System) ograniczając ilość elementów równoległych osiągając tym samym 50% redukcję zniekształceń harmonicznych. Na styku sekcji przedwzmacniacza i kolejnego stopnia wzmocnienia zastosowano dodatkowo dyskretny układ bufora.
Po ochach i achach nad iście zjawiskową aparycją chciał, nie chciał wypadałoby co nieco napisać o brzmieniu naszego gościa, do czego zabierałem się jak przysłowiowa sójka za morze. Powyższa zachowawczość nie wynikała jednak z mojej złej woli a oczywistych obaw związanych z ewentualnym rozjazdem walorów wizualnych i sonicznych. W dodatku obaw na swój sposób wcale nie bezpodstawnych, gdyż mających swe źródło w przeszłości. Pamiętacie Państwo „neurochirurga w jedwabnych rękawiczkach”, czyli L-509X? Ja doskonale, głównie ze względu na perfekcyjną precyzję, onieśmielającą rozdzielczość i iście zabójczą holografię czyniącą z niego audiofilski wariograf i pogromcę nie tylko nie do końca referencyjnych nagrań, lecz i nie do końca przemyślanych / dopasowanych elementów toru. Niby wszystko było nie tylko OK., lecz najwyższej próby, jednak po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że z takim perfekcjonistą na dłuższą metę mógłbym nie wytrzymać, gdyż niespecjalnie lubię gdy ktoś nie ważne z jak daleko posuniętą uprzejmością, a jak wiadomo Japończycy pod tym względem są mistrzami, na każdym kroku mnie poprawia, koryguje i wskazuje potknięcia, oraz niedoskonałości. Dwutygodniowe szkolenie pod okiem takiego cierpiącego na nerwicę natręctw i obsesję perfekcjonizmu, posiadającego wszystkie możliwe dany / stopnie wtajemniczenia Sifu (師傅) jest jak najbardziej wskazane, ale kilka dekad … no, nie wiem. Chyba, że ktoś lubi taką musztrę i klimat dobrych japońskich horrorów medycznych z masą igieł i innych ostrych przedmiotów oraz z charakterystyczną wonią środków antyseptycznych na pierwszym planie. Oczywiście stosuję tu potężną hiperbolę, jednak robię to w ściśle określonym celu – by stworzyć pewien podkład, punkt wyjścia pozwalający spojrzeć na tytułową konstrukcję z pewnej perspektywy i w określonym kontekście. I gdy posiądziemy już świadomość tego faktu wystarczy wygodnie rozsiąść się w ulubionym fotelu, napełnić sygnowane herbem ulubionej destylarni szkło Glencairn stosownym płynnym złotem i … z nieukrywaną ulgą stwierdzić, że L-507Z jest zdecydowanie bardziej ludzki od ww. integry. Nadal szalenie gładki, wręcz jedwabisty i zapewniający wzorcową holografię, lecz zarazem zauważalnie bardziej wysycony i organiczny w swym wyrazie. Nie oznacza to bynajmniej, że 507-ka ma ambicję ścigać się ze stereotypową „lampowością”, bo tak nie jest, lecz jedynie dąży do większej emocjonalności i naturalności a nie stonowania i neutralności przekazu. Ba, w swych staraniach idzie dalej aniżeli jubileuszowy L-595ASE, choć od razu należy rozwiać wszelkie wątpliwości i jasno powiedzieć, że do kremowości i soczystości firmowych dzielonek w stylu 700-ek, o 900-kach nawet nie wspominając jeszcze nieco naszemu gościowi brakuje, jednak bezdyskusyjnie podąża śladami wyżej urodzonego rodzeństwa.
Dzięki temu już bez większych obaw mogłem sięgnąć po „The Atlantic” Evergrey, gdzie iście epicka potęga brzmienia idzie w parze z progresywnie połamanymi liniami melodycznymi a jakby tego było mało tożsama wspomnianej progresywności wieloplanowość zamiast kilkunastominutowych tasiemców zostaje skondensowana do pięcio – sześciominutowych majstersztyków. Wyjątkiem jest otwierający ww. wydawnictwo „A Silent Arc”, choć i jemu nie sposób zarzucić jakichkolwiek dłużyzn. Luxman z iście zegarmistrzowską precyzją panował nad szalenie zagmatwaną całością z jednej strony bestialsko smagając ognistymi riffami i oddając pełnię energii kopiącej stopy a jednocześnie podkreślał aspekt melodyczny kompozycji i komunikatywność warstwy wokalnej. Nie robił tego jednak poprzez wypychanie przed szereg, bądź sztuczne dosłodzenie a jedynie na drodze właściwego przyoblekania soczysta i krwistą tkanką nader solidnego kośćca i wtłoczenie całości w kreślone odważną kreską kontury. Mamy zatem zachowaną idealną równowagę pomiędzy ostrością konturu a mięsistością body i jedynie od reprodukowanego materiału i reszty toru zależeć będzie co dobiegnie naszych uszu. Co istotne 507-ka nie ma ambicji piętnowania ewentualnych potknięć, czy to wykonawczych, czy realizacyjnych, więc odpada nam już na starcie troska i szukanie remedium na ewentualne podkreślanie sybilantów, czy też nazbyt ofensywną górę.
Kolejnym beneficjentem umiejętności japońskiej amplifikacji jest oczywiście wszelakiej maści wielka symfonika, gdzie o gradacji planów, właściwym oddaniu potęgi kilkudziesięcioosobowego aparatu wykonawczego i skokach dynamiki zdolnych przyprawić o migotanie przedsionków co słabsze jednostki nawet nie ma co wspominać, bo to oczywista oczywistość. Warto jednak nadmienić, że Luxman pomijając wrodzoną rozdzielczość skupia się na spektaklu muzycznym przede wszystkim w ujęciu globalnym, czyli wychodząc od idei całości pozwala w trakcie „konsumpcji” na sukcesywne delektowanie się poszczególnymi ingrediencjami. W dodatku wydaje się całkiem skutecznie zaimpregnowany na tanie, samplerowe zagrywki w stylu akcentowania trzeszczących siedzisk na widowni, czy też „przypadkowo” wyłapanych przez mikrofony kaszlnięć publiczności. Co prawda owe artefakty nie zostają w trakcie reprodukcji zniwelowane, lecz odzierane są ze sztucznie doklejanej im atencji i parcia na szkło. Krótko mówiąc nie tyle wracają, co są karcącym spojrzeniem odsyłane na swoje, właściwe im miejsce.
A jak małe, kameralne składy? Cóż, z przykrością, oczywiście fałszywą, muszę stwierdzić, że nie tylko nie gorzej, co wręcz lepiej od poprzednich przejawów artystycznej kreatywności przedstawicieli homo sapiens. Proszę tylko sięgnąć po przeuroczy „Skyline” super trio w składzie Ron Carter, Jack DeJohnette,, Gonzalo Rubalcaba by na własne uszy przekonać się jaką to wirtuozerią wykazuje się 507-ka w domenie mikrodynamiki i oddania zarówno flow obecnego między muzykami, jak i ognistości oraz zaraźliwej żywiołowości poszczególnych kompozycji. Mamy tu wszystko, czego złakniona wyrafinowanych doznań jazzowa dusza może tylko zapragnąć. Niewielki mistrzowski skład, perfekcyjny, niejako wpisany w DNA, warsztat pozwalający na pewną, wynikającą z doświadczenia nonszalancję będącą zaprzeczeniem młodzieńczej chęci zaimponowania, co w rezultacie prowadzi do dyskusyjnych pod względem artystycznym popisów, oraz śmiało mogącą uchodzić za referencyjną realizację. Zawieszone w praktycznie idealnej czerni instrumenty miały w pełni naturalne nie tylko gabaryty, lecz i barwę brzmienia oraz skalę generowanych dźwięków, więc nie było mowy o autorskiej interpretacji a jedynie możliwie wiernej oryginałowi i stanowi faktycznemu reprodukcji. I bazując na tych składowych Luxman czaruje na tyle udanie, że wrażenie uczestnictwa w sesji nagraniowej osiąga niebezpieczny poziom intensywności. Ba, kilkukrotnie łapałem się na tym, że niemalże bezwiednie, gdy tylko z zamykającego album „RonJackRuba” wybrzmiewała ostatnia nuta natychmiast klikałem przycisk play, by czym prędzej zafundować sobie jakże miłą mym uszom powtórkę z rozrywki.
I cóż można w ramach podsumowania o Luxmanie L-507Z napisać więcej aniżeli to, co wyartykułowałem w powyższych akapitach? Chyba tylko to, że szalenie udała się ta integra Japończykom, gdyż łączy poniekąd wodę z ogniem. Czyli spaja w jedną, niezwykle homogeniczną całość analityczność 509-ki z muzykalnością i wysyceniem zbliżonym do poziomu 700-ek, więc jeśli tylko nie szukacie Państwo przysłowiowego „ulepka”, bądź świata poza lampami nie widzicie, to odsłuchu we własnym systemie L-507Z raczej nie powinniście odkładać na później, gdyż z jednej strony obecnie co jak co, ale ceny raczej nie spadają a z drugiej naprawdę szkoda czasu na słuchanie urządzeń oferujących jedynie ułamek tego, co potrafi tytułowa konstrukcja.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Zawsze, gdy podczas rozmów ze znajomymi pada magiczne słowo Luxman, z automatu na myśl przychodzą mi trzy aksjomaty związane z tym japońskim brandem. Pierwszym jest od lat w temacie sekcji wzmocnienia bardzo spójny, bo w oparty o wskaźniki wychyłowe design. Drugim jest bardzo mocne pożądanie jego konstrukcji przez szeroką rzeszę melomanów. Zaś trzecim po umiejętnej konfiguracji z resztą systemu zjawiskowe brzmienie. I gdy wydawałoby się, że marka będąc na tak mocnej fali wznoszącej raczej nie musi zabiegać o jakiekolwiek testy, wbrew pozorom jest zgoła inaczej. Naturalnie chodzi o poinformowanie potencjalnych zainteresowanych o naturalnych różnicach pomiędzy danymi produktami. Dlatego też w odpowiedzi na zaistniałą sytuację, dzięki zaangażowaniu Sieci Salonów Top Hi-Fi & Video Design tym razem na recenzencki tapet trafiła kolejna integra spod znaku Luxmana w specyfikacji L-507Z.
Jak wygląda nasz bohater? Jak to jak? Jak rasowy Luxman. W tym przypadku mamy do czynienia z czarną, dzięki stosownym kratkom na górnej połaci i bocznych ściankach grawitacyjnie wentylującą trzewia wzmacniacza obudową oraz bogato uzbrojonym, srebrnym frontem z grubego płata aluminium. Pierwsze skrzypce na awersie grają centralnie umieszczone, podświetlane na biało, wielkie wskaźniki wysterowania. Na ich zewnętrznych flankach konstruktorzy zorientowali dwie sporej średnicy gałki – lewa selektor wejść, prawa Volume. Natomiast pod nimi znajdziemy serię guzików i manipulatorów w skład których patrząc od lewej strony wchodzą: guzik inicjujący pracę, przyciski SEPARATE oraz wyboru obsługiwanej wkładki gramofonowej MM/MC, następnie cztery pokrętła – ustalenie wykorzystania jednego z dwóch sekcji zasilania kolumn i w kolejności Bas, Treble oraz Balance, za nimi guziki Line Straight i Mute, zaś całkiem na prawej stronie dwa różnej wielkości wejścia słuchawkowe – mały i duży Jack. Jeśli chodzi o tylny panel przyłączeniowy, ten w swej bogatej ofercie oferuje nam dwa komplety terminali dla zespołów głośnikowych, zacisk uziemienia, trzy zestawy wejść liniowych od RCA, przez przelotkę sygnału, po XLR, przelotkę Trigerów i sterowania oraz typowo dla japońskiej elektroniki dwu-pinowe gniazdo zasilania IEC. Naturalnie w komplecie ze wzmacniaczem dostajemy pilot zdalnego sterowania. Wieńcząc skrótowy opis naszego bohatera spieszę donieść, iż w temacie oddawanej mocy ten zgrabny piecyk jest w stanie pochwalić się poziomem 2 x 110W przy 8 Ohm i 2 x 220W przy 4 Ohm.
Rozpoczynając opis brzmienia 507-ki już na starcie muszę oznajmić stanowczo jedną kwestię. Brzmienie naszego bohatera to konsekwentna kontynuacja szkoły grania Luxmana, czyli dobre zwarcie się w sobie dźwięku, odpowiednia szybkość narastania sygnału i przy odpowiednim osadzeniu w masie, gdy wymaga tego materiał muzyczny mocne uderzenie. Bez poszukiwania na dłuższą metę nudnawego podkolorowywania, a przez to zwalniania przekazu, tylko propozycja konkretnego pokazania danego wydarzenia. W moim odczuciu jakby mniej bezpośredniego niż niegdyś oceniania na naszych łamach 509-ka, ale pomysł na pokazanie świata dźwięku jest tożsamy. Naturalnie to nie jest jedyna do zrealizowania brzmieniowa inkarnacja tego wzmacniacza, bowiem tak jak to w naszym hobby bywa, zawsze estetycznie można ją nieco przeciągnąć na swoją stronę. Co prawda A-klasowego Passa z niego nie zrobimy, ale za sprawą odpowiedniego doboru okablowania wspomniane przed momentem aspekty da się nieco ugładzić. Jednak żeby nie było, tylko w momencie takiej potrzeby i aby niczego nie popsuć tylko trochę, bowiem jestem święcie przekonany, iż ktoś znający się na rzeczy do muzyki z gatunku przysłowiowego niewymagającego plumkania w tle, nie będzie na siłę wywracał świata audio zaprzęganiem do tego popularnie zwanego Lux-a, tylko poszuka sobie odpowiedniego cherlaka. Powód? Po pierwsze – Japończyk nie pokaże pełni swoich możliwości. A po drugie – zakładane przez inżynierów inne kryteria finalnego brzmienia nie pozwolą na prezentację jak po spożyciu Pavulonu. Na to wyrób kraju samurajów zwyczajnie nie pójdzie. On kocha rozmach, swobodę kreowania i dobrze rozumianą twardość dźwięku, a nie sztuczne rozmiękczanie.
Weźmy na przykład najnowszy materiał Rammsteina „Zeit”. To jest ogień w najczystszej postaci, który rozmyty nadmierną ilością plastyki, dociążenia i grania co prawda czasem przyjemnymi dla ucha, ale jakże nieprzystającymi do tego typu muzy plamami, zwyczajnie brzmiałby jak flaki z olejem. A tak dzięki tytułowej integrze dostałem nie tylko odpowiednie, bo zapisane w materiale źródłowym kopnięcie, ale również nieprzewidywalność następujących po sobie fraz dźwiękowych, a wszystko podane w znakomitym timingu i z odpowiednią ostrością rysowanej w eterze wirtualnej sceny. Ta płyta nie może zostawiać jeńców i tak w stu procentach się stało. Owszem, po przesłuchaniu całego materiału byłem lekko zmęczony jej soniczną agresją, ale po to włożyłem ją do transportu. Czy to ballada, czy mocniejsze uderzenie, zawsze znakomicie czułem, że Rammstein ze swoimi płytami stawia na energię i wyrazistość. Z pozoru mogącymi słuchacza zniechęcić, jednak w momencie dobrego odtworzenia, całkowicie zmieniającymi postrzegania tego artysty. I co tu dużo mówić, puszczając ją tak zakładałem i ku mojej uciesze się nie zawiodłem.
Co więcej, nie zawiodłem się również na zgoła odmiennej muzyce spod znaku jazzowych opowieści Tord Gustavsen Trio „Opening”. To mój ulubiony (skandynawski) styl jazzowy, w którym bardzo ważne są trzy aspekty. Pierwszy to dobra kontrola dźwięku, czyli projekcja bez szkodliwego rozmycia niskich tonów. Drugą jest idealne zaznaczenie źródeł pozornych na prezentowanej z rozmachem wirtualnej scenie. Zaś trzeci opiewa na swobodę wybrzmiewania poszczególnych instrumentów Żadnego zbytniego malowania pastelą, czy nadgorliwego pogrubiania kreski poszczególnych bytów. Ma być dokładnie i swobodnie, bo na tym ta muzyka polega. Oczywiście z odpowiednią wagą, ale bez przekraczania dobrego smaku. I taką mniej więcej dostałem. A mniej więcej dlatego, że nawet po roszadach kablowych wzmacniacz nie zapomniał o swoim kodzie DNA i przy nadaniu muzyce fajnego body, w domenie krawędzi dźwięku nadal był w swoim żywiole. Jednak biorąc pod uwagę nadanie temu akcentowi jedynie cech sznytu, w najmniejszym stopniu nie był to jakikolwiek problem, tylko inne spojrzenie na ten sam materiał. Myślicie, że bronię Japończyka? Nic z tych rzeczy. Przecież od zawsze piszę, że nawet w momencie osobistego hołubienia dobremu konturowi dźwięku oczekuję od niego pewnego rodzaju tłustości, czego akurat w tym przypadku było nieco mniej. A dlatego, że tak być nie mogło, gdyż to wynika z ogólnego podejścia Luxmana to estetyki nadmiernego nasycenia. Jednak reasumując ocenę tego krążka bez najmniejszego naciągania faktów oznajmiam, iż wspomniany terapeutyczny, bo uspokajający tematem, za to nie pozwalający zasnąć sposobem rysowania w eterze jazz został zaprezentowany na bardzo dobrym poziomie.
Jak w szerokiej populacji melomanów pozycjonowałbym tytułowego Luxmana L-507Z? Chyba nikogo nie zdziwi opinia, iż jedynymi, którzy raczej nie znajdą z nim nici porozumienia są zatwardziali lampiarze z ich poszukiwaniem ukrytej w miękkości i plastyce ponad wszystko magii. Tego Japończyk nie będzie w stanie przeskoczyć. Jednak już miłośnicy muzyki podanej w zwarty, pełen energii i rozmachu sposób – nawet ci lubiący nieco grubszą kreskę i bardziej esencjonalny przekaz, powinni się nim zainteresować. Jak wspominałem, wpięty w dany system z marszu zagra na swoją modłę. Jednak po umiejętnym ubraniu go w peryferia sprzętowo-kablowe z pewnością ewaluuje w pożądanym kierunku. Czy idealnie w oczekiwania, to już insza inszość. Ale bez względu na wynik, spędzony z nim czas znakomicie pokaże, z jakim drive-m może wypaść nasza ulubiona muzyka. Zapewniam, będzie się działo. A przecież w naszej zabawie chyba o to chodzi.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
Producent: Luxman
Cena: 45 999 PLN
Dane techniczne
Moc wyjściowa: 2 x 110 W (8 Ω), 2 x 220 W (4 Ω)
Pasmo przenoszenia:
– PHONO: 20Hz – 20kHz (±0.5dB)
– LINE: 20Hz – 100kHz (-3dB)
Stosunek sygnał/szum:
– PHONO (MM): >91dB
– PHONO (MC): >75dB
– LINE: >105dB
Zniekształcenia THD: <0.007% (8Ω, 1kHz); <0.03% (8Ω, 20Hz – 20kHz)
Czułość/impedancja wejściowa:
– PHONO(MM): 2.5mV / 47kΩ
– PHONO(MC): 0.3mV / 100Ω
– RCA: 180mV / 47kΩ
– XLR: 180mV / 79kΩ
– MAIN IN: 1.05V / 47kΩ
Zakres regulacji equalizacji:
– Bas: ±8dB @ 100Hz
– Wysokie: ±8dB @ 10kHz
Pobór mocy: 350W (bez sygnału); 886W; 0,4W (standby)
Wymiary (S x W x G): 440 x 178 x 454 mm
Waga: 25.4kg
Z pewnością wielu z Was pamięta pojawiający się czasem na naszych łamach nurt opiniowania tak zwanych systemów marzeń. Chodzi o na ile to możliwe, przyglądanie się zazwyczaj drogiemu, jednak z założenia kompletnemu zestawowi audio. Nie zdarza się to zbyt często, gdyż wielu potencjalnych czytelników z uwagi na planowane zakupy pojedynczego komponentu, woli solowe występy, dlatego też nie chcąc uśmiercić jednak fajnego przedsięwzięcia co jakiś czas z elektronicznego panteonu schodzimy z tematem w rejony swobodniejszego poruszania się zwykłego Kowalskiego. Takim to sposobem we wspomnianym nurcie oceny pełnej konfiguracji dzisiaj pojawiają się mocni przedstawiciele segmentu Hi-Fi. Co istotne, z portfolio znanego podmiotu dystrybucyjnego, czyli Sieci Salonów Top HiFi & Video Design, dzięki której możemy przyjrzeć się zestawowi elektroniki Rotela z serii Diamond , czyli odtwarzacza CD/DAC-a DT-6000 i wspierającego go wzmacniacza zintegrowanego RA-6000 oraz kolumn podstawkowych Bowers & Wilkins 705 S3.
Przegląd technikaliów rozpocznę od kolumn, które są tak zwanymi monitorami, jednak nie w stylu nudnej, prostopadłościennej skrzynki, tylko konstrukcjami czerpiącymi pełnymi garściami z wieloletnich doświadczeń marki. Dlatego też obudowa jest pewnego rodzaju prostopadłościanem, jednak z delikatnie wypukłym frontem, co sprawia, że kolumny nie tylko znakomicie wyglądają, ale przy okazji skutecznie walczą ze szkodliwymi falami stojącymi we wnętrzu. A to dopiero początek firmowych ciekawostek, gdyż oprócz zaimplementowania kompozytowego przetwornika średniio-niskotonowego na awersie oraz znanego z wielu innych konstrukcji portu bass-reflex („Flowport”) i poziomo zorientowanej serii terminal przyłączeniowych na rewersie, na górnej połaci skrzynki znajdziemy znakomicie rozpoznawalną z topowych serii aplikację nowo opracowanego głośnika wysokotonowego Carbon Dome. Oczywiście w temacie zaczerpniętego z flagowych modeli usadowienia „gwizdka” chodzi o umieszczenie go w czymś na kształt grotu pocisku (Twiter-on-top), z tą tylko różnicą, że membrana znajduje się od strony większej średnicy, zaś ujście fal generowanych za nią skierowane jest w tył teraz wykonanego z aluminium lejka. To jest na tyle dobrze znane i co bardzo ważne, przez lata znakomicie sprawdzone rozwiązanie, że konstruktorzy chcąc podnieść jakość dźwięku swoim tańszym wyrobom postanowili przenieść ten pomysł do niższych serii. Zamykając opis dawką najistotniejszych dla użytkownika informacji dodam tylko, iż w przypadku B&W 705 S3 mamy do czynienia z konstrukcją dwudrożną, pracującą w zakresie częstotliwości 45 Hz-33 kHz, przy skuteczności 88 dB. Jak zdradzają fotografie, na czas testu dystrybutor dostarczył do redakcji firmowe podstawki.
Jeśli chodzi o elektronikę, ta będąc z jednej linii produktowej ma ze sobą wiele wspólnego. Jednak nie tylko od strony wizualnej, ale również wyposażeniowej. Chodzi mianowicie o fakt wielofunkcyjności, co oznacza, że tak źródło w postaci odtwarzacza płyt Cd, jak i wzmacniacz zintegrowany oprócz swoich podstawowych zadań na pokładach posiadają zaawansowane przetworniki cyfrowo-analogowe. Tak tak, nadchodzą czasy, gdy dosłownie i w przenośni każdy komponent audio będzie swoistym centrum obsługi wszelkich możliwych około-muzycznych działań. Przybliżając na początku CD-ka mamy do czynienia z typowym rozmiarem ciekawie prezentującej się obudowy. Ciekawie dlatego, że front z grubego płata aluminium poddano poprzecznemu szczotkowaniu, w jego centrum osadzono wielofunkcyjny wyświetlacz i pod nim szufladę dla płyt CD, zaś na obydwu flankach oprócz pakietów pozwalających na jego obsługę przycisków, znajdziemy ozdabiające urządzenie, imitujące radiatory pionowe grzebienie. Przyznacie, że sporo na nim się dzieje. Jednak zapewniam, nie jest to specjalnie przytłaczające, lecz bez problemu akceptowalne. Kreśląc kilka słów o tylnym panelu, jestem rad, iż ten spełniając funkcję wielozadaniowca proponuje nam stosunkowo bogaty zestaw wejść i wyjść. A znajdziemy na mim terminale analogowe RCA/XLR, cyfrowe typu: dwa rodzaje USB, LAN, OPTICAL, SPDIF, RS232 oraz gniazdo zasilania IEC.
Gdy dotarliśmy do wzmacniacza, ten na tle odtwarzacza jest znacznie wyższy. Jednak tak wygląd, jak i bogactwo wyposażenia i wystroju jest prawie bliźniacze. Naturalnie wszelkie manipulatory obsługują nieco inne funkcje, jednak na pierwszy rzut oka podobieństwo jest niezaprzeczalne. Jakie zatem są różnice? Najszybciej rzucającą się na froncie jest zastosowanie średniej wielkości gałki wzmocnienia na prawej stronie, w miejscu szuflady wkomponowanie dodatkowych dwóch serii guzików i w dolnej części lewej strony, tuż obok pionowo zorientowanej imitacji radiatora, wejścia USB. Przenosząc się z opisem konstrukcji ku tyłowi łatwo zauważyć ułatwiające grawitacyjne chłodzenie trzewi, prostokątne bloki poprzecznych otworów na górnej płaszczyźnie. Zaś po dotarciu do tylnej ścianki zderzamy się z istnym przyłączeniowym szaleństwem. Obejmuje ono na podwójne terminale kolumnowe, zestaw wejść liniowych RCA/XLR z phonostagem włącznie, zacisk uziemienia, po 3 wejścia cyfrowe Optical i SPDIF, pojedynczy LAN, USB, RS232 oraz gniazdo zasilania. Wieńcząc ten akapit zdradzę jeszcze, iż wzmacniacz może pochwalić się oddawaniem mocy na poziomie 200/8 Ohm i 350W/4 Ohm, zaś w kwestii sterowania każdy z produktów w pakiecie startowym posiada systemowego, podświetlanego na niebiesko pilota zdalnego sterowania.
Co zaproponował mi rzeczony zestaw? Bez jakiegokolwiek naciągania faktów mogę powiedzieć, że stanął na wysokości zadania. Po pierwsze – nie szukał na siłę basu rodem z kolumn podłogowych. Po drugie – budował swobodną, z ciekawym rozmachem wirtualną scenę. A po trzecie – nawet przez moment nie były nadpobudliwy. Owszem, stroniący od notorycznego przegrzewania przekazu, jednak bardzo wstrzemięźliwy w temacie wyrazistości podania muzyki. A zapewniam, to w przypadku małych, niezbyt epatujących basem kolumn nie jest takie łatwe, gdyż zazwyczaj kończy się przekroczeniem cienkiej linii nadinterpretacji. A wówczas nie ma szans na obronę takiego stanu rzeczy nawet setką peanów na temat zjawiskowej sonicznej drobiazgowości. Nasi bohaterowie zagrali dość lekko, ale przy tym z fajnym drivem, co w dobrym tego słowa znaczeniu miało swoje reperkusje dotyczące jakości realizacji poszczególnych płyt. I gdy wydawałoby się, że to standard, te dobre brzmiały znakomicie, to złe dziwnym trafem nie krzyczały. Naturalnie emanowały lekkimi symptomami realizacyjnej nonszalancji, jednak całościowo były bardzo strawne. A strawne dlatego, że brałem pod uwagę wykonawcę i jego zwyczajowe ekscesy produkcyjne.
W ten, wydawałoby się z założenia męczący sposób grał przykładowy Ozzy Osbourne „Ordinary Man”. Wyraziście, czasem ostro, ale za to z zarezerwowana dla niego ekspresją. Co mi po ugładzaniu szatana, gdy w grę wchodziłoby zlanie się wszystkich informacji w jedna papkę. Niestety ta nawet w najbardziej przyjaznym wydaniu zawsze zostanie papką, z której nic nie wynika. Na szczęście opiniowany zestaw nie forsował umilania życia ponad wszystko, dlatego tak ciekawie odebrałem te płytę. Z agresją i może bez szaleństwa, ale nadal niezłym dociążeniem, co nawet nie znając artysty pokazywało, że nie mamy do czynienia z opowiadaczem bajek, tylko rockowym wcieleniem diabla.
Nieco inaczej, czyli lepiej, bo realizator przyłożył się do postprodukcji, wypadał jazz z najnowszego krążka duetu Enrico Ravy z Fredem Herschem „The Song Is You”. Może majestatu fortepianu rodem z moich Gauderów się nie doczekałem, ale nadal pokazywał pełną skalę wykorzystywanych akordów, a przy tym fajnie wybrzmiewał. A gdy do tego doszło znakomite zawieszenie trąbki Ravy, nawet nie wiem kiedy, zapomniałem o poszukiwaniu jakichkolwiek high end-owych symptomów. Byłem ja i okalająca mnie muzyka. W teorii w wielu dziedzinach pozostawiająca coś do życzenia, jednak na tyle spójnie i wciągająco podana, że bezwiednie wszelkie syndromy audiofilskiego natręctwa odeszły na boczny tor. Gdzie jest haczyk? Spójrzcie na tabelki pod recenzją. Chodzi o znakomicie przyswajalną cenę za tak fajny pokaz. Nawet dla zwykłego Kowalskiego.
Na koniec pojechałem po bandzie i w odtwarzaczu wylądowała opera „La Traviata” z Luciano Pawarottim w jednej z głównych ról. Cel był jasny jak słońce. Sprawdzić, czy dotychczasowe traktowanie wyrywnego rocka i stawiającego na spokój jazzu nie odbije się czkawką podczas odtwarzania maestro Pavarottiego. Jego nie da się podrobić, ale za to łatwo sprawić, aby był męczący. Szczególnie w frazach śpiewanych, że tak się wyrażę, z pełnego gardła. Wówczas nie ma przebacz i albo coś sobie z tym radzi, albo niemiłosiernie jazgocze. Na szczęście w tym przypadku mimo pewnej lekkości grania zestawu wokaliza wypadła dobrze. Może bez identycznego do artysty tembru głosu, ale przekaz był bardzo bliski, a to z przecież budżetowego zestawu śmiało można zaliczyć jako sukces. Tym bardziej, że jak to zwykle bywa, podczas najbardziej znanej arii na początku pierwszego aktu z wolumenem dźwięku lubię przekroczyć granicę rozsądku.
Gdy opis brzmienia tytułowej układanki mamy już za sobą, co prawda bardzo zdawkowo, ale jednak chciałem wspomnieć coś o wewnętrznych przetwornikach. Te jak donoszą informacje producenta oparte są na innych kościach – jedna starsza, a druga nowsza. To zaś sprawia, że obydwa DAC-e grają nieco inaczej. I gdy wydawałoby się, że nowszy powinien być lepszy, to jako ciekawostkę mogę zdradzić, że mnie bardziej do gustu przypadł ten starszy. Przekaz był bardziej płynny, naturalnie kosztem rozdzielczości, jednak jak to zwykle bywa, każdy ma swój gust i wybiera co bliższe jego sercu. Po co o tym wspominam? Oczywiście w celu pokazania, że jak zaznaczałem na wstępie, ów zestaw jest bardzo funkcjonalny. Nie tylko w kwestii możliwości przyłączeniowych, wyposażenia w wewnętrzne przetworniki, ale również ich różnorodność grania, co w zakresie jednego seta pozwala nam na wybranie kilku opcji jego brzmienia.
Komu poleciłbym tytułowy konglomerat? Z jednym wyjątkiem wszystkim. Kto należy to tej grupy? To mam nadzieję, wynika z powyższego testu. Oczywiście poszukiwacze nadmiernego przeciągania liny w kierunku wagi dźwięku z małych monitorów. To zazwyczaj kończy się nudą. Tymczasem Bowersy w zestawie z Rotelem stawiają na życie w muzyce. A to wprost proporcjonalnie przekłada się na radość z wielogodzinnego obcowania z nią. Czego potencjalnym nabywcom, mam nadzieję, że nawet kilku z Was serdecznie życzę.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition, Klipsch Horn AK6 75 TH Anniversary
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: Solid Tech Hybrid
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
CenyRotel DT-6000: 9 999PLN
Rotel RA-6000: 20 999 PLN
B&W 705 S3: 13 998 PLN (para)
Dane techniczne
Rotel DT-6000
Obsługa sygnałów cyfrowych
– Koncentryczne/Optyczne: LPCM do 24-bit/192kHz
– PC-USB/ USB Audio Class 2.0: PCM 32-bit/384kHz; DSD 11.2M; DoP MQA i MQA Studio do 24-bit/384kHz
Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD)
Wejście Koncentryczne/Optyczne: < 0.0007%
Wejście CD/PC-USB: < 0.0012%
Pasmo przenoszenia: 20Hz – 20kHz, +0, -0.15dB; 10 Hz – 70kHz, +0, -3dB
Współczynnik sygnał/szum: >115dB
Dynamika: >99dB
Przetwornik cyfrowo-analogowy: ESS 32-Bit/768kHz DAC
Zrównoważenie kanałów: ± 0.5dB
Separacja kanałów: >115dB @ 10kHz
Zniekształcenia intermodulacyjne: <0.0012%
Napięcie wyjściowe: 2.1V (RCA), 4.3V (XLR)
Impedancja wyjściowa: 10Ω (RCA),20Ω (XLR)
Pobór mocy: 25W; <0.5W (Stand-by)
Wymiary (S x W x G): 431 × 104 × 320 mm
Waga: 8,11 kg
Rotel RA-6000
Moc wyjściowa: 2 x 200W / 8Ω; 2 x 350 W / 4Ω
Wejścia: para XLR, 3 pary RCA, Phono RCA, 3 x Coax, 3 x Optical, PC-USB
Wyjścia: Słuchawkowe, Pre Out, 2 x Sub
Zniekształcenia THD: <0.0075%
Pasmo przenoszenia
– Wejścia sygnału liniowego: 10Hz – 100kHz, ±0.5dB
– Wejścia cyfrowe: 10Hz – 90kHz, ±2dB
– Wejście phono: 20Hz – 20kHz, ±0.5dB
Odstęp sygnał/szum
– Wejścia sygnału liniowego: 103dB
– Wejścia cyfrowe: 102dB
– Wejście phono: 80dB
Zniekształcenia intermodulacyjne: <0.03%
Współczynnik tłumienia: 600
Czułość wejściowa
– Wejścia sygnału liniowego (RCA): 340mV
– Wejścia sygnału liniowego (XLR): 540mV
– Wejścia cyfrowe: 0 dBfs
– Wejście phono (MM): 5.2mV
Impedancja wejściowa
– Wejścia sygnału liniowego (RCA): 5.6kΩ
– Wejścia sygnału liniowego (XLR): 100kΩ
– Wejścia cyfrowe: 75Ω
– Wejście phono (MM): 47kΩ
Impedancja wyjściowa: 100Ω
Obsługiwane sygnały cyfrowe
– Wejście koaksjalne/optyczne :LPCM max 24-bit/192kHz
– USB Audio Class 2.0: max32-bit/384kHz (również MQA)
Pobór mocy: 500W; <0.5W (Stand-by)
Wymiary (Szer. x Wys. x Gł.): 431 × 144 × 425 mm
Waga: 18,81 kg
B&W 705 S3
Konstrukcja: podstawkowa, 2-drożna, wentylowana do tyłu
Rekomendowana moc wzmacniacza / Nominalna moc wejściowa: 30 – 120 W / 8 Ω
Impedancja: 8 Ω (minimum 3.7Ω)
Pasmo przenoszenia: 50 Hz – 28 kHz ±3 dB
Skuteczność: 88 dB spl (2.83 Vrms, 1m)
Zastosowane przetworniki:
– wysokotonowy: 25 mm Decoupled Carbon Dome
– nisko/średniotonowy: 165 mm Continuum cone
Wymiary (S x W x G): 192 (kolumna) x 413 (z tweeterem) x 337 (z grillem i terminalami) mm
Waga: 9.6 kg
Wersje wykończenia: Biały satynowy, Czarny połysk, Mokka
Opinia 1
Jak z pewnością Państwo pamiętają w ramach naszej radosnej twórczości wielokrotnie wspominaliśmy o możliwości stosowania dwóch sposobów na eksplorację dokonań danej marki. Pierwszy, polegający na starcie u podstaw, czyli mozolnym pięciu się po stopniach technologicznego zaawansowania by od modelu otwierającego portfolio dotrzeć na sam szczyt, bądź też wystarczy w drugiej opcji obrócić kota ogonem (tym razem metaforę tę stosuję bez politycznych podtekstów) i najpierw zająć się flagowcem, by później, przez jego pryzmat, przyglądać się niżej urodzonemu rodzeństwu. Czasem jednak kwestię wyboru modelu eksploracji wybiera za nas los a dokładnie bądź to dostępność poszczególnych modeli na lokalnym rynku, bądź polityka samego producenta, który również może zadebiutować z tzw. wysokiego C, lub najpierw z pewną nieśmiałością sondować koniunkturę coraz to doskonalszymi wytworami. Jednak w przypadku bytu stojącego za bohaterem niniejszej epistoły mamy do czynienia z koincydencją będącą nie tylko połączeniem dwóch z powyższych czynników, czyli próbie obłaskawienia polskiej opinii publicznej flagowcem, jak również pewnej moderacji wynikającej z profilu naszego magazynu – vide operowania na poziomie nieco powyżej umownej budżetowości. Tym oto sposobem przygodę z obecną od blisko dwóch lat na rodzimych półkach sklepowych marką HiFi ROSE rozpoczęliśmy od zarówno wtenczas, jak i dzisiaj topowego streamera RS150, który w tzw. międzyczasie zdążył się jeszcze u nas pojawić wraz z towarzyszącą mu integrą RA180 w nowej, wynikającej ze zmiany kości przetwornika z Asahi Kasei VERITA AK4499EQ na ESS Technology SABRE ES9038PRO wersji, wzbogaconej dopiskiem B. Skoro jednak spotykamy się ponownie jasnym jest, że do naszej redakcji trafił kolejny przedstawiciel koreańskiej myśli technicznej, a skoro nieopatrznie wspomniałem, że 150-ka ani myśli abdykować ów gość musi być z nieco niżej półki. I tak też jest w istocie, gdyż Rose RS250 jest nieco zminimalizowanym rodzeństwem ww. flagowca.
Jednak bądźmy szczerzy, redukcja gabarytów w przypadku 250-ki wcale nie oznacza kieszonkowości, bądź nawet desktopowości , gdyż nadal jest to fenomenalnie wykonane z satynowo wykończonego aluminium urządzenie pyszniące się blisko 9” (dokładnie 8,8”) dotykowym ekranem IPS na tle którego zarówno testowane równolegle Auralici (Aries 1.1 i Altair 1.1), o moim Luminie U2Mini nawet z litości nie wspominając, prezentują się nad wyraz „skromnie”. Ba, śmiem wręcz twierdzić, że zmniejszenie ekranu na rzecz dodatkowego, zlokalizowanego po prawej stronie frontu panelu z włącznikiem, multifunkcyjnym pokrętłem głośności i złoconym gniazdem słuchawkowym okazała się swoistym upgradem a nie downgradem i tak już wielce przyjaznej użytkownikowi ergonomii. Ściany boczne są czernione, dyskretnie perforowane i wyposażone w poziomo ustawione bruzdy, co jasno wskazuje na ich radiatorową funkcję zapewniającą chłodzenie ukrytych wewnątrz korpusu trzewi. Za to widok pleców 250-ki już wyraźnie daje do zrozumienia, że jesteśmy oczko niżej od 150-ki a to za sprawą braku XLR-ów. Do dyspozycji otrzymujemy bowiem jedynie we/wyjścia analogowe w formacie solidnych złoconych RCA. Z kolei sekcję cyfrową reprezentują port Ethernet, wejście USB 3.0 i we/wyjście USB Audio, HDMI, we/wyjścia optyczne i koaksjalne. I tu pozwolę sobie na małą dygresję. Otóż o ile dawniej część złotouchych melomanów lubiących od czasu do czasu rzucić okiem na jakiś film bądź koncert a zarazem nie chcąc mnożyć elektronicznych bytów na swoim audio – ołtarzyku decydowała się początkowo na wysokie modele DVD Denona, a później odtwarzacze BR Oppo (w tym tuningowane przez ModWrighta, bądź NuForce), to w przypadku 250-ki sytuacja jest niejako odwrotna, gdyż mamy do czynienia z wyśmienitym źródłem audio, które poniekąd przy okazji z powodzeniem może pełnić również rolę odtwarzacza treści wizualnych i to w rozdzielczości 4K. Wyliczankę przyłączy zamyka zintegrowane z komorą bezpiecznika gniazdo sieciowe IEC i zacisk uziemienia.
W zestawie znajduje się również poręczny pilot zdalnego sterowania, który zamiast popularnej IR-ki komunikuje się z jednostką główną po Bluetooth, więc niejako na dzień dobry odpada nam konieczność celowania nim w kierunku odtwarzacza.
Sercem streamera jest układ ESS ES9038 Q2M pozwalający w pełni korzystać z uroków zarówno MQA, jak i PCM do 768kHz/32bit oraz natywnie DSD do max. DSD512. Z miłych dodatków mamy jeszcze możliwość praktycznie bezinwazyjnej, gdyż jedynie wymagającej odkręcenia znajdującej się w podwoziu urządzenia klapki, aplikacji dysku SSD (4TB max.) wewnątrz obudowy, co przydaje się np. podczas zgrywania posiadanej płytoteki (wystarczy podpiąć zewnętrzny CD-ROM, by zrzucić srebrne krążki do formatu FLAC, bądź WAV i w 99,9% przypadków automatycznie otagować) i zgodną z filozofią wyznawaną przez starsze rodzeństwo regulację poziomu sygnału wyjściowego, więc z powodzeniem możemy używać 250-ki wraz z końcówką mocy, bądź kolumnami aktywnymi. Z poziomu menu otrzymujemy również dostęp do wyboru filtra interpolacyjnego FIR dla wyjść analogowych, resamplingu dla sygnałów PCM/DSD a nawet impedancji wpinanych słuchawek i wzmocnienia dla wyjść cyfrowych oraz napięcia na wyjściach analogowych. Nie zabrakło też dedykowanej systemom Android i iOs aplikacji z pomocą której nie tylko zyskamy wstęp do wszystkich pozycji menu, co zamienia tablet/smartfon w zaawansowanego pilota. I dosłownie na koniec dwie uwago natury funkcjonalnej. Otóż po pierwsze firmowy pilot wymaga sparowania z jednostką główną a po drugie jeśli chcemy 250-kę traktować jako li tylko transport, to każdorazową zamianę zewnętrznego DAC-a będziemy zmuszeni zatwierdzać w menu. Niby większość z nabywców przeklika to raz, najwyżej dwa, jednak w pracy recenzenta taka skrupulatność i czujność tytułowego urządzenia może przynajmniej początkowo wywoływać lekką konsternację a jednocześnie wydłużać chociażby procedury porównawcze.
Choć podobno sam chip jest sprawą drugorzędną, co od lat próbuje udowodnić jeden z rodzimych producentów, nie da się ukryć, że 250-ce brzmieniowo zaskakująco blisko do estetyki reprezentowanej przez RS150B. Nie czas jednak i miejsce na dywagacje, czy jest to zasługa wykorzystanej kości Sabre ESS ES9038 Q2M, czy też implementacji podobnej do starszego rodzeństwa topologii stopni we/wyjściowych ów układ otaczających, jednak wystarczyło dosłownie kilka taktów audiofilskich kompilacji „Erzetich Audio Gold” by bezdyskusyjnie potwierdzić wspólne DNA obu streamerów. Oczywiście pewne różnice były, tym bardziej, że dysponująca jedynie wyjściami RCA 250-ka wymusiła przestawienie na takie wejścia mojego dyżurnego Brystona 4B³ a to jednocześnie nieco utemperowało jego dynamikę i zarazem zaokrągliło krawędzie jakże precyzyjnie kreślonych przez niego źródeł pozornych. Do tego doszła jeszcze konieczna zmiana okablowania z XLR-ów Acrolink 7N-A2070 Leggenda na Tellurium Q Silver Diamond. Dlatego też początkowo oswajałem się metamorfozą własnego systemu z użyciem dyżurnego Ayona a dopiero potem pozwoliłem do głosu dojść gościowi. Wracając jednak do wspomnianych złotych krążków Erzetich Audio, które pozwoliłem sobie zripować na pełniący rolę NAS-a I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB i równolegle testowany dysk zewnętrzny Silent Angel Expander E1 Rose nader udanie zachowywał równowagę pomiędzy rozdzielczością i muzykalnością ani zbytnio nie idąc w kierunku analitycznego chłodu ani nie próbując wszystkiego za wszelką cenę uładzić i uspokoić. Co prawda już w cięższym repertuarze, do jakiego z powodzeniem możemy zaliczyć „.5: The Gray Chapter” Slipknot wściekle wyrykiwane przez Corey’a Taylora wersy aż tak dotkliwie nie kąsają a balansujące między najbrutalniejszymi odmianami metalu (za produkcją stoi nie kto inny jak Greg Fidelman odpowiedzialny m.in. za „World Painted Blood” Slayera) a thrashem riffy nie palą żywym ogniem, to nie odniosłem wrażenia, że takie ucywilizowanie przekazu nie jest czymś, co większość odbiorców nie przyjęłaby z wdzięcznością, bądź chociażby zrozumieniem. Warto bowiem pamiętać, iż chociażby opierając się na cenie 250-ki będzie ona współpracowała z niekoniecznie high-endowym torem, który z pewnością będzie miał swoje za uszami i takie przejawy humanitaryzmu w momencie, gdy sam materiał źródłowy cechuje natywna, czysto atawistyczna agresja i brutalność a przy tym jego realizacja niekoniecznie aspiruje do audiofilskich standardów może okazać się wielce pożądanym działaniem.
Za to będący wielce udanym „highlightem” koncertów z 18 maja 2018 roku w „013″ w Tilburgu i 19 maja w „Paard van Troje” w Hadze album „Symphonized” Anneke van Giersbergen, której towarzyszyła orkiestra Residentie Orkest The Hague pod batutą Arjana Tiena zabrzmiał z niezwykłym realizmem i rozmachem. Ponadto wspomniana gładkość i kremowość dźwięku bynajmniej nie oznaczała redukcji wrażeń przestrzennych i powietrza otaczającego aparat wykonawczy. Mówiąc wprost bez trudu można było ocenić skalę przedsięwzięcia, objąć zmysłami cały skład i co najważniejsze w dowolnym momencie wyłuskać z niego nie tylko samą wokalistkę, lecz i poszczególnych muzyków. Co istotne charakterystyczna lekko matowa sygnatura wokalu Anneke nie została zbytnio polukrowana, więc nie widzę powodu do jakichkolwiek uwag, co do naturalności przekazu.
W ramach podsumowania nie pozostaje mi nic ponad stwierdzenie, iż HiFi ROSE modelem RS250 po raz kolejny udowodnił, że szum jaki powstał po debiucie koreańskiej marki na światowych rynkach audio nie był przypadkową, czy też jednostkową ekscytacją. Po prostu 250-ka będąc nieco okrojoną odsłoną 150B oferuje bardzo zbliżoną do wyższego modelu klasę reprodukowanych dźwięków i delikatnie okrojony wachlarz interfejsów dochowując jednocześnie wierności dogmatom firmowej szkoły brzmienia. Jeśli jednak nie jesteście Państwo ortodoksyjnymi wyznawcami XLR-ów przygodę z elektroniką HiFi Rose proponowałbym rozpocząć właśnie od 250-ki a jeśli poczujecie wewnętrzny imperatyw posiadania flagowca, to … wiecie co robić.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones; Accuphase P-7500
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Nie ma co się oszukiwać. Do niedawna uważane za swoistą nonszalancję goniących za nowinkami audiofilów granie z plików jest już swoistym standardem. Oczywiście jego jakość tak jak w przypadku każdego innego źródła zależna jest od zaawansowania technicznego danego urządzenia, jednak w obecnym czasie brak jakiegokolwiek tego typu źródła we własnym zestawie audio jest swoistym faux pas. A jeśli tak, chyba nie dziwnym jest, że gdy na rynku zauważymy coś nowego, na ile to jest możliwe, staramy się pozyskać na testy. Takim też sposobem po dwóch odsłonach starszego brata RS 150 i RS 150B mamy niekłamaną przyjemność przedstawić kolejny streamer ze znanej już z naszych łamów marki HiFi Rose, którym tym razem za sprawą dystrybutora Sieć Salonów Top Hifi &Video Design jest stojący nieco niżej w hierarchii model ROSE RS 250.
250-tka w odniesieniu do obydwu 150-tek jest nieco mniejsza. Gdybym miał niezobowiązująco określić jej gabaryty, powiedziałbym, iż to produkt w stylu wieży midi. Jednak ów rozmiar w najmniejszym stopniu nie wpływa na znakomitą funkcjonalność konstrukcji. Owszem, dotykowy, skądinąd fenomenalny, bo pozwalający wyświetlić dosłownie wszystko, kolorowy ekran nie zajmuje pełnego lica frontowego panelu, jednak nadal jest bardzo duży. Na tyle poważny, że na przedniej ściance zostało naprawdę niewiele miejsca na okalającą go stosunkowo cienką ramkę, na której producentowi udało się zaaplikować jedynie logo marki, włącznik, gałkę wzmocnienia i gniazdo słuchawkowe. Sama obudowa to znakomicie prezentujące się jasne aluminium frontu i jej górnej połaci oraz czerń imitujących radiatory bocznych paneli. Jeśli chodzi o rewers i jego ofertę przyłączeniową, ta nie pozostawia żadnych złudzeń, że mamy do czynienia z najnowocześniejszym produktem obsługującym pełen zestaw protokołów cyfrowych. A co w dobie minimalizacji zestawów generujących dźwięk jest również bardzo istotne, to w momencie wypuszczenia z naszego bohatera sygnału analogowego, fakt dostępności regulacji poziomu wyjścia tegoż sygnału. Dla wielu ortodoksyjnych melomanów to swoista zdrada stanu, jednak z autopsji wiem – sam wykorzystuję podobne rozwiązanie w dCS-ie Vivaldi DAC 2, iż nie zawsze diabeł jest taki straszny, jak go malują. Wracając do bogactwa wejść i wyjść dla poszukiwaczy wszechstronności Rose oferuje: wejścia i wyjścia sygnału cyfrowego w standardzie USB, Optical, COAX, wejście i wyjście analogowe jako porty RCA, dodatkowo gniazda LAN i HDMI, zaś całość oferty wieńczą zacisk uziemienia i terminal prądowy IEC. Fajnym, niestety nieczęstym w tego typu konstrukcjach dodatkiem jest dodawany w standardzie zgrabny pilot zdalnego sterowania. Jak widać, podczas opisywania technikaliów wszelkiej maści streamerów, tak i tym razem celowo przemilczałem kwestie obsługiwanych formatów. Nie z lenistwa, tylko w wyniku podjęcia decyzji o nie rozwadnianiu tekstu, gdy to samo znajdziecie w tabeli pod testem. Dlatego zainteresowanych pakietem danych zapraszam do lektury napisów końcowych, a tych chcących wiedzieć jak przebiegł proces testowy zachęcam do zapoznania się z poniższym słowotokiem.
Próbując przybliżyć brzmienie naszego bohatera w celu wyraźnego pokazania jego fajnych cech, muszę odnieść się do wspomnianych wyższych modeli. Tamte jak wiadomo opierają się o inne kości przetwornika D/A, co skutkuje całkowicie różnymi wynikami sonicznymi. Starsza wersja bez literki B grała bardziej transparentnie i raczej kierując swoją uwagę na atak i szybkość narastania sygnału, natomiast nowsza 150B postawiła na pokazanie większej ilości muzyki w muzyce, czyli tłumacząc z polskiego na nasze tchnęła w dźwięk więcej body i plastyki, by finalnie uczynić muzykę bardziej namacalną i sprawiającą więcej przyjemności z długotrwałego obcowania z nią. Oczywiście to nie oznacza całkowitego deprecjonowania jakości brzmienia pierwszej wersji, jednak z kuluarowych rozmów wiem, że wersja poprawiona cieszy się zdecydowanie większym powodzeniem. Po co o tym piszę? Z prostego powodu, jakim jest bardzo podobne do ostatniego wypustu 150-ki podążanie drogą pulsującej energią muzyki przez opisywany dzisiaj model RS 250. Naturalnie rozprawiamy o ogólnej estetyce, a nie o możliwościach bezwzględnych porównywanych konstrukcji. Jakiej estetyce? Już zdawkowo wspominałem. Nasz nieco mniejszy bohater stąpa drogą fajnej, bo gęstej, ale przy okazji dynamicznej projekcji, co sprawia, że z jednej strony nie rozdrabniamy na siłę przysłowiowego włosa na czworo, za to z drugiej nic a nic w dźwięku nam nie brakuje. Pławimy się w przyjemnych, oferujących odpowiedni drive wydarzeniach scenicznych z dobrze i czytelnie rozstawionymi wirtualnymi bytami. Bez pogoni za wyczynowością w górnych i dolnych rejestrach, co skutkuje fajnym konsensusem pomiędzy atakiem, masą i witalnością słuchanej muzyki. To jest na tyle ciekawie zestrojona propozycja soniczna, że cały czas mając w głowie niedawny test modelu 150B, po zrozumieniu założeń konstruktorów zaproponowania melomanowi równego, co bardzo istotne, dobrze osadzonego w masie i energii, ale bez pogoni za ekstremum jakości dźwięku, podczas procesu testowego skupiłem się nie na jego cechach audiofilskich, a zawartości emocjonalnej. I nie chodzi o jakąś podprogową próbę obrony 250-ki, tylko fakt naturalnych brzmieniowych konsekwencji jako feedback zajmowania innego progu cenowego. Niestety przy skromniejszych środkach coś trzeba oddać i projektanci w imię szukania radości w twórczości ulubionych artystów poświęcili mniej ważne dla intymnego odbioru aspekty cyzelowania każdego pojedynczego impulsu instrumentu lub głosu na rzecz muzykalnej spójności. To jest abecadło melomana, po zrozumieniu którego cały test okazał się być przyjemnie spędzonym czasem przy muzyce. I to praktycznie każdej.
Weźmy na tapet choćby najnowszy krążek Rammsteina „Zeit”. To jest dość ostra jazda. Dużo energii, dużo skomasowanych ataków wielodźwięków i wyrazista wokaliza sprawiają, że gdy system jest nazbyt skory do pokazywania palcem każdego rozwibrowanego bytu, muzyka zaczyna męczyć. A choć moim konikiem są odległe nurty typu jazz i zapisy barokowe, muszę powiedzieć, iż czasem lubię sobie podnieść poziom adrenaliny i taki Rammstein – na nieszczęście często słabo zrealizowany, z pomocą naszego bohatera w fajnym odtworzeniu jest idealnym remedium na postępującą jesienną ospałość. Jednak żeby nie było, ta pozycja wypadła fajnie nie dlatego, że kolokwialnie mówiąc została zamulona, tylko umiejętnie doprawiona barwą i masą z unikaniem krzykliwości. Na tyle udanie, że bez obaw mogłem zatrząść pomieszczeniem i być spokojnym o narządy słuchowe, bowiem wraz z podkręcaniem poziomu głośności rosła energia, a nie jego krzykliwość materializujących się w moim pokoju bytów. Twórczość Rammsteina to czyste uwalnianie energii i tak ten materiał bez jakiegokolwiek zbliżania się do bólu odebrałem.
Innym przykładem dobrego radzenia sobie Rose z wysmakowanym repertuarem była płyta Cassandry Wilson „Another Country”. To akurat jest bardzo dobrze wyprodukowany mix piosenek, co sprawiało, że nie tylko mogłem zachłysnąć się barwą głosu artystki, ale również napawać świetnie zaprezentowaną od strony realizacyjnej wirtuozerią wtórującego owej divie instrumentarium. Oczywiście mam na uwadze wszelkiego rodzaju audiofilskie smaczki, które będąc zakodowane w materiale, zostały przez naszego bohatera dobrze pokazane. Bez poszukiwań na siłę, jak to czasem robią produkty ze szczytów cenników, tylko przy zachowaniu zdrowego rozsądku, że lepiej mniej a poprawnie jakościowo, niż wszystko na raz ze szkodą dla spójności prezentacji. Na szczęście pion projektowy HiFi Rose wiedział, że łapanie przysłowiowego króliczka nie oznacza pogoni za poszarpaną wyczynowością, tylko podanie materiału w spójny, a przez wywołujący pozytywne emocje sposób.
Jak wynika z powyższego tekstu, decydując się na tytułowy HiFi Rose RS 250 wkraczamy na ścieżkę opartą o dobry bilans energii, masy i emocjonalności słuchanej przez nas muzyki. Naturalnie starsi bracia robią to w bardziej wyrafinowany sposób, jednak to co oferuje nasz bohater jest równie dobrą, bo opartą o zdrowe podejście do malowania świata propozycją dla melomana. Czy dla wszystkich? Jak można się domyślić, dla wielbicieli pierwszej, wyczynowej w kwestii transparentności brzmienia wersji 150-ki być może nie. Jednak tym aż tak bardzo bym się nie przejmował, gdyż wspomnianych osobników napawających się artefaktami graniczącymi z nieprzyjemnym odbiorem z wiadomych przyczyn jest stosunkowo niewielu. Przecież muzyka ma nam sprawiać przyjemność. A to w fantastyczny sposób zaraz po modelu 150B zapewnia tytułowy RS 250. Na ile skutecznie, każdy musi sprawdzić osobiście. Jednak jedno jest pewne, to jest produkt do słuchania muzyki, a nie dźwięków.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: Solid Tech Hybrid
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
Producent: HiFi ROSE
Cena: 10 999 PLN
Dane techniczne
Obsługiwane formaty audio:
Pełne dekodowanie MQA
WAV, FLAC, ALAC, WMA, MP3, OGG, APE, DFF, DSF, AAC, CDA, AMR, APE, EC3, E-EC3, MID, MPL, MP2, MPC, MPGA, M4A, AIFF
PCM : max.768kHz/32bit
Natywnie DSD: max. DSD512(22.4MHz)
Obsługiwane formaty video:
ASF, AVI, MKV, MP4, WMV, MPEG-1, MPEG-2, MPEG-4, H.263, H.264, H.265, VC-1,VP9, VP8, MVC,
H.264/AVC, Base/Main/High/High10 profile@level5.1 max. 4Kx2K@30fps
H.265/HEVC, Main/Main10 profile@ level 5.1 High-tier max. 4Kx2K@60fps
Obsługiwane serwisy audio: Qobuz, TIDAL, Bugs, RoseTube, RosePodcast, Internet Radio
Obsługiwane serwisy video: TIDAL Video, Bugs Video, RoseTube (4K UHD 60p)
DAC: ESS ES9038 Q2M
Napięcie wyjściowe: Max 2.3Vrms
Zniekształcenia THD: 0.0002%
Zniekształcenia THD + N: 0.0003%
Zniekształcenia intermodulacyjne: -102dB (SMPTE 4:1, 60Hz:7KHz)
Odstęp sygnał/szum: 116dB
Dynamika: Max 126 dB
Przesłuch międzykanałowy: > -133dB, 20~20kHz
Pasmo przenoszenia: 20Hz – 40,000(+/-0.5dB)
Impedancja wyjściowa: 100Ω
Łączność:
– Ethernet 10/100/1000 BASE-T
– WiFi (802.11 b/g/n/a/ac) 2.4Ghz/5Ghz Dual Band
– Bluetooth (wsparcie A2DP Sink, AVRCP v1.3)
– 2 x USB3.0 (dla pamięci masowych NTFS/FAT32 max. 10TB)
Wejścia audio: para RCA, optyczne, koaksjalne, USB
Wyjścia audio: para RCA (Pre-out), Optyczne, koaksjalne, USB, słuchawkowe
Wyjście video: HDMI 2.0 ( max 3840 x 2160 / 60Hz )
System operacyjny: Modyfikowany Android 7.1
Wyświetlacz: 8,8″ dotykowy
CPU: Hexa Core
– Dual-core Cortex-A72 up to 1.8GHz
– Quad-core Cortex-A53 up to 1.4GHz
GPU: Mali-T864 GPU, OpenGL ES 1.1/2.0/3.0/3.1, OenVG1.1, OpenCL, DX11
Pamięć: LPDDR3 4GB
Pobór mocy: max.50W
Wymiary (S x G x W): 278 x 202 x 76 mm
Waga: 3.2 kg
Opinia 1
Nie da się ukryć, że tak jak w codziennym życiu jesteśmy skazani na pewnego rodzaju lepsze lub gorsze wybory, to niestety z podobnymi dylematami często mierzymy się w naszym związanym z audio hobby. Powodów jest wiele i nie będę się w wdawał w zbędne rozprawianie o nich, tylko zdecydowanym krokiem przejdę do wyniku owych decyzji. Chodzi mianowicie o czasem wymuszone statusem życiowym – konkretnie lokalowym, a czasem w pełni świadomie podjęte – mimo dysponowania wielkim salonem – zafundowanie sobie pozwalających obcować z muzyką kolumn podstawkowych. Można by powiedzieć, to wolny kraj i każdy robi co chce, jednak gdy się temu przyjrzeć dokładniej, temat wygląda nieco dziwnie. Otóż gdy do pierwszej grupy nic nie mam, bo łatwo jest ją zrozumieć, to nie oszukujmy się, w przypadku drugiej musi być jakiś – w pozytywnym tego słowa znaczeniu – haczyk. Przecież taka decyzja już w teorii skazuje nas na pewnego rodzaju ograniczenia w projekcji pełnego spektrum pasma akustycznego z jego energią i zejściem w dolnych rejestrach w rolach głównych, to jaki jest sens pchania się w z góry wiadome problemy, gdy dysponujemy czy to niezbędną kubaturą, czy zasobami pieniężnymi na kolumny pełnopasmowe? Już zdradzam. Ba, nawet poprę to fajnym przykładem. Co ciekawe, przykładem, który do niedawna wydawał mi się być skazanym na bolesną porażkę, gdy tymczasem w niełatwym teście znakomicie pokazał, co skłania melomanów do postawienia sobie monitorów bez oglądania się na wyżej wymienione, dla wielu jednak problematyczne aspekty. O kim mowa? Pewnie Was zaskoczę, ale jeszcze kilka lat temu o kojarzonym jedynie z dobrym Hi-Fi, tymczasem obecnie mocno pukającym do przedsionka High Endu producencie z Niemiec – popularnym Elac-u, który dzięki Sieci Salonów Hi-Fi & Video Design za sprawą monitorów Elac Concentro S 503 dobitnie pokazał, na czym polega obcowanie z dobrymi kolumnami podstawkowymi.
Nie da się okryć, że nasze bohaterki to przedstawicielki konstrukcji monitorowych. To średniej wielkości, dzięki jakości wykończenia oraz zastosowanemu przez konstruktorów pomysłowi na walkę ze szkodliwymi falami stojącymi w obudowie, ciekawie wyglądające skrzynki. Co to oznacza? Po pierwsze – obudowy są wariacją prostopadłościanu z szerokim, bo dzierżącym głośniki frontem i za sprawą zbiegania się ku tyłowi ku sobie bocznych ścianek, znacznie węższymi od niego plecami. Zaś po drugie – w odbiorze wizerunkowym bardzo istotną rolę odgrywa lakier na bazie fortepianowej, czyli esencjonalnej głębi połyskującej czerni. A to nie koniec pozytywnych informacji, bowiem wbrew pozorom zgrubnie patrząc, zastosowane dwa przetworniki, tak naprawdę są trzema generatorami sygnału. Otóż oprócz zorientowanego na dolne basowca, w górnej części awersu mamy wariację przetwornika koaksjalnego, czyli w tym przypadku wstęgę otuloną membraną średniotonowca, co sprawia, że mamy do czynienia z nieczęsto spotykanymi w tej klasie monitorami trójdrożnymi. Wieńcząc opis budowy naszych bohaterek dla wieli z nas bardzo istotnym tematem jest zastosowanie wkomponowanego w tylną ściankę, pozwalającego na w miarę swobodną jak na tek niewielkie konstrukcje projekcję niskich rejestrów, portu bass-reflex oraz umożliwiającego połączenie w układzie bi-wiringu/ampingu zestawu podwójnych terminali kolumnowych. Jeśli chodzi o stricte użytkowe parametry elektryczne, temat opiewa na obciążenie na poziomie 87dB przy 4 Ohm-ach.
Gdy pisząc ten tekst sięgnąłem do poczynionych podczas odsłuchu notatek, pierwszym co wówczas zauważyłem, była zaskakująca jak na monitory równowaga prezentacji. Jednak nie w estetyce na dłuższą metę nudnej, pod-pompowanej wszechobecnym basem papki, tylko ku mojemu zaskoczeniu pełnej wielobarwności i radości kreowanej w moim pokoju muzyki. Co to oznacza? Dla mnie najważniejszymi, bo bardzo ciekawymi aspektami były: soczysty, bez popadania w zwalistość bas, pełna informacji, a przy tym dobrze osadzona w barwie średnica i w pierwszej chwili wypadająca dość żywo, na szczęście jedynie umiejętnie podkreślająca zawarte w niej najdrobniejsze niuanse góra pasma. Każdy zakres miał coś ciekawego do powiedzenia, a mimo to uważał, aby nadmiernie nie wyjść przed szereg. To zaś sprawiało, że przez cały czas swą kreatywnością muzyka niby od niechcenia, ale jednak podprogowo mnie do siebie przyciągała. Na tyle zjawiskowo, że ciężko było traktować ją jak zwyczajowe tło do beztroskiego spędzania czasu. Raz czarowała esencją prezentacji, innym razem świetnym rozplanowaniem wirtualnej sceny, a jeszcze innym wirtuozerskim pokazaniem pracy artystów. I gdy pierwsze dwa aspekty potrafi pokazać większość dobrze zaprojektowanych monitorów, to już z ostatnim punktem nie jest tak różowo. Oczywiście w moim odczuciu owa umiejętność to pokłosie opisanej, co istotne, utrzymanej w pełnej spójności żywiołowości każdego z podzakresów. Jak pisałem, każdy miał coś do powiedzenia, jednak zawsze znakomicie współpracował z sąsiednim, dzięki czemu słuchana muza kipiała radością. Naturalnie z adekwatną do możliwości energią, ale wziąwszy pod uwagę sił na zamiary, bez najmniejszych problemów kolumny radziły sobie nawet z ciężkim rockiem.
Przykładowy team AC/DC z płyty „Back In Black” nie dość, że nie szczędził mi fajnych, bo esencjonalnych pasaży będących ich znakiem rozpoznawczym gitar, to dodatkowo nie żałował esencji wrzaskliwej wokalizie i dość dosadnie w dobrym tego słowa znaczeniu kopał pracą bębniarza. Bez tych niby drobnych, jednak oddających cel spotkania się tej czwórki niuansów byłby to jeden nieciekawy muzyczny bełkot. Na szczęście dostarczone do testu Niemki nie dość, ze na tym nie poległy, to bardzo mnie zaciekawiły. A trzeba zaznaczyć, że przywołana kapela to mój młodzieńczy chrzest bojowy z tego typu muzą i bardzo boli mnie, gdy ze skonfigurowanego testowo zestawu wieje nudą. Czy to oznacza, że przy S 503 tracą sens kolumny podłogowe? Niestety nie. Ale nie oszukujmy się, jeśli z kompaktowych zestawów głośnikowych oczekujemy ściany dźwięku, nie jesteśmy nawet na poziomie elementarza audio. Jednak mniemam, iż studiując nasze perypetie testowe nawet początkujący adepci tej zabawy z grubsza wiedzą, o co w niej chodzi.
Nieco inaczej, czy wręcz lepiej Elac-i wypadły z muzyką nastawioną na kojenie duszy – twórczość barokowa i nerwicy – wszelkie odmiany jazz-u. To była wręcz woda na ich młyn, gdyż przy całym wyartykułowanym w poprzednim akapicie potencjale dźwiękowym do głosu dochodziły aspekty budowania nie tylko rozległej sceny, ale również czytelności jej wypełnienia i znakomitego wyłuskiwania najdrobniejszych niuansów z każdego pozornego źródła w sensie nie tylko energii wybrzmiewania, ale również zmiennej esencjonalności projekcji. W tej roli znakomicie sprawdzała się muzyka spod znaku Jordi Savalla „Monteverdi: L’Orfeo”, a także przykładowy RGG „Szymanowski”. W każdym z przypadków bez pokazania dosłownie każdego nawet najdrobniejszego szczególiku, często pojedynczego dźwięku muzyka pewnie zabrzmiałaby tylko fajnie. Jednak gdy kolumny zadbały o pokazanie pełni spektrum użytych w kompilacjach instrumentów, nie pozostawało mi nic innego do roboty, jak każdą włożona do CD-ka płytę, mimo wieloletniej znajomości materiału zaliczyć od deski do deski. Niestety nieczęsto to się zdarza, dlatego tym bardziej brawa dla niemieckich konstruktorów, że potrafili uwieść mnie swoimi maluchami.
Czy opisane kolumny podstawkowe są dobrą propozycją dla każdego melomana? Mam nadzieję, iż nie zdziwicie się, gdy z całą świadomością powiem – tak. A powiem dlatego, że to przecież propozycja, a nie przymus. Mało tego. Tym bardziej powinni posłuchać ich ci nastawieni na konstrukcje podłogowe. Po co? Choćby dla przekonania się, jak wygląda dobrze nie tylko rozciągnięta i zabudowana muzykami wirtualna scena, ale również jej poparta swobodą prezentacji najdrobniejszych artefaktów radość projekcji. Jeśli zrozumiecie, jak robią to fajne monitory, zapewniam, poprzeczka dla podłogówek w zbliżonym pułapie cenowym poszybuje na często jakościowo nieosiągalną wysokość. Jak widać, paradoksalnie moja zachęta jest pewnego rodzaju ostrzeżeniem. Jednak mam nadzieję, że zrozumieliście, iż tak sformułowane ostrzeżenie dla tytułowych monitorów Elac Concentro S 503 jest podstępnym potwierdzeniem ich świetności. Jaki cel ma taki wybieg? To jasne jak słońce. Wprost pochwały już pisałem i formułując puentę tego starcia najzwyczajniej w świecie nie chciałem się powtarzać.
Jacek Pazio
Opinia 2
Powoli dobijając do dekady naszej radosnej twórczości pod szyldem SoundRebels sukcesywnie, czyli z każdą kolejną recenzją zazwyczaj podświadomie utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że przynajmniej jeśli chodzi o wszem i wobec znane marki, czyli wiekowych stażem wytwórców o w pełni zasłużonym, iście ikonicznym statusie większość mamy generalnie „z głowy”. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, iż pewną część czy to z racji niemożności dogadania się z dystrybutorem, czy to po prostu braku dostępności w naszym zakątku globu i problemów natury logistycznej chciał nie chciał musimy sobie, przynajmniej na razie odpuścić, jednak na tle skali już opisanych ustrojstw ów odsetek powoli, bo powoli, ale jednak systematycznie malał. Czyli wszystko w jak najlepszym porządku, prawda? Otóż nie do końca, gdyż w momencie, gdy otrzymaliśmy zapytanie z Sieci Salonów Top HiFi & Video Design odnośnie gotowości wzięcia na tapet filigranowych podstawkowców ELAC Concentro S 503 nagle uświadomiliśmy sobie, że dziwnym zbiegiem okoliczności do tej pory żadnych ELAC-ów u siebie nie gościliśmy. Nie kryjąc w pełni zrozumiałego zakłopotania czym prędzej potwierdziliśmy pełną mobilizację i z nieukrywanym entuzjazmem pochyliliśmy się nad tytułowymi maluchami.
Pobieżny rzut oka na nasze dzisiejsze kruczoczarne, pokryte lakierem fortepianowym bohaterki mógłby wskazywać, iż mamy do czynienia z klasycznymi, dwudrożnymi monitorami uzbrojonymi w firmowy, będący rozwinięciem AMT, głośnik wysokotonowy JET 5 i nie mniej intrygujący 180 mm średnio – niskotonowy AS-XR o kanapkowej membranie strukturą przypominającej powierzchnię kryształu. I wszystko by się zgadzało, gdyby była to jedynie … półprawda, która co prawda jest lepsza od kłamstwa, jednak zostawia pewien niedosyt. Okazuje się bowiem, iż Niemcy dość perfidnie ukryli jeszcze jeden, średniotonowy drajwer i to bynajmniej nie wewnątrz delikatnie zwężającej się ku tyłowi obudowy, bądź na plecach, do których dosłownie za chwilę przejdziemy, lecz … wokół ww. wstęgowca. Tak, tak mili Państwo. Ten wyglądający jak tubka wykładnicza lejek jest niczym innym jak 130 mm połączeniem stożka celulozowego z aluminiową membraną, w którym cewka drgająca jest również bezpośrednio zespolona z membraną a całości przypisano symbol AS-XR AL. Cały układ charakteryzuje się dość akceptowalną 87 dB skutecznością i 4Ω impedancją, co poniekąd wpisuje się w rodową tradycję, gdyż odkąd sięgam pamięcią wysokie modele ELAC-ów, a bądź co bądź Concentro to top topów w niemieckim portfolio były i jak widać na załączonym obrazku nadal są łase na Waty i Ampery. A właśnie, pozwolę sobie w tym momencie na małą dygresję i nieśmiało tylko wspomnę, iż z niewiadomych powodów próżno szukać S 503 na dedykowanej ww. linii stronie producenta. Czyżby tytułowe podstawkowce były jakimś wstydliwym sekretem? Prawdę powiedziawszy nie sądzę, jednak dziwi fakt, że webmaster niespecjalnie dba o aktualność wizytówki marki. Tylna ścianka prezentuje się równie elegancko. W górnej części ulokowano wylot kanału bass refleks a poniżej podwójne, iście biżuteryjne terminale głośnikowe z solidnymi zworami.
Przechodząc do części poświęconej brzmieniu nieco zepsuję niespodziankę i już na wstępie zasygnalizuję, że 503-ki grają urzekająco pełnopasmowym, dynamicznym i zarazem wyrafinowanym dźwiękiem. W dodatku pomimo swej trójdrożności nawet na moment nie tracą koherencji, więc wszystkie podzakresy są ze sobą idealnie zespolone i ze świecą szukać punktów ich zszycia. Nie można też odmówić im rozmachu, co niejako z automatu predestynuje je do wielce sensownych zamienników niewielkich podłogówek. Na dowód tego posłużę się dość wymagającym a przy tym niezbyt często pojawiającym się na recenzenckich playlistach przykładem. Mowa o radosnej twórczości metalcore’owej australijskiej formacji Parkway Drive, która na jeszcze pachnącym tłocznią krążku „Darker Still” jeńców brać nie zamierza serwując słuchaczom istną kanonadę perkusyjnych uderzeń, którym w sukurs przychodzą ogniste riffy i wyrykiwane przez Winstona McCalla teksty. Krótko mówiąc dość problematyczna strawa, której większość wystawców na wszelakiej maści prezentacjach stara się unikać jak ognia. Tymczasem ELAC-i bez najmniejszej tremy i zadyszki z zaskakującą werwą i spontanicznością oddawały nawet najbardziej karkołomne spiętrzenia dźwięku i najgęstsze aranżacje. W dodatku bas przez cały czas cechował się wzorowym timingiem i kontrolą, której bardzo proszę nie mylić z osuszeniem, gdyż niczego takiego nie odnotowałem, średnica miała właściwą sobie soczystość a góra pasma była klasą sama dla siebie. I w tym momencie nie chodzi o zwykłe „cukrowanie” w ramach tzw. laurki, lecz łatwy do weryfikacji fakt, gdyż JET 5 oferuje ponadnormatywną rozdzielczość lecz bez nawet najmniejszych oznak wyostrzenia, czy ofensywności. Wysokie tony są dzięki temu czyste jak górski kryształ, chyba, że inaczej wymyślił sobie artysta, bo i z oddaniem natywnej ziarnistości materiału źródłowego małe Concentro nie mają najmniejszych problemów. Doskonale to słychać porównując bardziej liryczne fragmenty, z czystym wokalem z utworami, gdy wokalizy ocierają się niemalże o brutalny growl.
A właśnie, skoro o chropowatościach i szorstkościach mowa, to nie mogłem odmówić sobie przyjemności przesłuchania „Ella And Louis” Elli Fitzgerald i Louisa Armstronga, gdzie nie tylko głos, ale i trąbka Satchmo dalekie są od jedwabistej gładkości. Jednak taki jest ich urok i jakiekolwiek spolerowanie śmiało moglibyśmy uznać za świętokradztwo, choć z drugiej strony zbytnia analityczność i podkreślanie sybilantów nieco psują nastrój. Tymczasem ELAC-i pozostając wiernymi oryginałowi oddawały pełna gamę gulgotów i chrypień, lecz bez wspomnianych przejaskrawień. O tak podstawowych drobiazgach jak permanentne znikanie ze sceny nawet nie warto wspominać, choć samej scenie kilka słów się należy. Bowiem 503-ki kreowały ją w sposób niezwykle wyważony i nienachalny. Nie przybliżały pierwszego planu, lecz umiejscawiały go mniej więcej na linii głośników, by pozostałe plany sukcesywnie budować w jej głębi. Zyskujemy dzięki temu przyjemny oddech i przestrzeń pozwalającym nie tylko artystom na swobodne ruchy, lecz również słuchaczom objąć zmysłami cały spektakl. O ile jednak przy niewielkich składach jak powyższy nie jest to jakieś karkołomne wyzwanie, to już przy wielkiej symfonice jak „Valentin Silvestrov: Requiem für Larissa” w wykonaniu Bavarian Radio Chorus i Munich Radio Orchestra pod batutą Andresa Mustonena owa kwestia nabiera kluczowego znaczenia, gdyż rozmycie, bądź ściśnięcie dalszych planów znacznie ogranicza wolumen reprodukowanych informacji. A tutaj takowej limitacji nie sposób uświadczyć. Jest za to właściwy rozbudowanemu aparatowi wykonawczemu rozmach, swoboda i dynamika.
W ramach podsumowania nie wypada mi napisać nic innego, jak tylko to, że udały się ELAC-owi Concentro S 503. Nie dość bowiem, że z powodzeniem nagłośnią nawet 20-25 metrowy salon, u nas grały w 38 m², to w dodatku nie boją się praktycznie żadnego repertuaru. Warto też nadmienić, iż z racji oferowanych walorów brzmieniowych śmiało mogą aspirować do miana pełnokrwistego High Endu. Aby jednak w pełni uwolnić drzemiący w nich potencjał warto po pierwsze zapewnić im odpowiednio wysokiej klasy i zarazem wydajną amplifikację a po drugie zainwestować w solidne standy. Z pomocą przychodzi oczywiście sam producent sugerując firmowe LS 100 o masie 9,5 kg i wymiarach 68,5 x 29,5 x 40 cm, jednak wybór tego typu akcesoriów na rynku jest na tyle szeroki, że spokojnie można sięgnąć po model spoza portfolio ELAC-a. Od siebie jeszcze tylko dodam, że próby aplikacji 503-ek na wszelakiej maści półkach i stolikach najdelikatniej rzecz ujmując na tyle degradują ich brzmienie, że jeśli tylko nie macie Państwo możliwości innego ustawienia spokojnie możecie wybrać któreś z niżej urodzonych podstawkowców (Vela VBS403, Solano BS283) zaoszczędzone środki przeznaczając na inne uciechy.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: Finite Elemente Pagode Master Reference Mk II
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
Producent: ELAC
Cena: 33 998 PLN (para)
Dane techniczne
– Konstrukcja: 3-drożna; bas refleks
– Zastosowane przetworniki:
– basowy o średnicy 180 mm, AS-XR
– średniotonowy: 1 x 50 | 130 mm, AS-XR AL
– wysokotonowy: JET 5c
– Częstotliwości podziału zwrotnicy: 400 i 2600 Hz
– Moc znamionowa/muzyczna: 120/200 W
– Zalecana moc wzmacniacza: 60 – 500 W
– Czułość: 87 dB/2,83 V/m
– Impedancja nominalna: 4 Ω
– Wymiary (S x W x G): 225 x 400 x 372 mm
– Masa kolumny: 13,4 kg
Jak pokazuje historia dzisiejszego bohatera, mijający czas nieubłaganie zmienia układy sił. Oczywiście piję do zaskakującej zmiany postrzegania przez melomanów będącej naszym punktem zainteresowania duńskiej marki Copland. Owszem, nadal ma spore grono swoich wielbicieli, jednak w odniesieniu do dawnych lat śmiało można powiedzieć, iż w ujęciu procentowym zaliczyła regres. Nie jakiś dramatyczny, ale zawsze. Powód? W moim odczuciu najbardziej prawdopodobnym jest ostatnimi czasy swoisty wystrzał oferty światowej konkurencji na naszym rynku. Ludzie to lubią, jednak często zapominają o jednym. Idąc ślepo za nowinkami ignorują fakt, że skandynawscy konstruktorzy nie spoczywają na laurach i często wdrażanym w życie doświadczeniem owych nuworyszy w kwestii brzmienia jeśli nie biją na głowę, to na danym pułapie cenowym co najmniej bez najmniejszego problemu im dorównują. I z takim przypadkiem mamy dzisiaj do czynienia. Bez poszukiwań niedoścignionego świętego Grala, tylko w służbie dobrej projekcji muzyki. O czym mowa? O duńskim wzmacniaczu zintegrowanym z funkcją DAC-a i phonostage’a, co ważne, w przeciwieństwie do większości swoich braci w pełni tranzystorowym Copland CSA70, o którego wizytę w naszych okowach zadbała Sieć Salonów Top Hifi & Video Design.
Gołym okiem widać, że rzeczona integra jest opoką wizualnego spokoju. To wbrew pozorom bardzo dobrze, gdyż w przeciwieństwie do nazbyt bogatych w designerską ornamentykę komponentów audio z łatwością jest w stanie wpisać się w znakomitą większość potencjalnych pomieszczeń. W tym przypadku mamy do czynienia ze schludnym korpusem wyposażonym w wykonany z zaoblonego na rogach, grubego aluminium front. Na połaci awersu inżynierowie z Danii usadowili dwie symetrycznie rozlokowane, zmyślne, bo mogące pochwalić się dwoma rozmiarami średnicy – przy połaci frontu większa, a w miejscu kontaktu z palcami ręki mniejsza – gałki wyboru wejścia liniowego i głośności, w centrum zorientowany po okręgu diodowy informator o wykorzystywanym wejściu, a na zewnętrznych flankach, patrząc od lewej strony małą gałkę wyboru wejścia cyfrowego, a z prawej czerwoną diodę Standby i gniazdo słuchawkowe. Górna połać obudowy w celach wentylacji grawitacyjnej została uzbrojona w kilka modułów poprzecznych nacięć. Natomiast po dotarciu do tylnego panelu okazuje się, że producent w swej trosce o klienta zaproponował przelotkę przedwzmacniacza, wejście gramofonowe, 3 wejścia liniowe, antenkę Bluetooth, pakiet terminali cyfrowych (SPDiF, Optical i USB) oraz wieńcząc całość gniazdo zasilania i główny włącznik. Miłym dodatkiem jest przyjemny w użytkowaniu designerski pilot zdalnego sterowania.
Nie przeczę, informacja o zaniechaniu użycia lamp w tym modelu postawiła moje oczekiwania w stan podwyższonej gotowości bojowej. Przecież Copland dla wielu jest synonimem hybrydy, a tutaj taki kwiatek. Na szczęście w myśl wspomnianego przeze mnie motta, iż Duńczycy nie spoczywają na laurach, tylko umiejętnie przekuwają swoją wiedzę w ciekawe produkty, CSA70-ka wyszła z tego starcia z przysłowiową tarczą. Naturalnie z sobie tylko przypisanym sznytem brzmieniowym, jednak na tyle ciekawym, że spędzony z nią czas uważam za bardzo owocny w pozytywne doznania. Co mnie urzekło? Po pierwsze – z jednej strony był przyjemnie ciemnawy, a z drugiej oferował ciekawie doświetloną wyższą średnicę. Po drugie – wirtualną scenę budował w bardzo realistycznych rozmiarach. A po trzecie – na bazie dwóch poprzednich aspektów potrafił zagrać z dużą swobodą. To była na tyle uniwersalna projekcja, że podczas kilkudniowej zabawy nie złapałem Coplanda na jakiejś dramatycznej wpadce. Powiem więcej, za te pieniądze ze wszystkim radził sobie dobrze.
W repertuarze ciężkiego rocka z płytą „Reload” Metallic-i w roli egzekutora oprócz utrzymania dobrego rytmu, dzięki gęstemu graniu bez problemu potrafił pokazać tak ważne dla tego typu muzy mocne gitarowe riffy, a swobodzie prezentacji nie zapominał o pokazaniu zakodowanej w niej agresji. Było mocno, ale przy okazji lotnie, bez czego tego typu twórczość okazałaby się wypełniaczem ciszy podczas spotkań gospodyń wiejskich – z całym szacunkiem dla wspomnianych, skądinąd będących naszymi babciami i matkami, pań. A czy wystarczająco energicznie i dobrze barwowo? Przecież z układów elektrycznych wyeliminowano lampy, które nie oszukujmy się, swoją plastyką często ratują takie propozycje płytowe. Spokojnie, nic takiego nie miało miejsca. Powiem więcej, bardzo dobrze, że szklane bańki nie mieszały w prezentacji, gdyż dzięki temu muzyka miała fajną krawędź. Nie twierdzę, że lampa to zmiana ostrości przekazu z rysika na marker, ale zazwyczaj, nawet w najlepszym wydaniu ma swoje za uszami. To podobno magia. Tylko ciężkie granie nie potrzebuje magii, tylko prądu do pokazania zakorzenionego w nim buntu. Co w moim odczuciu naszemu bohaterowi wyszło dobrze.
Jeśli chodzi o zapisy nutowe z drugiej strony barykady, z nimi również w sobie tylko znany sposób umiał się dogadać. Weźmy choćby rozleniwiony jazz Paula Bley’a Trio „When Will The Blues Leave”. W tym przypadku oprócz wspominanego ciemnego i dobrze osadzonego w barwie przekazu do głosu dochodziła jeszcze lekko podkreślona wyższa średnica. Nie, nie krzyczała, tylko dodawała tej muzyce przysłowiowych skrzydeł. Fortepian był dźwięczniejszy, kontrabas bez popadania w nadinterpretację pokazywał nieco więcej pracy struny, a blachy bębniarza w dobrym tego słowa znaczeniu nie chciały wygasać. A gdy w sukurs takiej projekcji szła umiejętność utrzymania rytmu, potrzebowałem dosłownie kilku taktów, by dać porwać się muzyce bez jakichkolwiek ograniczeń. Na tyle dobitnie, że każda tego typu płyta leciała ciurkiem od dechy do dechy.
Na koniec kilka zdań o występie przetwornika cyfrowo/analogowego. Naturalną koleją rzeczy po przepięciu redakcyjnego Anglika na Duńczyka obraz stracił kilka dioptrii w domenie tak ostrości, jak i energii. Jednakże co jest bardzo istotne, przekaz nadal oscylował w estetyce ciemnej prezentacji sekcji wzmocnienia. I bez dwóch zdań robił to umiejętnie, gdyż wszystko zmieniło się w równym stopniu. To ważne, bowiem dodatkowy moduł w tego typu urządzeniach często mocno miesza w końcowym wyniku sonicznym, na co na szczęście Skandynawowie bazując na wieloletniej wiedzy, o tym czego oczekuje ich potencjalny klient, sobie nie pozwolili.
Czy opisany powyżej wielofunkcyjny wzmacniacz zintegrowany Copland CSA70 jest na tyle uniwersalny, że mógłbym go polecić każdemu? Otóż pewnie się zdziwicie, ale w oparciu o kilkudniowe odsłuchy jestem zdania, że jak najbardziej. Powód? Banalny. Mianowicie mamy do czynienia z segmentem Hi-Fi, czyli zabawkami dla oczekującego jedynie dobrego grania melomana, a nie wydumką rodem z niezrozumiałego dla wielu z nas, zawsze szukającego niedoścignionego wzorca High Endu. A jeśli tak, to w momencie propozycji projekcji muzyki nasączonej dobrym body, w odpowiednim miejscu lekko doświetlonej, a na koniec dobrze pokazującej każdą twórczość, nie widzę przeciwwskazań dla nikogo, kto nie szuka dziury w całym. Czyli tłumacząc z polskiego na nasze, jeśli nie jesteście skażeni jakimś szczególnym sposobem prezentacji muzyki, tylko oczekujecie jej w miarę uczciwego pokazania, tytułowy piecyk jest idealnym kandydatem na wieloletni ożenek.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
Cena: 12 999 PLN
Dane techniczne
Moc wyjściowa: 2 x 70W / 8Ω
Minimalna impedancja głośników: 2Ω
Wejścia analogowe: para Phono / MM (RCA); 3 pary RCA
Wejścia cyfrowe: coaxial S/PDIF; optical S/PDIF, USB, aptX HD Bluetooth (opcja)
Wyjścia liniowe: para RCA; Pre-out RCA
Impedancja wejściowa: 50 kΩ
Impedancja wejściowa Phono: 47 kΩ (MM)
Kapacytancja wejściowa Phono: 200 pF
Czułość wejściowa: 200 mV
Czułość wejściowa Phono: 2.6 mV
Pasmo przenoszenia: 10 Hz – 200 kHz -3dB
Zniekształcenia T.H.D: < 0.01 %
Stosunek sygnał/szum: > 90dB
Wzmocnienie wzmacniacza słuchawkowego: 22 dB @ 100 Ω
Impedancja wyjściowa wzmacniacza słuchawkowego:40 Ω
Zniekształcenia T.H.D wzmacniacza słuchawkowego: < 0.01 %
Pasmo przenoszenia wzmacniacza słuchawkowego: 10 Hz – 150 kHz / -3dB
Pobór mocy: Max.400 W
Wymiary (S x W x G): 435 x 135 x 370 mm
Waga: 13 kg
Najnowsze komentarze