Tag Archives: Transrotor Massimo


  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Transrotor Massimo

„Astigmatic” Krzysztofa Komedy

Opinia 1

O ile dziwnym zbiegiem okoliczności w głównych obchodach Record Store Day nie braliśmy bezpośredniego udziału a i stan naszych winylowych płytotek przez ostatni weekend nie uległ zmianie, to nie da się ukryć, że na brak wydarzeń pośrednio i bezpośrednio z muzyką związanych nie możemy narzekać. Piątkowy wieczór spędziliśmy w Białołęckim Ośrodku Kultury na koncercie Krzesimira Dębskiego i MAP prezentujących materiał z najnowszego albumu „Grooveoberek”, niedziela upłynęła na rozmowach z Adamem Czerwińskim i odsłuchach test pressów AC Records w stołecznym SoundClubie, a i we wtorkowy wieczór nie było dane nam lenić się w domowych pieleszach. Celem kolejnego wypadu stało się bowiem Studio U22, gdzie zorganizowany został odsłuch wydanego specjalnie z okazji RSD różowego i limitowanego do 500 szt. (dokładnie bodajże 524) winyla „Astigmatic” Krzysztofa Komedy, który uświetnił swoją obecnością sam Zbigniew Namysłowski.

Jednak zanim przejdę do części „wspominkowej” dotyczącej sesji nagraniowej tytułowego albumu w iście ekspresowym tempie nadmienię jedynie iż o doznania nauszne zadbał producent kolumn (Blipo + Chupacabra) Sveda Audio i krakowsko-warszawski Nautilus (Transrotor Massimo, przedwzmacniacz Accuphase C-2120 ). Brzmienie różowego LP okazało się wyśmienite – rozdzielcze, ekspresyjne a jednocześnie z wyśmienitym wypełnieniem i świetną trójwymiarowością. Jeśli więc tylko komuś z Państwa udało się ów limitowaną edycję zdobyć, to spokojnie możecie uważać się za szczęściarzy.

Jeśli zaś chodzi o samą rozmowę z Panem Zbigniewem Namysłowskim, którą był łaskaw poprowadzić Paweł Brodowski – Redaktor Naczelny „Jazz Forum”, to … odczucia mam mocno mieszane. Nie wiem jakie relacje panują pomiędzy ww. dżentelmenami, ale najdelikatniej mówiąc „chemii” tym razem nie było. Trudno jednak się temu dziwić, gdy weźmie się pod uwagę dość wyraźnie zaznaczoną „tezę” z jaką do wywiadu przystąpił RedNacz „Jazz Forum” skupiając się de facto wyłącznie na twórczości i postaci Krzysztofa Komedy a rolę przybyłego gościa sprowadzając li tylko do potwierdzania własnych przemyśleń i wspomnień. Pan Zbigniew grzecznie, acz stanowczo oponował m.in. przed wpasowaniem „Astigmatic” do nurtu free, czy też skutecznie unikał głębszych refleksji o samym Komedzie, w którego formacjach pojawiał się niejako na „gościnnych występach” – prowadząc już w tamtych czasach własne projekty muzyczne. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie każdy musi być tak zaraźliwie entuzjastycznie nastawiony do życia i być uroczo ekstremalnie gadatliwy, jak pozostając w jazzowym kręgu Michał Urbaniak, ale aż nie chce mi się wierzyć, że gdzieś tam w zakamarkach pamięci Pana Namysłowskiego nie zalegają jakieś smakowite wydarzenia ze wspólnych sesji z Komedą. Cóż, nie tym razem.

Całe szczęście z tej nad wyraz „oszczędnej” narracji udało się wyłowić kilka dość istotnych faktów rzucających nieco światła na sam proces twórczy, czy też realia tamtych czasów. Po pierwsze warto przypomnieć, iż nagrania dokonano praktycznie w trakcie Jazz Jamboree 1965 – w nocy z 5 na 6 grudnia. Tuż po koncercie, podczas którego zespół Komedy (z Tomaszem Stańką, Januszem Kozłowskim i Rune Carlssonem) wykonał „Astigmatic” i „Kattornę” (opartą na motywie z filmu Heniga Carlssena pod tym samym tytułem), czyli dwie z trzech (doszedł „Svantetic” poświęcony szwedzkiemu poecie i przyjacielowi Komedy Svanetowi Forsterowi) kompozycji, jakie finalnie znalazły na tytułowym albumie i opuszczeniu sali Filharmonii Narodowej przez widzów nastąpiły dość istotne zmiany personalne w formacji Komedy. Miejsce Kozłowskiego przy basie i kontrabasie zajął Günter Lenz z występującego na Jamboree Kwintetu Alberta Mangelsdorffa, a do składu, w ramach wsparcia Tomasza Stańki (trąbka), dołączył Zbigniew Namysłowski (saksofon). Co ciekawe Pan Zbigniew dość sceptycznie odniósł się do efektu finalnego tej sesji pół żartem, pół serio stwierdzając, iż z reguły stara się nie słuchać swoich archiwalnych dokonań i wtorkowy wieczór tylko utwierdził go w słuszności takiego postępowania. Zwrócił również uwagę, iż Komeda nie mając „wirtuozerskiego” zacięcia i nie będąc pianistą stricte technicznym, lecz za to niewątpliwie „myślącym” (co podobno wcale nie jest regułą) – ukierunkowanym na kompozycję, podczas nagrania pełnił głównie rolę koordynatora. A z resztą jak to skromnie ujął „cóż tam było do grania, ot kilka nut), więc nie powinien dziwić fakt, iż wszyscy grali z pamięci.

Marcin Olszewski

Opinia 2

Chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie zaprzeczy, iż okres przedświąteczny jest jednym wielkim wyścigiem z czasem. Niby od dawna wszystko wiemy, aż tu nagle okazuje się, że ze zdecydowaną większością zadań do wykonania jesteśmy w przysłowiowym lesie. Trochę wstyd się przyznać, ale mimo solennego postanowienia systemowego rozwikłania problemu Wielkiego Tygodnia jak zwykl,e podobnie do większości populacji homo sapiens, najnormalniej w świecie jestem w stanie nieważkości, czyli mniej więcej, na nic nie mam czasu. Przynajmniej do wtorku (16.04.2019) tak sądziłem. Dlaczego do wtorku? Tutaj Was zaskoczę. Otóż iskrą do wykrzesania kilku dodatkowych chwil w tym zbyt krótkim nawet na cele egzystencjonalne dniu była prezentacja limitowanej edycji (tylko pięćset sztuk wytłoczonych na różowym winylu) płyty „Astigmatic” Krzysztofa Komedy. Ale Spokojnie. Sama płyta nie miałaby aż takiej mocy sprawczej. Głównym zarzewiem okazał się być gość w osobie Zbigniewa Namysłowskiego, który to miał przyjemność uczestniczyć w nagraniu tej najbardziej rozpoznawalnej polskiej jazzowej etiudy.

Krążek znam na wskroś i bez dwóch zdań zgadzam się z większością krytyków co do jego ponadczasowości, dlatego też, gdy pojawiała się okazja osobistego zderzenia się z jednym z jej twórców, nie było innej opcji, jak pojawić się w Alejach Ujazdowskich w Studiu U22. Jaki był wynik tego mitingu? Cóż. Jakiegoś wartkiego słowotoku pomiędzy prowadzącym z gościem nie było, ale bez względu na wszystko, nie żałowałem żadnej spędzonej w tym towarzystwie minuty. Dlaczego? Już wyjaśniam. Nasz flagowy saksofonista wydawał się być trochę zaskoczonym licznością przybyłej publiczności. Do tego siedział na walizkach przed wylotem do Anglii na koncerty promujące „Zimna Wojnę”. A tutaj musiał odpowiadać na naprędce artykułowane pytania i w dodatku na temat płyty, podczas realizowania której był jedynie muzykiem sesyjnym. Jednak uspokajam.
Mimo takich realiów wydarzenia kilka smaczków na temat Krzysztofa Komedy wypłynęło na głębsze wody. Jakich? Tak na szybko. Pierwszy, to poprzedzona uśmiechem pana Zbigniewa małomówność Krzysztofa na trzeźwo. A drugim wyznanie, że Komeda był zdecydowanie lepszym twórcą muzyki niż jej realizatorem. I choćby za to serdecznie dziękuję organizatorom – „STUDIO U22” za zaproszenie na tę imprezę i zorganizowanie wyszukanego systemu audio (elektronika Accupchase, gramofon Transrotor, kolumny Sveda Audio), a głównym postaciom tego wieczoru – Zbigniewowi Namysłowskiemu i Pawłowi Brodowskiemu – redaktorowi naczelnemu pisma Jazz Forum za na ile to było możliwe dogłębne przybliżenie nam tamtych lat.

Jacek Pazio

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Transrotor Massimo

„Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” The Beatles

Nasi starzy (chodzi oczywiście o staż a nie wiek) i wierni (znaczy się od czasu do czasu zaglądający na nasza stronę), a przy tym szczęśliwie dysponujący iście słoniową pamięcią, czytelnicy widząc tytuł niniejszej relacji z pewnością kojarzą podobną publikację z 2015. Jednak tym razem, zamiast wkomponowanego w większy – audioshowowy format „panelu”  spotkanie przy ósmym studyjnym albumie legendarnej „Czwórki z Liverpoolu” miało zdecydowanie bardziej niezależny format. Znaczy dedykowany „event” odbywający się w ramach organizowanego przez Studio U22 w Sailing Poland Yacht Club cyklu „Wieczorów z czarna płytą”.

Ponieważ jest to już trzeci „wieczorek” a przy okazji poprzednich, podczas których mieliśmy okazję dotknąć absolutu muzycznych kamieni milowych pod postacią „The Dark Side of the Moon” Pink Floyd  i „Kind of Blue” Milesa Davisa  zdążyłem już, wydaje mi się, w satysfakcjonującym stopniu przybliżyć tak samo miejsce spotkań, jak i ich ideę, tym razem od razu przejdę do rzeczy.

Skoro mowa o The Beatles trudno byłoby się spodziewać, by w roli eksperta pojawił się ktokolwiek inny aniżeli ich największy „psychofan” – sam Piotr Metz. I tutaj znów warto cofnąć się do wspomnianego we wstępie odsłuchu albumu „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” z taśmy matki, gdyż o ile wtedy datowane na 1 czerwca 1967 (to się nazywa odpowiednia celebracja Dnia Dziecka) wydawnictwo, z racji wykorzystywanego nośnika, zaprezentowane zostało w możliwie najbliższej studyjnym realiom formie, to tym razem na Alei Szucha pojawiły się dwa prezentowane wtenczas jedynie jako ciekawostki rarytasy. Pierwszym był czerwony first-press Toshiby a drugim limitowana i wydana jedynie w ilości 5000 ręcznie numerowanych egzemplarzy reedycja Mobile Fidelity Sound Lab, której właśnie użyliśmy do czwartkowego odsłuchu.
Zanim jednak pochylimy nad tym jak i na czym owa audiofilska limitacja zagrała, chciałbym rzucić nieco światła na okoliczności w jakich ww. album powstawał. Warto bowiem mieć świadomość, że w drugiej połowie lat 60-ch Beatlesi mieli status niekwestionowanej super gwiazdy i mogli pozwolić sobie praktycznie na wszystko i patrząc z perspektywy czasu śmiało możemy powiedzieć, że skwapliwie z tego przywileju korzystali. Jako przykład niech posłuży słynny, opublikowany w magazynie „London Evening Standard”, wywiad z 4 marca 1966, jaki z Johnem Lennonem przeprowadziła Maureen Cleave, w którym padło sławetne stwierdzenie: „Chrześcijaństwo zaniknie. będzie się kurczyć i zniknie. Nie trzeba się o to spierać – wiem, że mam rację i czas to potwierdzi. Jesteśmy teraz bardziej popularni niż Jezus. Nie wiem, co się skończy pierwsze – rock and roll czy chrześcijaństwo. Jezus był w porządku, ale jego uczniowie byli tępi i zwyczajni. To przez ich przekręty jest to (chrześcijaństwo – red.) dla mnie zrujnowane”. Nie muszę chyba dodawać, jakie zamieszanie, w tamtych czasach, ta wypowiedź spowodowała. Choć po prawdzie, na święte oburzenie „konserwatywnej Ameryki” trzeba było czekać blisko pół roku – gdy wywiad został przedrukowany w tamtejszej prasie.
Do tego doszła decyzja, by po prostu skupić się na tworzeniu muzyki a tym samym … nie grać koncertów i było to ze wszech miar słuszne posunięcie. Zamiast bowiem nagrywać niejako w biegu – w przerwach między trasami, Panowie mogli wreszcie „poszerzać horyzonty” – vide ubogacająca podróż Harrisona do Indii, której piętno słychać w „Within You Without You”, czy też eksperymenty Lenona z substancjami psychoaktywnymi mające swe odzwierciedlenie w niewinnym „Lucy In The Sky With Diamonds”, zamknąć się na ponad pół roku (prace nad nowym materiałem rozpoczęto w listopadzie 1966r.) w Abbey Road pod czujnym okiem George’a Martina i stworzyć prawdziwe arcydzieło. Arcydzieło będące jeśli nie pierwszym, to na pewno jednym z pierwszych koncept-albumów a nie jedynie zlepkiem niekoniecznie związanych ze sobą pod względem tematycznym i muzycznym pochodzących z singli utworów.
Podobnie sprawy miały się z chyba najlepiej rozpoznawalną okładkę Beatlesów przedstawiającą zespół ubrany w groteskowe mundury, w otoczeniu ponad 60 tekturowych podobizn słynnych postaci popkultury (m.in. Bob Dylan, Marilyn Monroe, Marlon Brando, Flip i Flap, Oskar Wilde, Edgar Allan Poe, Albert Einstein i Karol Marks). Widoczna fotografia została wykonana przez Michaela Coopera 30 marca 1967 w Photo Studios w Chelsea (dla niewtajemniczonych to dzielnica Londynu), a za cały projekt okładki odpowiadał artysta Peter Blake.
A teraz najlepsze. Otóż sam George Martin miał niegdyś powiedzieć iż „Nigdy naprawdę nie słyszałeś „Sierżanta”, jeżeli nie słyszałeś go w mono”. Jakiż był tego powód? Całkiem prozaiczny, bowiem nad miksem mono spędzono znacznie więcej czasu aniżeli nad wydaniem stereo, nad którym „nie czuwali” nawet sami Beatlesi, pracujący w tym czasie nad następnymi nagraniami. O ile bowiem stereo w końcówce lat 60-ych było już w rozkwicie, to jednak mono wciąż pełniło rolę formatu dominującego. Jednak piszę to bynajmniej nie po to, by zdeprecjonować miks stereofoniczny, a jedynie oddać klimat epoki. Warto bowiem podkreślić, że zaplecze jakim dysponowali Beatlesi i George Martin w Abbey Road (m.in. czterościeżkowe magnetofony) był sennym marzeniem większości ówczesnych gwiazd. Ponadto George Martin wraz z ekipą współpracujących z nim inżynierów ciężko się napracowali również nad miksem stereofonicznym, dokonując najprzeróżniejszych zabiegów od łączenia różnych śladów, przenoszenia ich pomiędzy kanałami, czy zwalniania i przyspieszania. Oczywiście zgodnie z dzisiejszymi standardami i przede wszystkim możliwościami technicznymi, całość może wydawać się mocno anachroniczna. Sztywne „upakowanie” – przyporządkowanie poszczególnych sekcji instrumentów do lewego, bądź prawego kanału, czy dość szczątkowa, symboliczna gradacja planów wraz ze śladowym ogniskowaniem źródeł pozornych na środku sceny, to niewątpliwa sznyt tamtych lat, ale miejmy świadomość, że jak na lata 60-te, to był prawdziwy majstersztyk! I jeszcze jedno – powyższy sposób prezentacji na słuchawkach może okazać się nawet lekko traumatycznym przeżyciem, jednak już na stacjonarnym systemie Hi-Fi na pewno będzie inaczej niż współcześnie, ale co najmniej równie ciekawie.
Jeśli jednak ktoś chciałby posłuchać uwspółcześnionej wersji, to w pierwszej kolejności powinien sięgnąć po jubileuszowe remastery wykonane pod okiem syna George’a Martina – Gilesa. W telegraficznym skrócie zdecydowanie lepiej zagospodarowano w nich centrum panoramy stereofonicznej, głos prowadzący jest pośrodku a chórki wreszcie słychać w obydwu kanałach. Ponadto nie mi osądzać, czy tylko przywrócono, czy też na nowo wykreowano iście trójwymiarową przestrzeń – obszerną, naturalną, z adekwatnym do londyńskich warunków, a więc nieprzesadzonym pogłosem, ale efekt jednoznacznie jest in plus. Nie zapomniano też o odpowiednim dociążeniu dołu pasma.

Jak sami Państwo widzicie od ostatniego spotkania w Sailing Poland Yacht Club zaszły dość radykalne zmiany, czyli de facto całkowita wymiana dotychczasowego systemu grającego, którego konfiguracją zajęła się ekipa stołeczno – krakowskiego Nautilusa. Pokrótce w skład prezentowanego w czwartkowy wieczór zestawu weszły – gramofon Transrotor Massimo z wkładką My Sonic Lab, przedwzmacniacz Octave Phono Module, monofonicznych końcówkach mocy Octave MRE-220 i zjawiskowych kolumn Dynaudio Confidence C4 a okablowanie pochodziło od Acrolinka, Siltecha i Vovoxa. Warto również wspomnieć, iż całość spoczęła na firmowym – rodzimej produkcji stoliku Base Audio.
O brzmieniu, jakie owa misterna układanka zaoferowała nie będę się zbytnio rozwodził, gdyż zarówno klubowo-barowa przestrzeń, w jakiej przypadło jej występować, jak i dość „archiwalny” materiał nie pozwalają na formułowanie jakichkolwiek konstruktywnych wniosków. Mając jednak w pamięci wcześniejsze spotkania, przyznam się, iż osobiście jestem orędownikiem polityki trzymania sprzętu studyjnego w studiu a Hi-Fi i High-End „na salonach”, co obu ww. obszarom (o słuchaczach nie wspominając) w większości przypadków wychodzi na zdrowie. Oczywiście od powyższej definicji, jak to zwykle w życiu bywa, są odstępstwa, jednak w 99,9% przypadków o ile z elektroniką jeszcze można, i to z sukcesem, eksperymentować (daleko nie szukając Bryston 4B³), to już z kolumnami tak różowo nie jest.

Serdecznie dziękując na zaproszenie i patrząc na ewolucję, jaka ze spotkania na spotkanie dokonuje się w organizowanych w Sailing Poland Yacht Club spotkaniach, z nieukrywaną ekscytacją czekam na kolejne, które z tego, co mi wiadomo zaplanowano na 24/04 i 23/05. Do zobaczenia.

Marcin Olszewski

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Transrotor Massimo

Transrotor Massimo Wieloramienny

Najnowszy model Transrotora, Massimo, pod względem wizualnym jest hołdem dla słynnych gramofonów Micro Seiki z lat 70., jednakże od strony technicznej to już typowy mass-loader, z których niemiecka manufaktura znana jest praktycznie od samych początków swojej działalności. W modelu tym rzuca się w oczy zaskakująco małe, prostokątne chassis z litego aluminium o zaokrąglonych krawędziach. Jest ono o wiele bardziej filigranowe od masywnego talerza o grubości 80 mm, wykonanego z tego samego materiału i ukształtowanego od spodu w rowkową strukturę niwelującą drgania własne materiału. Massimo wyposażony jest w tradycyjne dla większości modeli Transrotora ze średniej półki łożysko TMD, które zapewnia pełną separację mechaniczną talerza i napędu – moment obrotowy jest przekazywany tylko i wyłącznie za pomocą magnesów. Te ostatnie są całkowicie ekranowane, aby wyeliminować wpływ pola magnetycznego na wkładkę.

Najciekawszą cechą nowego modelu jest jednak możliwość rozbudowy aż do czterech ramion – producent wykonuje na zamówienie podstawę dostosowaną do każdego standardowego ramienia dostępnego na rynku, a konstrukcja gramofonu umożliwia regulację pozycji ramienia w każdym kierunku. Cecha ta sugeruje dobitnie, że Massimo przeznaczony jest nie tylko dla użytkowników będących posiadaczami dwóch różnych zestawów ramię-wkładka, ale przede wszystkim dla recenzentów specjalizujących się w porównywaniu winylowych akcesoriów. W wersji podstawowej Massimo oferowany jest z jednym silnikiem oraz topowym zasilaczem Konstant FMD, którego płytę czołową dostosowano wzorniczo do podstawy gramofonu. Zasilacz ten umożliwia także korzystanie z dwóch silników, użytkownik może więc dokonać późniejszego upgrade’u lub iść na całość od razu i wyposażyć Massimo podwójny napęd. Silnik posadowiony jest na regulowanych nóżkach, dzięki którym można go dokładnie wypoziomować, i które zapewniają mechaniczną izolację od podłoża, zapobiegając przenoszeniu się drgań na korpus gramofonu. W wersji podstawowej z ramieniem SME 5009, wkładką Merlo Reference, jednym silnikiem i zasilaczem Konstant FMD Transrotor Massimo kosztuje 49 900 zł, a bez ramienia i wkładki cena wynosi 36 900 zł.