Opinia 1
Niniejszy tekst jest kolejnym, niezbitym dowodem na to, że jeśli tylko coś z goszczącej u nas na testach misternej, przygotowanej przez dowolnego dystrybutora układanki wpisującej się cykl tzw. „systemów marzeń” wpadnie nam w ucho i oko, to ani chwili nie wahamy się by zostawić owo coś na solowe występy. Tak też było i tym razem, gdy ekipa krakowsko – warszawskiego Nautilusa zjawiła się z załadowanym po dach elektroniką Accuphase, Phasemation, kolumnami Lumen White i topowym okablowaniem Siltecha potężnym dostawczakiem. O tym jak powyższy set wypadł mogliście Państwo już jakiś czas temu przeczytać na łamach naszego magazynu, jednak w tzw. międzyczasie, uznaliśmy z Jackiem, że w całym tym natłoku informacji i pisanych na gorąco obserwacji pewien drobny szczegół może nie tyle się zatrzeć, co rozmienić na drobne i być jedynie jedną z wielu składowych nadrzędnej całości a warto byłoby poświęcić mu kilka odrębnych zdań. Mowa o najmłodszym przedstawicielu topowej serii holenderskiego Siltecha – przewodzie zasilającym Triple Crown Power, z którym pierwszy raz mieliśmy okazję się zaprzyjaźnić podczas polskiej, lipcowej premiery zorganizowanej w warszawskim salonie dystrybutora.
W ramach artykułowania wrażeń organoleptycznych w przypadku zasilających „trzech koron” pierwsze skrzypce grają dwie dość odległe od siebie składowe. Pierwszą jest oczywista biżuteryjność i prawdziwy przepych konfekcji poczynając od firmowych, prostopadłościennych muf, poprzez połyskliwy granat ochronnej otuliny na topowych wtykach Furutecha – fenomenalnych 50-kach NCF skończywszy. Drugą natomiast jest najdelikatniej rzecz ujmując dyskusyjna ergonomia. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że przy półtorametrowym przewodzie, kosztującym tyle co wypasiona wersja ŠKODY Citigo albo Hyundaia i10 zachodzi prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, iż jego potencjalny nabywca dysponuje odpowiednio przestronnym lokum, by bez zbytnich alpejskich kombinacji bezstresowo go ułożyć za sprzętem, ale zwykła uczciwość nakazuje mi wspomnieć o pewnym drobiazgu. Otóż Siltech Triple Crown Power charakteryzuje się dość iluzoryczną podatnością na zginanie a gdyby nie obecne pomiędzy mufami a wtykami cieńsze odcinki swoją „wiotkością” byłby w stanie dorównać „pytonom” Bauty. O wadze nawet nie wspominam, bo trzy ( a co, jak szaleć to szaleć a jak testować referencję zasilania to od razu po całości – od ściany po wzmacniacz i źródło) skórzane nesesery z Siltechami ważyły w sumie tyle co niejedna high-endowa integra. Oczywiście trudno uznać to za wadę, gdyż płacąc bądź co bądź okrągłą sumkę możemy mieć przynajmniej pewność, że Edvin Rijnveld w swoich flagowcach nie oszczędzał na monokrystalicznym srebrze, z którego wykonano współosiowo skręcone grube żyły tytułowych przewodów. Aha, i jeszcze jedno. O ile w interkonektach końcowe odcinki (za mufami) można było w pewnym stopniu obracać, o tyle kable zasilające owej funkcjonalności zostały pozbawione.
Salonowo – wyjazdowe sesje może i sprawdzają się pod względem towarzysko – rekreacyjnym, jednak merytorycznie dają jedynie przedsmak i co najwyżej blade pojęcie o realnych walorach danego urządzenia, bądź wchodzącego w skład większej całości pojedynczego elementu. Dlatego też mając na koncie odsłuch w salonie dystrybutora, oraz zdecydowanie bardziej miarodajne sesje ze wspomnianym systemem marzeń byłem bardzo ciekaw, jak Triple Crowny sprawdzą się może nie solo, gdyż dysponowaliśmy trzema sztukami, co w tercecie i to niekoniecznie egzotycznym. Zamiast jednak pozwolić im od razu wyłożyć wszystkie karty na stół postanowiłem nad wyraz wysublimowane doznania sobie niespiesznie dozować, powoli acz systematycznie ową dawkę zwiększając. Dlatego też pierwszy Siltech pojawił się między ścianą a listwą, kolejny powędrował z listwy do wzmacniacza a prawdziwą wisienką (choć fani piłki kopanej ostatnimi czasy preferują truskawki) na torcie okazał się trzeci, zaimplementowany w odtwarzaczu.
Jak z pewnością się Państwo domyślacie za każdym razem poprawa była słyszalna, lecz przynajmniej pierwsza faza upgrade’u nie wywołała u mnie zbytniego entuzjazmu. O ile bowiem cały system bezapelacyjnie zyskał na rozdzielczości i swobodzie, to prawdę powiedziawszy skali zmian daleko było do efektu Wow! i jakiejś spektakularnej transformacji. Śmiem wręcz twierdzić, że gdybym w tamtym momencie dysponował kwotą wystarczającą na zakup Trzech Koron, to zamiast pojedynczego Siltecha bez chwili wahania wybrałbym … trzy Furutechy DPS-4 osiągając nie tylko leszy efekt finalny, lecz również zostałyby mi w kieszeni „drobne” wystarczające na zabranie rodzinki na ferie zimowe w Alpy. Czyli co, lipa? Ano niekoniecznie, bo przepięcie Siltecha sprzed listwy za nią uaktywniło tzw. „czary” i to „czary” dalekie od zarzucanym otumanionym audiofilom voo-doo, tylko takie prawdziwe – lepsze niż dawniej pokazywali w TV u Davida Copperfielda. Jedynie zasygnalizowana wcześniej rozdzielczość i swoboda stały się faktem a do głosu oprócz poszerzenia sceny dźwiękowej doszły dalsze, schowane dotychczas w cieniu plany. Co ciekawe efekt ten nie wynikał, nie był pochodną jakiegoś perfidnego „majstrowania” w dźwięku, lecz ewidentnym skutkiem jego oczyszczenia. Zwiększenie stężenia holenderskiego srebra w torze zasilającym jedynie poprawiało, intensyfikowało powyższe zmiany przy czym w finalnej konfiguracji, z trzema Triple Crownami ze zdziwieniem odkryłem, że nie sposób mówić w ich przypadku o dość częstym w takich sytuacjach przesycie i jak to mawiał klasyk, zbyt dużej zawartości „cukru w cukrze”. I w tym momencie dochodzimy do sedna, czyli do wspomnianego już kolokwialnie mówiąc braku majstrowania czy to przy równowadze tonalnej, czy przy poszczególnych składowych. Siltechy bowiem nie „robią” dźwięku pod publikę a jedynie go oswabadzają i oczyszczają a jak z pewnością zdajecie sobie sprawę nie da się sprawić, by cokolwiek było zbyt wyswobodzone, bądź zbyt czyste. Tak też jest i w tym przypadku a zachodzące zmiany mają charakter powszechny i globalny. Słyszymy zatem zdecydowanie więcej / lepiej, ale nie przekraczamy granic realizmu, nie przechodzimy na ciemną stronę mocy, gdzie zamiast astmatycznego Dartha Vadera rządzą karykaturalne samplery. Dlatego też kontakt z takimi dziełami jak „Misa Criolla / Navidad Nuestra” z Mercedes Sosą, czy „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda nie tylko przypominał prawdziwie audiofilską ucztę, co wręcz przenosił nas czy to do „Boskiego Buenos”, jak śpiewa Kora, czy do mistycznych wnętrz Opactwa Noirlac. Obniżenie, czy też niemalże całkowita eliminacja szumu tła i pasożytniczych artefaktów do tej pory rozmazujących krawędzie źródeł pozornych bezpośrednio przełożyły się na ich nad wyraz realną namacalność i holografię.
Całe szczęście, aby doświadczyć absolutu wcale nie trzeba ograniczać się do dopieszczonych, referencyjnych wręcz nagrań, gdyż do pełni szczęścia w zupełności wystarczył kipiący latynoską energią zremasterowany album „Rodrigo y Gabriela (Deluxe Edition)” wiadomego duetu zachwycający nie tylko bogactwem wybrzmień, ale i łatwością z jaką możną było śledzić grę obojga wirtuozów. Dla porównania moja dyżurna sieciówka, czyli Acoustic Zen Gargantua II prezentowała gitarowy spektakl w sposób nieco bardziej spektakularny i dosadny, co w pierwszej chwili mogło dawać jej pewne „fory”, lecz bezpośredni sparring z Siltechami nad wyraz szybko sprowadził ją i przy okazji mnie na ziemię. Pomimo najszczerszych chęci amerykański przewód niestety nie był wstanie dorównać holenderskiej konkurencji ani pod względem finezji, ani tym bardziej wspomnianej precyzji na swój sposób uśredniając pewne dalszoplanowe niuanse. W dodatku o ile przejście z Gargantuy na Triple Crowna było słyszalnym, aczkolwiek trudnym do wytłumaczenia pod względem czysto zdroworozsądkowym (w domyśle również finansowym) upgradem, o tyle roszada w drugą stronę, czyli z Siltecha na Acoustic Zena okazała się równie bolesna, co świadomość prognozowanej przez ZUS wysokości naszych emerytur. Krótko mówiąc wszystko siadło i przez kilka dni po wypięciu tytułowych przewodów niezbyt pałałem chęcią do włączania swojego systemu.
Nie będę udawał, że Siltech Triple Crown Power nie zrobił na mnie wrażenia, bo zrobił i zrobił je z potrójną mocą. Ponadto wpisał się do elitarnego grona producentów zdolnych zadbać o pełne okablowanie zasilania naszych systemów, gdzie oprócz wspomnianych Baut i Demiurgów Verictum do niedawna prym wiodły nad wyraz mocno spowinowacone z Siltechami … Crystal Cable The Ultimate Dream Power. A właśnie. Przecież na koniec wypadałoby co nieco powiedzieć o ewentualnych różnicach i podobieństwach pomiędzy holenderskimi ziomkami. No to mówię. Crystale były i nadal w moim mniemaniu są wybitne pod względem rozdzielczości, gładkości i dynamiki, jednak Triple Crowny dodają do tego jeszcze więcej swobody, definicji dźwięku i realizmu. Czyżbyśmy mieli zatem do czynienia z przewodami idealnymi? Abstrahując od ich mało akceptowalnej dla większości z nas ceny śmiem twierdzić, że niestety … tak. Ale takie są uroki ekstremalnego High-Endu i trudno mieć do kogokolwiek pretensję, iż na tego typu królewskie insygnia mogą sobie pozwolić jedynie nieliczni.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35; Audionet Planck; AVM Ovation MP 6.2
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Yamaha WXAD-10; Naim ND5 XS & XPS DR
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Audionet Watt; Pass Int-60
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Chyba nie będzie w tym przesady, gdy stwierdzę, iż produkty holenderskiego Siltecha zna cała populacja braci audiofilskiej. Tak było kiedyś, tak jest teraz i sądząc po wieloletnich osiągnięciach marki tak będzie w przyszłości. Jednak biorąc pod uwagę, że na przyszłość przyjdzie jeszcze czas, w dzisiejszym odcinku soundrebelsowych recenzenckich potyczek przyjrzymy się produktowi, na który wielu z nas oczekiwało, a który nareszcie zawitał w naszych skromnych redakcyjnych progach. Co mam na myśli? Tak tak, po recenzenckich bojach kabli sygnałowych i głośnikowych z dużą dozą przyjemności skreślę kilka akapitów o zamykającym linię Triple Crown kablu sieciowym. Naturalnie, aby cała akcja miała sens, dbający o każdy szczegół podobnych starć dystrybutor Nautilus zaopatrzył nas w pełen set drutów, co również według nas jest dobrym posunięciem, gdyż dzięki takiemu postawieniu sprawy dostajemy wolne od spowodowanych obcym okablowaniem przekłamań wnioski. Intrygujące? Dla mnie tak. A jeśli i Wy odczuwacie podobny stan, zapraszam do lektury poniższego, unikającego lania wody tekstu.
Część opisowa tytułowego okablowania będzie powieleniem wcześniejszych relacji, gdyż ogólna budowa i wizualizacja całej serii jest bardzo zbieżna. Gdy spojrzycie na załączone fotografie, zwrócicie uwagę, że główny, zazwyczaj centralny odcinek, każdego z komponentów jest grubym i niestety bardzo sztywnym, ubranym w niebieską plecionkę wężem Boa, który z obydwu stron zaterminowano wykończonymi w matowym złocie prostopadłościanami. Ale to nie koniec atrakcji, gdyż jak przystało na produkt szczytu oferty, z owych wielościennych baryłek w kierunkach do gniazda instalacji elektrycznej i zasilanego urządzenia wychodzą również błękitne, jednak tym razem już o innym odcieniu i nieco mniejszej średnicy około 20-to centymetrowe odcinki z wtykami japońskiego Furutecha w technologii NCF. Tak wykonane przewody zaś celem zabezpieczenia przed uszkodzeniem podczas logistyki i pokazania, że mamy do czynienia z czymś wybitnym, spakowane są do neseserów wyściełanych wymuszającą odpowiednie ułożenie kabli pianką. I gdyby komuś było mało, dodam, iż w dobie podrabiania wszystkiego, co ujrzy światło dzienne, każdy z kabli otrzymuje stosowny certyfikat oryginalności, jakim jest karta magnetyczna z kodem w postaci nadrukowanego na jednej ze złotych baryłek numeru seryjnego. Przyznam szczerze, a jestem również pewien Waszych opinii, iż to w tych czasach jest nieodzowne i dobrze, że producenci w taki sposób dbają o bezpieczeństwo naszych portfeli.
Co ciekawego można powiedzieć o ostatnim elemencie potrójnie ukoronowanej holenderskiej układanki? Z racji powielania przewijających się przez każdą recenzję ochów i achów tylko zdawkowo powtórzę, że dzięki ingerencji pochodzącej z depresyjnych terenów północnej części Europy myśli technicznej świat muzyki staje się bardziej kolorowy. Ale myli się ten, kto sądzi, że mamy do czynienia ze zwykłym zwiększaniem wysycenia, gdyż takie zabiegi stosuje większość konkurencji i tylko najlepszym udaje się nie udusić dźwięku, a i tak Siltech robi to zgoła inaczej. Nikt dotychczas w ten sposób o tym nie pisał? Jeśli tak, to spróbuję przybliżyć Wam mój odbiór zalet trzech koron sekcji zasilania. Chodzi mianowicie o niespotykany dotychczas sposób (no może w niedostępnym już kablu sieciowym Harmonix Milion Maestro można było coś takiego wychwycić) wysycenia przekazu muzycznego bez jego spowolnienia, tylko jakby tchnięcie w niego dodatkowych pokładów energii w dziedzinie ataku dźwięku. Muzyka staje się przez to kolokwialnie mówiąc soczystsza, ale również wydaje się delikatnie przyspieszać. Niemożliwe? Do momentu zderzenia się z omawianym zestawem również myślałem, że w poprzednich starciach miałem omamy słuchowe, ale wychwycenie takiej prezentacji po raz kolejny nie pozwala mi napisać o tym inaczej, niż przed momentem łopatologicznie wyłożyłem. Przemierzając pasmo przenoszenia od najniższych częstotliwości ku najwyższym rejestrom sprawa wygląda następująco. Począwszy od najniższych pokładów basu dostajemy solidny jego zastrzyk, ale co dziwne z lepszą kontrolą. Jest mocniejsze uderzenie, ale jest również kontur. Wspinając się nieco wyżej docieramy do kapiącej wyrazistością kolorów średnicy, jednak i tutaj podobnie do niskich tonów nie gubimy informacji, a wręcz na tle konkurencji słyszymy ich znacznie więcej. I gdy dojdziemy do stawiającego kropkę nad „i” górnego zakresu częstotliwościowego, okazuje się, że przy przed momentem skreślonych aspektach barwowych tak napowietrzonego przekazu muzycznego naprawdę można szukać tylko u firm lubujących się stawianiem na delikatnie przekroczoną barierę neutralności w stronę lekkości muzyki. Tak tak, zdaję sobie sprawę, że z punktu widzenia zwykłego Kowalskiego piszę pewnego rodzaju herezje, ale jeśli mnie znacie, a sądząc po liczbie czytelników kilku z Was wie, że rzadko popadam w niebezpieczną dla bycia bezstronnym euforię, to co zaprezentował recenzowany zestaw kabli sieciowych jak dotąd w moich progach się nie wydarzyło. Gdzie zatem jest haczyk? No cóż, jak to zwykle bywa, coś co jest bardzo dobre, a w tym przypadku rozprawiamy o pewnego rodzaju prześcignięciu konkurencji, z reguły nie jest tanie, co idealnie potwierdza się w przypadku najnowszej linii kabli marki Siltech. Niestety. Ale zaraz zaraz, przecież nikt nie powiedział, że w High Endzie będzie tanio, a tym bardziej, gdy cena odzwierciedla możliwości.
Gdy wpinałem w tor tytułowe okablowanie, wiedziałem, że będzie dobrze, ale nie wiedziałem, jak o tym napisać, aby nie powielać wyświechtanych formułek typu „to fantastyczne kable”. I wiecie co, wbrew pozorom dojście do przelanych na klawiaturę wniosków nie zajęło mi zbyt dużo czasu, gdyż już podczas testowego słuchania proces zbierania wstępnych myśli nakazywał mi spojrzeć na temat na ile się dało przekrojowo. I nie chodziło mi li tylko o walory samych drutów z Holandii, tylko jak to się ma do przewijającej się przez moją samotnię konkurencji. I właśnie taki kierunek jak na dłoni pokazał mi, gdzie tkwi różnica pomiędzy opiniowanymi kablami Triple Crown, a resztą świata. Naturalnie znajdą się użytkownicy, którzy mając bardzo mocno ukierunkowane potrzeby spróbują zanegować zalety holendrów, ale uwierzcie mi, ich liczba będzie znikoma. Dlaczego tak sądzę? Otóż słuchałem całego seta (od sieci, przez sygnał pomiędzy komponentami po kable głośnikowe) w dwóch całkowicie różnych systemach (mój sam w sobie nastawiony na barwę i drugi dla mnie na co dzień zbyt ofensywny) i wnioski były prawie bliźniacze. Ktoś nie wierzy? Nic prostszego, tylko wykonać telefon do dystrybutora i samemu się przekonać.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Nautilus
Cena: 13 000 € / 1,5m
System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA –
MINI
– panele akustyczne ArtNovion
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Opinia 1
Jak znana zdecydowanej większości populacji audiofilów wieść gminna niesie, przetworniki ceramiczne są jednymi z najcięższych do zaaplikowania w kolumnach pomysłów branży głośnikowej. Naturalnie, bez względu na ten dla wielu oczywisty fakt, jak wszystko na tym ziemskim padole oparte o porcelanowe membrany kolumny mają tyle samo zwolenników co przeciwników. I nie ma znaczenia, jakie to są liczby, ważnym jest, że na chwilę obecną poszczególne obozy w swych osądach są bardzo mocno okopane i żaden nie chce oddać przeciwnikowi nawet pół łokcia pola walki. Dlatego też mając na celu choćby zdawkowe zbliżenie obydwu ugrupowań do siebie coraz częściej pojawiają się konstruktorzy, którzy na ile to jest możliwe, starają się pogodzić obydwa światy, czyli sprawić, aby będące składową jednego z dzisiejszych produktów głośniki niemieckiego Accutona dały się napędzić niezbyt mocnym setem lampowym. Niemożliwe? Nawet nie wiecie, jak się mylicie, co niniejszym testem postaram się Wam udowodnić. Tak tak, będziemy rozprawiać o zaproponowanym przez jednego dystrybutora tak zwanym „Systemie Marzeń”, który jest w stanie zmusić z pozoru wiejące chłodem porcelanowe membrany do dźwięku przyjaznego nawet dla otwartych na inny punkt widzenia miłośników systemów lampowych. O czym mowa? Miło mi poinformować, iż to podejście testowe opiewać będzie zestaw składający się z: austriackich kolumn Lumen White KYARA, japońskiego zestawu pre-power Phasemation MA 2000 + CA 1000, japońskiego odtwarzacza CD/SACD Accupchase DP-720 i okablowania holenderskiego Siltecha w topowej specyfikacji Triple Crown. Puentując wstępniak chyba nie odkryję Ameryki, gdy zdradzę, iż całość sprzętu, nie bez problemów logistycznych, do redakcji dostarczył krakowsko-warszawski Nautilus.
Z racji mnogości urządzeń biorących udział w relacjonowanym spotkaniu testowym aby Was nie zanudzić, akapit wizualizacyjno-manualny pod względem tekstowym postaram się nieco zminimalizować. Zatem idąc za obietnicą i rozpoczynając od początku toru jako pierwszym zajmiemy się odtwarzaczem Accupchase DP-720. Ten będąc typowym przedstawicielem tej stajni jest ostoją piękna w najczystszej postaci. Ubrana w polakierowaną na wysoki połysk skrzynkę elektronika i mieniący się szampańskim złotem front pokazują, jak powinien wyglądać zaliczający się do segmentu High End produkt. Przybliżając nieco jego ofertę przyłączeniowo-użytkową wspomnę, iż na jego przednim panelu znajdziemy centralnie umieszczone okienko z najważniejszymi dla użytkownika informacjami typu: rodzaj wejścia, informacje o zaaplikowanej płycie, czy obsługiwany format. Nieco poniżej tego delikatnie zaciemnionego informatora o stanie urządzenia zlokalizowano majestatycznie wysuwającą się szufladę na srebrne krążki i licujące z nią dwa włączniki funkcyjne. Całość oferty sterowania uzupełniają znajdujące się na poziomie przywołanej tacki na płyty, ale osadzone znacznie bliżej boków przyciski (z lewej: POWER, EXT/DSP i SACD/CD, a z prawej: PLAY, PAUSE, BACK, NEXT, STOP). Raport tylnej ścianki donosi o serii wejść cyfrowych: USB, OPTICAL, HS-LINK, COAXIAL, wyjściach w standardach XLR / RCA i gnieździe zasilającym. Kreśląc kilka zdań o elektronice wzmacniającej sygnał nie mogę nie wspomnieć o bardzo zbliżonym do źródła złotym odcieniu produktów Phasemation. Sam przedwzmacniacz składa się z trzech komponentów, z tą tylko w stosunku do większości konkurencji różnicą, że zasilanie i sterowanie znajduje się jednej dużej skrzynce, a same układy przedwzmacniacza w dwóch mniejszych. Naturalnie takie rozwiązanie wymusza na poszczególnych komponentach zastosowanie na ich plecach odpowiednich gniazd realizujących połączenia prądowe i sygnałowe, ale biorąc pod uwagę fakt Waszego śledzenia załączonych fotografii wiem, że na ich podstawie sami dokładne to przestudiujecie. Gdy temat rewersu przedwzmacniacza linowego mamy już za sobą, zdradzę, że fronty małych skrzynek w swej skromności oferują jedynie sygnalizujące ich prace diody, a przedni panel głównej, będącej swoistym centrum dowodzenia patrząc od lewej strony serię przycisków, dwa pokrętła, okienko poziomu wysterowania, gałkę wzmocnienia i na prawej przyciski wyboru przypisanych funkcji i diody informujące o ustawieniu balansu pomiędzy kanałami. Przechodząc do końcówek mocy należy przywołać ich zrealizowaną przy pomocy dwóch lamp 300B (do procesu testowego dostarczono lampy manufaktury TAKATSUKI) w układzie SE moc 25W, a temat sterowania i przyjmowania sygnałów zamyka się jedynie w włącznikach na frontach i wejściach sygnału w standardzie RCA, terminalach kolumnowych dla obciążeń 4/8 Ohm i gniazdach zasilających na plecach. Dochodząc do wydaje się najważniejszego punktu spotkania, czyli samych kolumn i idąc za informacjami producenta okazuje się, iż są dość łatwym obciążeniem, gdyż oferują skuteczność na poziomie 89.5 decybeli. Jak wspominałem we wstępniaku, wszystkie przetworniki są ceramiczne, bądź ceramiczno-aluminowe pochodzą od niemieckiego Accutona, a bryłę obudowy nie można określić inaczej niż osobiste spotkanie ze sztuką w najczystszej postaci. Pokryte naturalnym egzotycznym fornirem i polakierowane na wysoki połysk, wszędobylskie obłe kształty nie tylko pięknie prezentują się w każdym, nawet najbardziej wyszukanym pomieszczeniu, ale przy okazji pomagają w wygaszaniu wewnątrz konstrukcji zazwyczaj bardzo szkodliwych fal stojących. Jak widać na zdjęciach, na froncie zlokalizowano cztery przetworniki (wysoko-tonowy, średnio-tonowy i trzy basowce), zaś tylny panel pozwala na połączenie kolumn ze wzmacniaczem w trybie biwiringu i za pomocą dostarczonych w komplecie dwóch rodzajów „dusz” umożliwia delikatne dostrojenie finalnego brzmienia. Zbliżając się ku końcowi tego mimo skrótowego potraktowania tematu trochę długiego akapitu dodam, iż całość konfiguracji okablowano topową serią holenderskiej marki Siltech w odmienia Triple Crown (sieciowe, sygnałowe i kolumnowe), co ewidentnie pokazuje, że dystrybutor stając na wysokości zadania niczego nie pozostawił bardzo różnie wypadającemu przypadkowi, tylko temat tego testu domknął na ostatni guzik.
Zanim rozpocznę dzielenie się z Wami zaobserwowanymi spostrzeżeniami, zaznaczę jedynie, że zderzenia z tak drogimi systemami zawsze obciążone są bardzo wysoko zawieszoną poprzeczką w domenie generowanego dźwięku. Naturalnie, powinny wyróżniać się bardzo dobrym brzmieniem, ale jak to zwykle bywa, często każdy gra w nieco inny sposób i aby nie wyrządzić nikomu krzywdy, należy być bardzo otwartym na to co się usłyszy. A jakby tego było mało, czasem znając specyfikę danego rozwiązania pewnych artefaktów należy nawet oczekiwać. A czy ja osobiście byłem na coś przygotowany? Powiem szczerze, naturalnie, że tak. Przecież grałem głośnikami ceramicznymi i nie ma takiej możliwości, aby weszły w sznyt przekazu angielskich Harbeth’ów, czy choćby moich ISIS-ów. Dlatego aplikując opisywane zestawienie w moim pokoju interesowało mnie tylko jedno: „Jak mocno uchodzącej za najszlachetniejszą lampie 300B uda się ucywilizować stawiające na kontur i ostre cięcie uzbrojone w porcelanowe głośniki kolumny Lumen White KYARA. Efekt? Bez naciągania faktów oznajmię, że bardzo dobry. Oczywiście w prezentacji nadal słychać było manierę „porcelanek”, a nie „papierzaków” ale tak zmysłowego ich podania jak dotąd nie udało mi się zaznać. Gdybym miał w kilku zdaniach sprecyzować pozytywy opisywanego „Systemu Marzeń”, powiedziałbym, że otrzymałem rysowaną wyraźną, ale nad wyraz gładką kreską bezkresną głębię wirtualnej sceny. Pozycjonowanie poszczególnych źródeł pozornych było tak mocno wyśrubowane, że tego co swobodnie słyszałem podczas obcowania z opisywanym zestawem testowym po przejściu na system odniesienia nader często mocno się doszukiwałem. Ok. Kreowanie świata w domenie wizualizacji wypadło wzorowo. A co z resztą składowych przekazu muzycznego? Tutaj kłania się właśnie wspominane na początku tego akapitu wyczulenie na oczekiwane artefakty. Chodzi mianowicie o raczej oscylujące bliżej neutralności niż mój codzienny, solidnie pokolorowany zestaw wysycenie i unikającą przeciążenia masę dźwięku. Ale jak zaznaczyłem, nie można mieć pretensji o coś, co jest naturalną pochodną zastosowanych komponentów, a tym bardziej, gdy przyjrzymy się temu bliżej, tak jak w dzisiejszej odsłonie nagle okazuje się bardzo mocno oddalone od typowej maniery podobnych produktów. Zagmatwałem? Już wyjaśniam. Mówi ę o dalekiej od znanej wszystkim specyfice grania tytułowego zestawienia, czyli nie ostro, szybko i bezduszne, tylko może nie w kolorystyce złotej jesieni, ale gładkie, świeże i z wyraźnie wyczuwalną duszą do grania muzykowanie. Tak, dla mnie skażonego ociekającym barwą przekazem przydałoby się nieco więcej masy na środku pasma, ale za to moje kolumny nie budują tak głębokich przestrzeni i nie oferują takiej witalności. Niestety, zawsze jest coś za coś i jestem prawie pewien, że gdy odbiję się od przysłowiowej bandy przekraczającego punkt neutralności wysycenia dźwięku, pierwsze kroki podczas ewentualnych zmian skieruję właśnie w stronę napędzanych lampą kolumn typu Lumen White. Gdy temat sznytu grania mamy z grubsza zreferowany, na kilku przykładach płytowych postaram się pokazać, jak mieniący się szampańskim złotem i pięknem naturalnego forniru poszczególnych klocków układanki zestaw radzi sobie w warunkach bojowych. Na początek weźmy repertuar Christiny Pluchar „Teatro d’Amore” . Szczerze powiedziawszy nie sądziłem, że ta przecież bardzo wymagająca pod względem barwy twórczość wypadnie tak wciągająco. Rozmach wokalizy z oddaniem okalającego artystów tła był na najwyższym poziomie. Ba nawet głosy artystów specjalnie nie narzekały na oszczędność w wysyceniu dolnego środka (główne role śpiewane to sopran i kontratenor). Owszem, po kilku taktach ową oszczędność na podstawie użytego podczas tej sesji nagraniowej instrumentarium bez problemu wyłapywałem, ale patrząc na całość nie odbierałem tego jako szkodliwego wynaturzenia, tylko inny sposób oddania tego wydarzenia. Naturalnie, gdy któregoś razu gościłem większą grupę znajomych i dobiegającą z kolumn muzykę byłem zmuszony zbliżając się do maksimum zdecydowanie pogłośnić, momentami dało się wyczuć ogólną utratę równowagi tonalnej w stronę wyszczuplenia. Ale natychmiast stając w obronie naszego obiektu zainteresowania zaznaczę, że podczas unikającego dyskotekowych głośności słuchania (przecież do dyspozycji mamy jedynie 25W) wyartykułowany temat nie występował. Jako kolejny przykład płytowy posłużyła mi najnowsza kompilacja Gary Peacock Trio „Tangents”. Tak jak w przypadku muzyki dawnej, tak i tutaj większość przekazu z dobrodziejstwa swobody grania czerpała pełnymi garściami, a jedynym narzekającym na zbyt witalne granie instrumentem był kontrabas, który delikatnie zatracił wspomagane pudłem rezonansowym wybrzmiewanie strun. Reszta generatorów dźwięku oczywiście z blachami na górze, ale i stopą perkusji na dole wydawały się być ukontentowane (kiedy była potrzeba, podłoga potrafiła zadrżeć). I gdy tak płyta za płytą wszystko wypadało co najmniej ciekawie, przyszedł czas na elektronikę spod znaku Massive Attack „Blue Lines”. I wiecie co? To chyba jedyny gatunek muzyczny, który znacznie częściej niż inne pokazywał, gdzie mu się nie podoba. To ma być szybkość i energia sztucznych tworów nutowych, a tymczasem nasz złożony do celów testowych kombinat sprzętowy owszem szybkości nie żałował, ale najniższe, nie występujące w naturze pomruki mimo ochoty do pokazania prawdy oddawał zbyt lekko. Słowem, szybko, przenikliwie, ale w najniższych rejestrach zbyt kulturalnie, na co ortodoksyjni wielbiciele takich produkcji z pewnością mogliby ponarzekać. Ale umówmy się, nikt przecież nie kupuje zestawu audio za cenę apartamentu w centrum Warszawy, żeby słuchać na nim pozbawionych szacunku dla narządów słuchu tworów muzycznych. Zaproponowany do zaopiniowania zestaw ewidentnie skierowany jest do melomanów i jeśli tylko ów miłośnik dobrej jakości dźwięku będzie stawiał na jego magię, z pewnością się nie zawiedzie.
Przyznam szczerze, mimo zapewnień aplikujących system w moich progach pracowników Nautilusa, że zderzę się z magią w wydaniu Accutona, po doświadczeniach z wieloma podobnymi konstrukcjami konkurencji na to spotkanie sam na sam miałem przygotowany spory margines tolerancji. Tymczasem większość słuchanego przeze mnie materiału muzycznego bez problemu potrafiła mnie w pozytywnym tego słowa znaczeniu zadziwić, żeby nie powiedzieć zauroczyć. Owszem, zwiększenie ilości decybeli przy przecież niezbyt mocnych jak na potrzeby kolumn lampach czasem powodowało przenikliwość prezentacji. Ale przecież wspominałem, że były to okazjonalne wyskoki, których podczas osobistego kontaktu z muzyką ani razu nie wywołałem. A gdy tylko w napędzie lądował warty karmienia moich narządów słuchu projekt muzyczny, okazywało się, że mimo bardzo mocnego osobistego skrętu ku podkolorowaniu przekazu słyszałem wiele bardzo pożądanych, a u mnie nie tak spektakularnie wypadających cech. Do kogo zatem adresowany jest opisywany zestaw? Jak wspomniałem, w pierwszym rzędzie do melomanów stawiających na magię dobiegających do jego uszu swobodnie podanych, bezkresnych pokładów dźwięku. Jednak w drugiej kolejności nie odżegnywałbym się od polecenia go prawie wszystkim, gdyż mimo delikatnie wyczuwalnego sznytu grania porcelanowych przetworników system robi to na tyle gładko i czarująco, że nie zdziwiłbym się, gdyby nawet największy przeciwnik w osobie ortodoksyjnego lampiarza znalazł w tej konfiguracji czegoś ciekawego dla siebie. A jako wręcz idealny przykład tej teorii zaproponuję siebie, który będąc ze swoją układanką zdecydowanie bliżej przegrzania panującej atmosfery, w przypadku roszad systemowych z pewnością wykonałby kolejną, tym razem ocierającą się o decyzję zakupową próbę testową. A to chyba o czymś świadczy.
Jacek Pazio
Opinia 2
Niestety za oknem plucha, o romantycznej złotej polskiej jesieni przypominają co najwyżej reklamy funduszy emerytalnych a każdy z nas na miarę własnych możliwości radzi sobie ze związanym z pożegnaniem lata przygnębieniem. Jedni sięgają po wszelakiej maści samoopalacze mniej bądź bardziej udanie symulujące resztki wakacyjnej opalenizny, inni „jasne pełne” zastępują szkockimi destylatami a my, jak przystało na rasowych audiofilów, znaleźliśmy swój własny sposób na jesienną chandrę. Nie mówię, że od czasu do czasu nie sięgamy po szklaneczkę słomkowo-złotej ambrozji z Islay, bo sięgamy, ale przede wszystkim reaktywujemy nasz autorski cykl spotkań z tzw. „systemami marzeń”. Wyszliśmy bowiem z założenia, że dystrybutorzy i producenci powinni mieć szansę nie tylko podczas corocznego Audio Video Show i innych, nieco mniej popularnych eventów, prezentowania swoich autorskich konfiguracji. Skoro bowiem dysponujemy miejscem umożliwiającym wstawienie nawet takich „maleństw” jak Avantgarde Acoustic Trio, czy Trenner & Friedl Duke wielką niefrasobliwością z naszej strony byłoby ww. okoliczności przyrody nie wykorzystać. I w miarę skromnych możliwości wykorzystujemy. Jednak dziwnym zbiegiem okoliczności ostatnia recenzja ze wspomnianego cyklu nie dość, że pojawiła się na naszych łamach na samym początku bieżącego roku, to była niejako pokłosiem prezentacji mającej miejsce właśnie podczas zeszłorocznego Audio Video Show i tylko grzecznie czekającej na swoją kolej, gdy w naszym OPOSie gościł potężny system bułgarskiego Thraxa. Mowa oczywiście o austriackim systemie marzeń w skład którego weszła elektronika Ayona i kolumny Lumen White White Light Anniversary. Cóż zatem przygotowaliśmy tym razem? Całkiem zgrabne nawiązanie do ostatniego testu, nieco przewrotną konfigurację towarzyszącej elektroniki i iście niemoralną propozycję okablowania całości. Tak, tak drodzy Państwo. Po prostu dystrybutor, z resztą słusznie, uznał, że skoro ma być system marzeń, to niech taki będzie i zgodnie ze staropolskim, „czym chata bogata, tym rada” ustawił u nas set w skład którego weszły odtwarzacz CD/SACD Accuphase DP-720, dzielona amplifikacja Phasemation CA-1000 & MA-2000, kolumny Lumen White Kyara, oraz okablowanie Siltech Triple Crown.
Jak sami Państwo widzą wbrew obowiązującym regułom i niejako również naszym własnym doświadczeniom krakowsko – warszawski Nautilus nieco przewrotnie, wraz z opartymi na Accutonach Lumen White’ami zamiast spodziewanego potężnego „pieca” dostarczył … 25W triodową amplifikację Phasemation z przepięknymi lampami Takatsuki TA-300B (opcja dostępna za dopłatą) na pokładzie. Oprócz pary takowych perełek w każdym monobloku znajdziemy jeszcze stabilizująca 2A3, sterującą 12AX7A i prostowniczą JAN 5R4G Philipsa. Całość zamknięto w stylowej klatce, której front stanowi szyba pozwalająca cieszyć wzrok widokiem rozżarzonych baniek a jednocześnie mieć pewność, że buszującym po domu milusińskim nic z ich strony nie grozi. Dla towarzystwa i zachowania wzorniczej spójności wraz z ww. końcówkami trafił do nas również dedykowany przedwzmacniacz CA-1000 w którym czytelny wyświetlacz, przyciski wyboru źródeł i potężną oferującą 46 kroków, sprzęgniętą z hybrydowym układem z przekaźnikami, gałkę głośności zamontowano w module zasilając-sterującym, natomiast część sygnałowo-wzmacniającą podzielono na dwa odrębne moduły przypisane prawemu i lewemu kanałowi. Konstrukcja jest oczywiście lampowa i oparta na bańkach ECC803 (12AX7) pracujących w systemie SRPP (Serial Regulated Pull-Push) z buforem wyjściowym na podwójnych triodach 6922 (6DJ8). Lampy pracują bez sprzężenia zwrotnego. W roli prostownika użyto lampy 5U4G. Każdy z modułów dysponuje trzema gniazdami RCA i trzema XLR, w przypadku których zastosowano transformator zmieniający sygnał na niezbalansowany. Nie muszę dodawać, że całość skąpana jest w nad wyraz ekskluzywnym szampańskim złocie a drewniane podstawy tylko podkreślają urzekająco rustykalną szatę wzorniczą. Jak się jednak okazuje wykorzystanie drewna nie wynikało jedynie z walorów czysto estetycznych, gdyż producent otwarcie przyznaje, iż głownie chodziło o wynikające z natywnej anizotropowości tego naturalnego materiału cechy antywibracyjne.
W roli źródła wystąpił utrzymany dokładnie w takiej samej estetyce odtwarzacz CD/SACD Accuphase DP-720 będący najwyższym zintegrowanym dyskofonem w ofercie tego japońskiego wytwórcy. Wyżej jest już tylko duet DP-950/DC-950, z którym zdążyliśmy się już jakiś czas temu zaznajomić. Jeśli szlachectwo zobowiązuje, to już patrząc na bryłę 720-ki mamy pewność, ze w jej żyłach płynie nie błękitna, lecz wręcz szafirowa krew i o ile ustawione tuż obok niej Phasemation jest niezaprzeczalnie eleganckie, to przy Accu prezentuje się niczym siostra szarytka przy którymś z purpuratów. Głębia iście fortepianowej politury drewnianej skrzyni stanowiącej ozdobną nakładkę na wykonany w wysokowęglowej stali korpus, oraz bardziej złoty aniżeli klasycznie szampański satynowy front sprawiają iście piorunujące wrażenie, Dodając do tego onieśmielającą zielonkawą poświatę centralnie umieszczonego logotypu i dostojeństwo pracy masywnego, firmowego napędu można nabrać przekonania, że niezwykle trudno będzie nam znaleźć równie dopracowanego konkurenta. Oczywiście jak przystało na urządzenie spełniające kryteria XXI-wiecznego rynku na tylnej ściance oprócz oczywistych wyjść analogowych w standardzie RCA i XLR odnajdziemy pełne spektrum wejść cyfrowych włącznie z akceptującym 192 kHz/24 bit gniazdem USB i firmowym, zdolnym obsłużyć 24 MHz/1bit DSD autorskim HS-Linkiem. Dla miłośników wszelakich maści wiwisekcji i zabaw z lutownica dodam tylko, że sekcję cyfrową oparto w nim na ośmiu równolegle pracujących układach ES9018 ESS Technology Inc.
Najmniejsze Lumeny to nadal pokaźnych rozmiarów trójdrożne podłogówki, w których za średnicę i najwyższe tony odpowiadają przetworniki ceramiczne (istnieje możliwość dopłaty do diamentowych tweeterów) a za bas trzy ceramiczno-aluminiowe wypukłe sandwiche z neodymowo-kobaltowymi układami magnetycznymi. Jednak w przeciwieństwie do konstrukcji Gauder Akustik charakteryzujących się bardzo stromym (50-60 dB/oktawę) spadkiem symetrycznych zwrotnic wysokiego rzędu w Lumenach zastosowano układy pierwszego rzędu z 6 dB spadkiem na oktawę a eliminację charakterystycznych dla Accutonów rezonansów powierzono dodatkowym obwodom.
A teraz najlepsze i najbliższe m.in. ze względu na posiadane wykształcenie memu sercu, czyli obudowy. Pomijając ich nad wyraz finezyjny, inspirowany lutnią kształt, kosztowne forniry i perfekcyjną fortepianową powłokę lakierniczą najważniejsze jest to, czego na pierwszy rzut oka nie widać. Chodzi bowiem o to, że nie dość, że „skrzynie” Lumenów wykonano z giętej sklejki, co aż takie dziwne, mając na uwadze ich pofałdowaną bryłę nie jest, to sam budulec już taki zwykły nie jest. Po pierwsze wykonywany jest pod dyktando, zgodnie z zaleceniami wyłącznie dla Lumen White’a, po drugie stanowi autorską mieszankę różnych gatunków i grubości poszczególnych fornirów, po trzecie obróbka odbywa się tak, aby nie przecinać ich włókien i po czwarte zamiast powszechnie stosowanych klejów syntetycznych w procesie zespalania używa się klasycznego kleju kostnego, czyli wszystko odbywa się zgodnie z tradycją. Wnętrze pozbawione jest wytłumienia a same konstrukcje pod względem akustycznym są pewną, nad wyraz zaawansowaną wariacją nt. obudowy otwartej, lecz pozbawionej swoich oczywistych wad. Śladowej szerokości ściana tylna nie pozostała jednak otwarta na całej swej długości, lecz pozostawiono na niej jedynie niewielki otwór stratny Airflow, który można, gdy zajdzie taka potrzeba, zasklepić dedykowanym, przykręcanym elementem ze sklejki.
No i na koniec, będące jak to mawia klasyk piłki kopanej „truskawką na torcie” holenderskie okablowanie Siltech z topowej serii Triple Crown, do której wreszcie, wcale nie tak dawno dołączył przewód zasilający.
No i to by było na tyle jeśli chodzi o część wprowadzającą i krótką charakterystykę każdego z elementów dostarczonego przez ekipę Nautilusa toru audio i skoro mamy tę część już z głowy spokojnie możemy przejść do rzeczy najważniejszej, czyli do brzmienia tej jakże intrygującej audiofilskiej układanki. I tutaj zaczynają się schody, gdyż po peanach jakimi uczciliśmy wizytujące u nas wraz z elektroniką Ayona przecudnej urody White Light Anniversary wydawałoby się, że nic sensownego napisać nie sposób. W końcu nie od dziś wiadomo jak (nie tylko) porcelanowe Accutony grają i albo się je kocha, albo niekoniecznie, ale obojętność wydaje się być w stosunku do nich pojęciem zupełnie obcym. Tak przynajmniej uważałem do niedawna, czyli do momentu, gdy tytułowy set wylądował w naszym OPOSie. Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do grudniowo-styczniowej recenzji wyższego modelu Lumen White’ów. Wspominałem wtenczas o dość powszechnej cesze, jaką przynajmniej na moje ucho odznaczały się wszystkie znane mi konstrukcje oparte o najnowsze, wypukłe aluminiowo-ceramiczne sandwiche. Chodzi mianowicie o delikatne zamglenie – semitransparentną matowość reprodukowanego przez nie pasma, z którym to problemem White Light Anniversary poradziły sobie wybornie minimalizując do niemalże niemierzalnego – niezauważalnego poziomu. Pytanie, czy osiągnięto na drodze modyfikacji samych drajwerów, czy z pomocą aktywnych, używanych wtenczas, zwrotnic pozostawało otwarte aż do teraz, gdy otrzymaliśmy w pełni konwencjonalne Kyary. I właśnie tutaj dochodzimy do clue, gdyż może nie w kategoriach bezwzględnych, co po prostu czysto subiektywnych gustów model tańszy i nieco mniejszy austriackiego producenta gra dla nie po prostu … lepiej. Oczywiście biorę pod uwagę diametralnie inną elektronikę towarzyszącą, ale Lumeny stały u nas na tyle długo, że nie tylko z gęsto grającym źródłem Accuphase’a i wręcz organiczną soczystością uzbrojonych w Takatsuki Phasemationami zdążyły swoje odsłużyć i za każdym razem było niby inaczej, ale dokładnie tak samo zjawiskowo, więc śmiem twierdzić, że to nie tylko wypadkowa całego systemu, ale ich natywna cecha.
A całość zagrała nad wyraz uzależniająco – gładko, rozdzielczo i niekoniecznie tak, jak można byłoby się po secie z Accutonami na końcu spodziewać. Niby podobnie gęstą, lekko ocieploną estetyką charakteryzowały się swojego czasu Estelony, ale Lumeny dodają do tego ponadprzeciętną swobodę, zauważalnie lepszą motorykę połączoną z konturowością źródeł pozornych i przede wszystkim napowietrzenie kreowanej sceny muzycznej. Prezentację dostarczonego przez Nautilusa systemu można porównać do fotografii wykonanej topowej klasy średnioformatowcem w stylu Hasselblada H5D-200c MS przy promieniach wschodzącego, bądź zachodzącego słońca. Mamy zatem wręcz idealne połączenie plastyczności z nieosiągalną dla większości konkurentów rozdzielczością a to wszystko przy całkowitym braku wymuszenia i wyczynowości. Jest to granie swobodne, wirtuozerskie, lecz niemalże od niechcenia i bez jakichkolwiek prób usilnego przyciągnięcia naszej uwagi tanimi sztuczkami i efekciarstwem. Dlatego też w bezpośrednim starciu z nastawionymi na pierwszy efekt i złudny zachwyt tytułowy system może wypaść zdecydowanie mniej przebojowo. Warto jednak dać mu dłuższą chwilkę pograć i samemu ocenić, czy zależy nam na jednosezonowym hicie w stylu „Macareny”, czy jednak wolimy nieprzemijający geniusz Louisa Armstronga, Milesa Davia, lub Nat King Cole’a.
Przechodząc do muzycznych przykładów, czyli konkretów na których wszyscy chętni mogą nausznie zweryfikować naszą radosną twórczość bajkopisarską zacznę od dość krytycznego repertuaru, czyli szeroko pojętej wokalistyki w wykonaniu płci pięknej. W tym celu sięgnąłem po trzy, ostatnio najczęściej przeze mnie eksploatowane albumy – pełen gorących portugalskch rytmów „Peregrinaçâo” Dulce Pontes, zupełnie oderwany od współczesnej estetyki folkowo nordycki „LYS” L.E.A.F i tradycyjnie bałkański, oszczędnie zaaranżowany „Damar” Amiry Medunjanin. Trzy wydawnictwa, trzy różne historie i trzy diametralnie inne estetyki, które w sposób bezapelacyjny pokazywały cechy charakterystyczne każdej z płyt a raczej każdej z wokalistek na nich zarejestrowanych. Mamy zatem nieco szorstki, zadziorny głos Dulce Pontes, dziewczęco – szczebioczący a zarazem jedwabiście gładki Kati Ran, czy wreszcie umiejscowiony gdzieś pomiędzy nimi, przepełniony spokojem, poruszający Amiry Medunjanin. Łączy je za to zerowa sztuczność, brak parcia na szkło i sama naturalność, która tym razem przybiera całkowicie materialną postać.
Swobodę i zaskakująco holograficzną wieloplanowość usłyszeć można na możliwie purystycznie zrealizowanych nagraniach, gdzie uwagi nie rozpraszają jak się okazuje całkowicie zbyteczne ozdobniki a clou stanowią jedynie artyści i przestrzeń, w jakiej nagrania dokonano. Dlatego też nie odmówiłem sobie przyjemności odsłuchu „Graduału Wiślickiego” Stoltzer Ensemble / Robert Pożarski, gdzie już i tak dopieszczony pod względem akustycznym OPOS przybrał iście sakralne gabaryty pod sklepieniem których generowane przez wokalistów i organy dźwięki miały nie tylko gdzie się rozpędzić, ale i w pełni naturalnie wybrzmieć.
Niejako na zakończenie zostawiłem coś bardziej energetycznego i ostrzejszego – „Skin Deep” Buddy’ego Guy’a, gdzie bez najmniejszych problemów oddane zostały zarówno drajw, jak i typowo klubowo-koncertowa atmosfera nagrania. Brzmienie gitar było akuratne – ani zbyt matowe, ani zbyt rozświetlone, czy zaokrąglone. Kiedy trzeba riff potrafił zakłuć ale też niepotrzebnie nie przekraczał granicy gdzie realizm przechodzi w zbytnią ofensywność.
Powiem szczerze, że tego typu pomysł na dźwięk, który zaproponowała autorska, dostarczona przez Nautilusa, kombinacja marek Accuphase, Phasemation, Lumen White i Siltech nie tylko zasługuje na miano ekstremalnego High Endu, co w pewien, swoisty sposób owo pojęcie definiuje. Nie sztuką jest bowiem wziąć wszystko to, co w danym momencie najdroższego ma się na półkach, lecz cały myk polega na ty, aby tak połączyć odpowiednie komponenty ze sobą aby osiągnąć jak najbardziej homogeniczny i możliwie uzależniający dla słuchaczy rezultat. I ta sztuka krakowsko-warszawskiej ekipie Nautilusa się bezdyskusyjnie udała, gdyż prawdę powiedziawszy dawno nie było sytuacji abyśmy niemalże z zegarkiem w ręku odliczali z Jackiem minuty do momentu, gdy tylko będziemy mogli odłożyć nasze codzienne obowiązki na bok, rozsiąść się wygodnie w fotelach i zacząć delektować ulubioną muzyką.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Nautilus
Ceny:
Accuphase DP-720: 79 900 PLN
Phasemation CA-1000: 149 000 PLN
Phasemation MA-2000: 149 000 PLN
Lumen White Kyara: 45 000 €
Siltech Triple Crown IC XLR/RCA: 20 000 € / 2 x 1m, 27 500 € / 2 x 1,5m
Siltech Triple Crown Speak: 50 000 €/ 2 x 2,5m
Siltech Triple Crown Power: 13 000 €/1,5m
Dane techniczne:
Accuphase DP-720
Wejścia cyfrowe, HS-LINK (RJ-45), Koaksjalne, Optyczne, USB; EXT DSP: HS-LINK (RJ-45), Koaksjalne
Częstotliwość próbkowania:
RCA: 32 kHz, 44,1 kHz, 48 kHz, 88,2 kHz, 96 kHz, 176,4 kHz, 192 kHz (16 do 24 bitów, 2-kanałowe PCM)
Optyczne: 32 kHz do 96 kHz,
HS-LINK: 2,8224 MHz (1-bit, 2-kanałowy DSD)
Przetwornik cyfrowo-analogowy: ośmiokanałowy układ MDSD (sygnał DSD), ośmiokanałowy układ MDS++ (sygnał PCM)
Pasmo przenoszenia: 0,5 – 50 000 Hz (+0, -3 dB)
Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD): 0,0006% (20 – 20 000 Hz)
Odstęp sygnału od szumu: 119 dB
Dynamika: 116 dB (wejście 24-bitowe, filtr dolnoprzepustowy wyłączony)
Separacja między kanałami: 117 dB (20 – 20 000 Hz)
Napięcie/impedancja wyjściowa: XLR: 2,5 V/50 Ω, RCA: 2,5 V/50 Ω
Regulacja sygnału wyjściowego: 0 dB do -80 dB w krokach co 1 dB (cyfrowa)
Pobór mocy: 31 W/standby – 0,3 W
Wymiary (S x W x G): 477 x 156 x 394 mm
Waga: 28 kg
Phasemation CA-1000
Pasmo przenoszenia: 20 Hz – 20 kHz
Czułość wejściowa:500/1000 mV (RCA/XLR)
Impedancja wejściowa: 47 kΩ
Wzmocnienie: 6/12/18 dB
Stosunek S/N:-100 dBV (10μV):A-NET
Separacja międzykanałowa: >100 dB
Pobór mocy: 43 W (115 lub 230 V, 50/60 Hz)
Impedancja wyjściowa: 100 Ω
Wymiary (WxHxD):
214 x 118 x 355 mm (wzmacniacz)
434 x 118 x 374 mm (control)
Waga:
7.5 kg/szt. (wzmacniacz)
14 kg (control)
Phasemation MA-2000
Impedancja wejściowa: 47 kΩ
Wzmocnienie: 27 dB
Szum własny: 200 μV
Moc nominalna: 25 W
Pasmo przenoszenia: 10 Hz – 40 kHz
Odczepy głośnikowe: 4 lub 8 Ω
Pobór mocy: 160 W
Wymiary (WxHxD): 270 x 245 x 433 mm
Waga: 20 kg/szt.
Lumen White Kyara
Budowa: 3-drożna, Airflow
Obudowa: optymalizowana pod kątem rezonansów sklejka
Przetworniki:
– 1 x 1″ ceramiczna kopułka wysokotonowa
– 1 x 5” ceramiczny głośnik średniotonowy
– 3 x 7,5″ głośnik niskotonowy typu sandwicz (ceramika/aluminium) ze specjalnymi, neodymowo-kobaltowymi magnesami
Impedancja nominalna: 5 Ω
Skuteczność (1 W/1 m): 89,5 dB
Rekomendowana moc wzmacniacza: 30 W – 200 W
Pasmo przenoszenia: 26 Hz lub 30 Hz – 40 kHz (-3 dB)
Punkty przecięcia zwrotnicy: 350 Hz/3000 Hz
Zwrotnica: 6 dB/oktawę
Okablowanie wewnętrzne: własnej produkcji
Tłumienie Airflow – zmienne:
– otwarty mały port = 26 Hz
– otwarty duży port = 30 Hz
Wymiary (W x S x G): 1190 x 300 x 600 mm
Waga: 60 kg/szt.
System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Opinia 1
Ledwo zdążył opaść kurz po ubiegłotygodniowej premierze winylowego wydania ścieżki dźwiękowej do gry „Kholat” a warszawska delegatura Nautilusa stała się areną kolejnego, wielce intrygującego wydarzenia. Otóż do stolicy zawitały z wizytą, po raz pierwszy pokazywane w Polsce, przewody zasilające Siltech Triple Crown oraz topowe modele Crystal Cable z serii Ultimate Dream a wraz z nimi Gabi i Edvin Rijnveld. Jeśli komuś owe audiofilskie specjały nic nie mówią a właśnie wymieniona para wydaje się całkowicie obca, to nie owijając w bawełnę, śmiem twierdzić, że o audio z najwyższej półki ma pojęcie równie blade jak miłościwie nam panująca „dobra zmiana” (jeden z najbardziej kuriozalnych oksymoronów ostatnich lat) o czymś tak oczywistym jak kultura polityczna. Czego by bowiem o ww. markach nie mówić, to nieznajomość Siltecha przy deklarowanym zainteresowaniu rynkiem Hi-Fi i High-End porównać można jedynie do nieświadomości istnienia takich legend motoryzacji jak Ferrari, Bugatti, czy Maserati uważając się jednocześnie za fana czterech kółek. Jeśli natomiast ktoś dopiero wkracza w odmęty audiofilskich doznań to pragnę jedynie nadmienić, że ww. holenderskie wyroby metalurgiczne od lat uparcie okupują szczyty wszelakiej maści kablarskich rankingów i wywołują przyspieszone bicie serc złotouchych przedstawicieli populacji homo sapiens.
Nie inaczej było i tym razem, choć nad wyraz kapryśna ostatnimi czasy pogoda zgotowała spragnionym doświadczenia kablarskiego absolutu istny Armagedon fundując w godzinach szczytu spektakularne oberwanie chmury. Czymże jednak jest letnia ulewa wobec możliwości chociażby wstępnego i biorąc poprawkę na salonowe warunki czysto niezobowiązującego odsłuchu niedawno wprowadzonych do firmowych katalogów referencyjnych modeli okablowania, jak i oczywiście rozmów z ich twórcami. Nie ukrywam, że z Państwem Rijnveld okazję do rozmów mam praktycznie co roku w trakcie monachijskiego High Endu, lecz skala, rozmach i wszechobecny pęd niemieckiej wystawy rzadko kiedy daje szansę na chwilę spokoju i swobodną wymianę własnych refleksji. Tymczasem w zlokalizowanym przy ul. Kolejowej 45 salonie Nautilusa w niemalże domowej atmosferze i przy lampce wybornego wina można było rozmawiać i indagować przybyłych gości do woli. Zanim jednak przejdę do części poświęconej przygotowanej na potrzeby przybyłych przedstawicieli prasy prelekcji Edvin Rijnvelda pozwolę sobie pokrótce wymienić udostępnione przez gospodarzy i sprawców całego zamieszania dwa z trzech grających w piątkowe popołudnie systemów.
W skład głównego i witającego już od progu przybyłych gości zestawu wchodziła elektronika Accphase’a reprezentowana przez odtwarzacz DP-720, przedwzmacniacz C-3850 i końcówkę mocy A-65, które wraz z kolumnami Avantgarde Acoustic Duo XD okablowano Siltechami Triple Crown dyskretnie eksponując elektryzujące nowości, czyli należące do najwyższej z królewskich odmian przewody zasilające.
Natomiast w mniejszej salce można było posłuchać uzbrojonego we wkładkę My Sonic Lab Hyper Eminent Transrotora Tourbillon FMD, przedwzmacniacza gramofonowego Phasemation EA-300, odtwarzacza Accuphase DP-560 , wzmacniacza zintegrowanego Accuphase E-370, oraz kolumn podstawkowych Crystal Arabesque Minissimo a całość spięto przewodami Crystal Cable z serii Ultimate Dream.
To były jednak jedynie elementy natury dekoracyjnej mające cieszyć tak oczy, jak i uszy gości, gdyż clue piątkowego spotkania okazała się mała prezentacja – wykład dotyczący zagadnień natury czysto teoretycznej, zjawisk fizycznych zachodzących podczas przesyłu sygnałów audio, zasilania elektroniki użytkowej oraz podstaw metalurgii bez których zrozumienie fenomenu holenderskich przewodów byłoby nie tyle niepełne, co wręcz niemożliwe. Całe szczęście prowadzący krótką prezentację Edvin Rijnveld starał się w możliwie przystępny sposób wyjaśnić trapiące producentów okablowania i elektroniki problemy i zarazem przedstawić własne rozwiązania mające na celu możliwie skuteczną ich eliminację. Oczywiście nie obyło się bez pytań opartych na własnych doświadczeniach z Siltechami – np. co jest powodem, że Holenderskie kable „grają głośniej” od większości konkurencji. Powód okazał się dość prozaiczny – niemalże pomijalne wartości parametrów elektrycznych wpływających na obniżenie poziomu przesyłanych sygnałów połączone z wyeliminowaniem degradujących je zakłóceń zewnętrznych dają właśnie taki efekt. A jak już jesteśmy przy zakłóceniach, to warto pamiętać o wszechobecnych w naszym hobby polach elektromagnetycznych i wzajemnych interferencjach pomiędzy przewodami. Co to oznacza? Ni mniej ni więcej tylko to, że sprzęt sprzętem ale i samo ułożenie wykorzystywanego okablowania, czy nawet usytuowanie listwy zasilającej ma niebagatelne znaczenie. Dlatego też warto, jeśli tylko istnieją ku temu warunki zadbać, by przewody zasilające znajdowały się co najmniej pół metra od sygnałowych. Jednak finalne brzmienie systemu okablowanego holenderskim srebrem można modelować jeszcze w mniej ekwilibrystyczny sposób a mianowicie poprzez odpowiednie ustawienie przełączników ekranowania w tryb „Ground” lub „Flow”, przy czym tutaj nie ma jednej złotej recepty – trzeba usiąść i samemu posłuchać, gdyż nie dość, że każde urządzenie reaguje inaczej to jeszcze każdy z nas ma własne preferencje brzmieniowe i to właśnie do nich dpasowuje swój system.
Podobnie sprawy mają się w przypadku samej konfekcji i dlatego też w przewodach sygnałowych serii Triple Crown wtyki wykonywane są przez szwajcarskiej manufakturze zegarmistrzowskiej a jedynie w zasilających zaufano topowym, aczkolwiek modyfikowanym zgodnie z wytycznymi Edvina, Furutechom NCF. Za to Crystal Cable w serii Ultimate Dream zdecydował się na użycie konkurencyjnych wtyków Oyaide M1/F1, co również okazało się okazją do interesującej dyskusji z Gabi Rijnveld o zaletach korzystania z usług mniejszych, bardziej wyspecjalizowanych poddostawców, dzięki czemu łatwiej zapanować zarówno nad kontrolą jakości, jak i w krótszym czasie dokonać stosownych modyfikacji.
Oprócz potężnej dawki informacji nie zabrakło również strawy typowo cielesnej …
Serdecznie dziękując za zaproszenie od razu zapisujemy się na społeczną listę oczekujących do odsłuchu nie tylko samych „trzech koron”, ale i wyrobów Crystal Cable ze szczególnym akcentem na CCI, czyli uroczy wzmacniacz zintegrowany.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Miniony piątkowy wieczór (30.06.2017r.) bez względu na fakt przejścia przez stolicę jak nazwał ją mój znajomy epickiej burzy, był dla mnie bardzo owocnym w pozytywne doświadczenia czasem. Dlaczego? Powiem tak. Pewnie się zdziwicie, ale mimo początku weekendu, opisywana pora dnia nie nosiła aż tak mocnego bagażu doniosłości. Mało tego, podobnym zaczynem do radości również nie jawiły się rozpoczynające się na dobre, upragnione przez dzieci wakacje. Zatem co? Dla zwykłego Kowalskiego może to być śmieszne, ale dla czerpiącego radość z obcowania z odtwarzaną w dobrej jakości muzyką jest wodą na młyn audiofilskości, czyli skorzystanie ze zorganizowanego przez warszawsko-krakowskiego dystrybutora Nautilus zaproszenia na osobiste spotkanie z właścicielami zaliczanych do śmietanki producentów produktów High End-owych marek. O kim mowa? Zapewniam, że znacie, ale dla wprowadzenia Was w temat zdradzę, że głównym powodem był ostatni element układanki zatytułowanej Triple Crown marki Siltech, poczciwy kabel zasilający. Oczywiście nie występował solo, tylko w towarzystwie mającej zdecydowanie wcześniej swój debiut reszty rodziny z tej linii, co bezsprzecznie skutkowało znaczną poprawą jakości brzmienia spinanych nimi systemów. Jednak w nie kierunku rozprawy o dźwięku tego wieczoru mam zamiar rozwijać ten tekst, gdyż oprócz wspomnianego Siltecha swój głośny głos zabrała będąca rozwinięciem rodzinnego pomysłu na biznes marka Crystal Cable. Ta zaś, oprócz kilku biżuteryjnie wykonanych propozycji kablowych zaproponowała również z pozoru skromne gabarytowo, ale charakteryzujące się wielkim duchem do grania, wykończone w nasyconej pomarańczy monitory. Niestety szybko mijający, ale przyjemnie spędzony czas nie pozwolił na bliższe zapoznanie się z przygotowanymi przez gospodarza systemami, jednak proszę o spokój, gdyż wespół z Marcinem już stanęliśmy w kolejce testowej do prezentowanych tego dnia nowości. Co okazało się owym pożeraczem czasu? Dla internetowych hejterów można by powiedzieć, że typowy wykład audio-voodoo, a dla nas, zainteresowanych zastosowaną w produkowanych komponentach techniką dający pogląd na daną tematykę wykład właścicieli obydwu brandów w osobach Pana Edvina Rijnvelda (Siltech) i jego żony – Pani Gabi Rijnveld (Crystal Cable). Nie wiem, czy uda się komuś rozszyfrować, ale kilka czysto technicznych niuansów z jakimi należy zmierzyć się podczas projektowania wszelkiej maści okablowania, jest rozrysowanych na uwieńczonej na fotografiach tablicy. Jednak bez oglądania się na tę ściągawkę jedno mogę powiedzieć na pewno – „goście” wiedzą o czym mówią. I wierzcie, albo nie wierzcie, ale wszystkie artykułowane przez nich problemy w moim odczuciu zdają się rozwiązywać oferowane przez ich marki produkty. Naturalnie każdy w ilości adekwatnej od zaawansowania technicznego poszczególnych pozycji cennika, ale nikt nie powiedział, że w ekstremalnym High Endzie będzie łatwo i tanio. Ja z racji pozycji recenzenta miałem okazję spojrzeć na możliwości większości oferty Siltecha, ale wiem również, że spora grupa z Was mimo pewnego rodzaju trudności kaucyjno-wypożyczeniowych ma swoje bardzo dobre opinie na ten temat. Niestety, mnogość przekazywanych przez prelegentów informacji spowodowałaby rozrost mojego tekstu do niestrawnych rozmiarów, dlatego też bez wdawania się w szczegółowe opisy w kwestii łatwości poruszania się w tym temacie przez ciało konstruktorskie musicie uwierzyć mi na słowo lub sami zmierzyć się z Holenderską ofertą. Ja mogę powiedzieć tylko jedno, jestem umówiony na odsłuch seta we własnej układance, ale nie do celów recenzenckich, tylko zakupowych, co oczywiście nie musi, jednak dla wielu może wydawać się być pewnego rodzaju rekomendacją.
Puentując ten relacjonujący ostatni piątek czerwca tekst chciałbym podziękować gospodarzom za zaproszenie, miłą atmosferę i smaczny poczęstunek, przybyłym z kraju tulipanów gościom za przekazany w bardzo miłej rozmowie pakiet nieograniczonych klauzulą tajemniczości informacji, a Was czytelników zaprosić na jesienna wystawę, na której wspomniane małżeństwo zapowiedziało swój udział. Zatem do listopada.
Jacek Pazio
Najnowsze komentarze