Tag Archives: wkładka gramofonowa


  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. wkładka gramofonowa

DS Audio Grand Master Extreme

Z uwagi na będące następstwem pozornie prostej, ale jakże brzemiennej w skutkach wizyty konsekwencje, dzisiejszej epistoły nie mogę inaczej zacząć, niż frazą „a nie mówiłem?” O co chodzi? Oczywiście o odbytą nieco ponad trzy tygodnie temu wakacyjną wyprawę do analogowej mekki spod znaku RCM Audio . Już wówczas – czytaj: relacjonując ją – sygnalizowałem, że udając się tam, zawsze robię sobie przysłowiowe kuku. Analog to mój konik i każdy tego rodzaju epizod nawet jeśli nie kończy się jakimiś zakupami, na długi czas pozostawia w mojej psychice w dobrym tego słowa znaczeniu bolesne wspomnienia. I gdy wydawałoby się, że jakimś cudem temat na jakiś czas przyschnął, życie spłatało mi figla, gdyż w miniony weekend stałem się szczęśliwym posiadaczem magnetofonu szpulowego Studer A80. Jak to się stało? I tutaj dochodzimy do clou niniejszego spotkania, jakim była zakończona nabyciem wspomnianego „szpulaka” wizyta celem posłuchania (na razie w siedzibie RCM-u) najnowszej, obecnie zajmującej szczytowe miejsce w cenniku, stosunkowo niedawno mającej swój światowy debiut wkładki gramofonowej japońskiego specjalisty analogowego DS Audio Grand Master Extreme. Czekałem na ten moment od dawna, aż wreszcie się udało. Czy było warto? Wolne żarty. To było pewnego rodzaju zjawisko. W jakim sensie? Tę kwestię postaram się opisać w kolejnym akapicie.

Zacznijmy od tego, że omawiany rodzaj wkładek bazuje na prądzie wygenerowanym przez odczytującą ruchy wspornika optykę, a nie przez przemieszczenie się cewki w polu magnetycznym. To zaś oznacza, że zwyczajowo dla wkładki z każdego segmentu jakościowego producent proponuje dedykowany phonostage zwany „equalizerem”. Jednak tylko proponuje, a nie zmusza, bowiem zdaje sobie sprawę, iż na rynku wbrew pozorom jest kilka marek oferujących tego typu urządzenia. Mało tego. Idąc za ciosem otwarcia się na potrzeby potencjalnego klienta, powołując do życia omawiany dzisiaj model flagowej wkładki, dając nam całkowicie wolną rękę, nie przewidział swojego dedykowanego dla danej linii phono. A jeśli tak, w momencie decyzji zakupu Grand Master Extreme’a możemy dobrać coś z istniejącego portfolio DS-a lub skorzystać z oferty innego podmiotu. Naturalnie goszczący mnie katowicki dystrybutor z racji posiadania kilku modeli opisywanego brandu skorzystał z tego co posiadał na stanie.. W wyniku tego ku mojemu zdziwieniu postawił na model zajmujący w hierarchii dopiero 3 miejsce, czyli DS W-3 Equalizer. A zdziwieniu dlatego, że nawet ten dość podstawowy model w tandemie z nowością drapiącą płytę winylową pokazał coś, czego w najśmielszych snach się nie spodziewałem. Czego? Aż takiej namacalności. Namacalności jako wynik znakomitej rozdzielczości, transparentności, zadziwiającej energii i rozmachu kreowania wirtualnej sceny. Muzyka aż kipiała od emocji. I nie miało znaczenia, czy był to rock, jazz, klasyka, czy nawet pop, ważne jednak było, aby płyta była jak najmniej podkręcona „audiofilsko”. Im bardziej surowa realizacyjnie – oczywiście w miarę poprawnie zmasterowana, tym bardziej zadziwiała timingiem, wielobarwnością każdego zakresu z basem, a może przede wszystkim włącznie oraz nienachalną czystością podania. Gdzie jest haczyk? W temacie lepszego występu zwykłych wydań płyt nie wiem. Natomiast w kwestii namacalności głównym graczem był brak typowych dla płyt winylowych szumów przesuwu igły po płycie. Owszem, spowodowane uszkodzeniem płyty trzaski co jakiś czas dawały o sobie znać, bo były w sygnale, jednak w przekazie brak było jakiegokolwiek efektu polania muzyki uwielbianą przez smakoszy analogu omastą w postaci sprawiających naszym organom słuchu zniekształceń jako skutek szurania diamentu po plastiku. To na początku było bardzo intrygujące i czasem dla kogoś mogłoby być ciężkie do zaakceptowania uczucie, jednak jeśli człowiek się przestawił, muzyka wręcz wybuchała feerią dźwięków pełnych barw i zaskakująco obfitych w pakiet energii. Otrzymałem spektakl, jakiego nigdy nie zaznałem przy użyciu typowego rylca. A tylko dlatego, że jego czystość tła była na poziomie topowych źródeł cyfrowych, ale cały czas materiał brylował w estetyce gładkości, co eliminowało jakiekolwiek poczucie nadmiernej ostrości. Takie połączenie wody z ogniem. Czy dla każdego finalnie do zaakceptowania, to już zależeć będzie od przywiązania do danej estetyki. Jednak bez względu na wszystko, w moim odczuciu bez dwóch zdań o dogłębne wyjaśnienie opisywanego wydarzenia spokojnie mogliby pokusić się bohaterowie serialu „Archiwum X”. Niestety podczas mojej wizyty ich nie było, dlatego zanim sami spróbujecie tego sposobu na muzykę, musicie bazować na moich odczuciach. W pewnym sensie również dla mnie całkowicie zaskakujących, ale zapewniam, przekazanych z największym pietyzmem w odniesieniu do przeżytych emocji.

I tym zapewniającym o moich czystych intencjach akcentem zakończę tę relację. Relację, której wynik dobitnie udowodnił, iż poczciwe skrobanie igły po plastiku nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa. Nieco innego estetycznie w odniesieniu do zakorzenionych w duchu przez lata przyzwyczajeń, ale nadal jakże analogowego w ostatecznym odbiorze. Dla mnie to wydarzenie roku, do skosztowania którego zachęcam każdego z Was. A co w tym wszystkim najciekawsze i najfajniejsze, zakończone spakowaniem w drogę powrotną od dawna namierzonego w salonie RCM-u magnetofonu szpulowego. Panowie, ode mnie podwójne dzięki.

Jacek Pazio

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. wkładka gramofonowa

Charisma Audio ECO

Bazując na dobiegających do nas informacjach o rozwoju poszczególnych rodzajów nośników muzyki jedno jest jasne – czy tego chcemy, czy nie, posiadanie toru analogowego obecnie jest „trendy”. I nie ma znaczenia, czy z najwyższej, czy rozpoczynającej ofertę półki cenowej, ważne, żeby dawcą informacji była czarna płyta. A jeśli tak, chyba nikogo nie dziwi mnogość ułatwiającej nam życie oferty tego typu akcesoriów od werków, przez ramiona, przedwzmacniacze, po wkładki gramofonowe. I gdy wydawałoby się, że w pewnym sensie mamy z górki, okazuje się, iż owa rozbudowana paleta jest pewnego rodzaju pułapką. Po prostu z braku choćby zdawkowej wiedzy o danym produkcie kolokwialnie mówiąc podczas zakupu często strzelamy w ciemno. Na szczęście jest na to rada. Oczywiście mam na myśli różne periodyki branżowe, które biorąc na tapet czasem całe konglomeraty w stylu ostatnio recenzowanego na naszych łamach gramofonu Well Tempered Lab Simplex Mk2, a czasem jak w dzisiejszym spotkaniu, poszczególne komponenty analogowe, nakreślają zainteresowanym ich ogólne cechy brzmieniowe. To daje pewien ogląd sytuacji i jeśli wiemy, co nam w duszy gra, znacznie łatwiej jest podjąć decyzję. Dlatego też spiesząc z pomocą przyjrzymy się dzisiaj początkowi powstawania sygnału analogowego, czyli wkładce gramofonowej mającej już swoje pierwsze pięć minut we wspomnianym przed momentem teście kompletnego gramofonu. I gdy wydawałoby, że z racji unikania powtórki z rozrywki nie ma o czym rozprawiać, jej intrygujące walory soniczne wręcz zmusiły nas do weryfikacji, jak tytułowy rylec spisze się na innym napędzie. Jak można się spodziewać, powodem takiej decyzji były z jednej strony bardzo prozaiczne, ale z drugiej istotne z punktu widzenia klientów poszukujących samej wkładki pytania typu: „Czy zachowa wcześniejsze cechy? A może całkowicie zmieni front działań? Niestety wstępniak to zbyt wczesne miejsce na odkrywanie kart, dlatego też wszystkich zainteresowanych jak dystrybuowana przez wrocławskie Audio Atelier kanadyjska wkładka Charisma Audio Eco MC tym razem spisała się w nieco zmienionych warunkach sprzętowych, zapraszam do lektury poniższego tekstu.

Tytułowy model Eco z racji unikania ostrych motywów w kwestii wizualizacji korpusu – front jest zaoblony, a dolne krawędzie bocznych ścianek łagodnie podcinają podstawę – jest bardzo przyjazny dla oka. To co prawda z braku prostopadłego do ścianek bocznych awersu podczas aplikacji na docelowym ramieniu nieco utrudnia ten proces, jednak po osobistym przedtestowym montażu Charismy Eco stwierdzam, iż posiadając choćby minimalną wiedzę na ten temat sprawa usadowienia na ramieniu i finalnej korekcji jej ustawienia jest banalna. Przybliżając kila informacji o technikaliach najważniejszymi są: aluminium jako materiał obudowy, wspornik na bazie białej ceramiki, rodzaj szlifu w postaci super eliptycznego Nude Diamond, cewka wykonana z mariażu czystego żelaza i miedzi OFC oraz zalecany nacisk na poziomie 1.9g. Tak prezentującą się analogową biżuterię usadowiono w wykonanym z przezroczystego akrylu, wyposażonym w stosowne akcesoria montażowe walcu i spakowano w zgrabne kartonowe puzderko.

Oczywiście domyślam się, iż oczekujecie przede wszystkim odpowiedzi na kluczowe pytanie, czy i ewentualnie w którym kierunku ewaluowało ostateczne brzmienie Charismy Eco powieszonej na innym werku. Choćby z uwagi na inny układ rezonansowy napędu i zastosowanego w nim ramienia coś musiało się przecież wydarzyć. Jednak czy na tyle determinująco, że nasza bohaterka zatraciła swoje najciekawsze zalety? Albo była na tyle absorbująca, że zdominowała całkowicie inną konfigurację? Spokojnie, zachowała się jak najlepszy gracz, bowiem udzielenie odpowiedzi na tendencyjnie zdane złośliwe pytania obróci w tak zwaną perzynę. Chodzi mianowicie o jej umiejętne przemycenie fenomenalnej muzykalności mimo sztywniejszego zawieszenia ramienia gramofonu Clearaudio Concept. W pierwszej odsłonie Eco wisiała na ramieniu tłumionym gęstym sylikonem, co w głównej mierze przekładało się na prezentację w estetyce mocnej barwy, plastyki, masy i świetnej kolorystyki. Jednak całość była na tyle zdroworozsądkowo dozowana, że w nawet na najbardziej wymagających utworach nie udało mi się złapać jej na zbytnim spowolnieniu prezentacji. Nie wiem, jak to się działo, ale system trafiał w naturalnie stojący po stronie koloru i nasycenia, ale fajny w odbiorze punkt. Punkt, który z uwagi na różnice w naszych preferencjach naturalną koleją rzeczy może mieć swoich zwolenników i przeciwników, jednak nigdy nie powinien być kojarzony z czymś nieciekawym. Raczej innym, aniżeli posiadającym wady. Natomiast w dzisiaj opisywanej odsłonie niemiecki Concept oferował ramię zawieszone magnetycznie. To zaś powodowało całkowicie inne warunki rezonansowe pracy wkładki. Już bez łożyskowania ramienia w silikonowym, a przez to bezpiecznym dźwiękowo balsamie, tylko w oparciu o coś bardziej sprężystego. Nadal dobrze tłumiącego, jednak zgoła inaczej niwelującego szkodliwe rezonanse w punkcie podparcia ramienia. Jak zatem zachował się tak skonfigurowany set?
Pierwszym ważnym aspektem było wyczuwalne, acz bez odchodzenia od dobrej wagi przekazu, nabranie przez niego szybkości. Zyskał atak i co również dobrze wypadło, nieco wyostrzyła się kreska rysująca wirtualny świat. Jednak to nie jedyne ciekawe zmiany, gdyż w wyniku wspomnianych działań dawniej raczej masywne granie po korekcji szybkości narastania sygnału i dobrze odbieranym zebraniu się w sobie, teraz zaczęło pulsować większą energią. Efekt wydawał się być swoistą zamianą krągłości w wyczuwalny mocniejszy impuls, co z jednej strony nieco zmieniło determinującą odbiór całości żywość grania, ale z drugiej nie odeszło jakoś diametralnie od hołubienia przez zestaw dbałości o dobrą wagę i barwę słuchanej muzyki. Gdybym miał bardzo skrótowo opisać wynik niemiecko-kanadyjskiego mariażu, powiedziałbym, że przy zachowaniu dobrej kolorystyki i namacalności, prezentowany w przestrzeni międzykolumnowej spektakl poprawiając „talię” bez popadania w anoreksję, stal się ostatnimi czasy bardzo modnym „fit”. Czy to dobrze? Naturalnie, gdyż ewidentnie pokazuje, że owszem, wkładka oferuje swój oczekiwany od tego typu akcesoriów esencjonalny sznyt grania, jednak nie stosuje zamordyzmu, czyli tłumacząc z polskiego na nasze nie ustawia zastanej konfiguracji według jednego, powstałego podczas projektowania wzoru. Wnosi do niego swoje trzy grosze, jednak z oczekiwanym umiarem, co czyni ją pewnego rodzaju uniwersalną. Czy na pewno?
Spokojnie, jestem pewien, gdyż według mnie ową uniwersalność znakomicie potwierdziły widniejące na serii fotografii przykładowe płyty. A potwierdzały, gdyż repertuar otwierał Chick Corea, potem przyszła pora na Coldplay, a listę zamykał orkiestrowy materiał Earthy Kitt i mimo to wszystkie gatunki muzyczne zostały obdarowane przez tytułową wkładkę stosownymi, naturalnie odpowiednio wspomagającymi je smaczkami. Raz niezbędne okazywało się wspominane zebranie przekazu w sobie i przyspieszenie ataku prezentacji – mowa o popisach rockmenów, innym razem fajne body podczas projekcji damskiej wokalizy – znakomita E. Kitt, a jeszcze innym oprócz dobrego rysunku instrumentów, odpowiednie ich nasycenie – mowa o Chicku. Co ciekawe, to było na tyle płynne, że nawet przez moment nie zauważyłem, aby opiniowany rylec jakoś nieśmiało drukował mecz. Wszystko obywało się w tak naturalny, a przez to bardzo wciągający sposób, że po dosłownie pierwszym utworze danej krążka kończyło się analizowanie sytuacji sonicznej, a zaczynało bezwarunkowe wchodzenie w kompozycję. A muszę przyznać, że oprócz wyeksponowanych na zdjęciach czarnych placków, na talerzu testowej konfiguracji lądowały także tytuły w stylu free-jazzowego Kena Vandermarka, czarującego akustyczną gitarą Antonio Forcione, czy koncertowego szaleństwa buntowników spod znaku AC/DC. I gdy tak z perspektywy spojrzymy na fajnie odebrany, jak widać bardzo różnorodny repertuar, moja teza o uniwersalności wydaje się być w pełni uzasadniona. Zazwyczaj przy świetnym występie jednego z nurtów, inny nieco cierpi. Tymczasem w tym przypadku za każdym razem było ok. Dla mnie bez dwóch zdań nasza bohaterka wyszła z tego starcia z tak zwaną tarczą.

Do kogo adresowałbym naszą bohaterkę Charisma Audio Eco? Szczerze powiedziawszy w oparciu o jej konsekwentne obracanie się – w zależności od napędu – w różnie akcentowanej estetyce nasycenia i barwy, teoretycznie do każdego. Jednak zdając sobie sprawę z faktu różnych, czasem ekstremalnych gustów, jedynymi potencjalnymi przeciwnikami tego typu prezentacji mogą być – choć nie muszą – wielbiciele ekstremalnej natychmiastowości zmian tempa i pewnego rodzaju agresywności przekazu. Kanadyjska wkładka stawia na inny rodzaj emocji i raczej nie da się skłonić do prób kruszenia szkliwa na zębach. Owszem, po zawieszeniu na odpowiednim gramofonie będzie umiała pokazać pazurki, jednak nie oszukujmy się, na żyletki w eterze nie ma co liczyć. To źle? Nic z tych rzeczy. Po prostu piewcy ekstremalnych, niestety z punktu widzenia przekazu analogowego, często wynaturzonych doznań muszą szukać gdzie indziej. A że takich jest naprawdę znikoma ilość, tak naprawdę to dla marki żadna strata. Z założenia nastawiona jest na melomanów, a nie masochistów. Jeśli zatem utożsamiacie się z pierwszą grupą, kanadyjski produkt powinien bezwarunkowo pojawić się na Waszej potencjalnej liście zakupowej.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Audio Atelier
Producent: Charisma Audio
Cena: 3 990 PLN

Dane techniczne
Charisma Audio Eco – wkładka gramofonowa MC
Waga wkładki: 11 g
Korpus wkładki: aluminium
Wspornik: biała ceramika
Szlif: super eliptyczny Nude Diamond
Kąt śledzenia w pionie: 20 stopni
Cewka: cewka z czystego żelaza z miedzią OFC
Napięcie wyjściowe: 0,38 mV przy 3,54 cm/s.
Impedancja wewnętrzna: 8 omów
Pasmo przenoszenia: 20 – 20 000 Hz ± 1 dB
Balans kanałów: lepszy niż 0,5 dB
Separacja kanałów: lepsza niż 25 dB
Zgodność dynamiczna: 12 μm/mN
Zalecane obciążenie: 100 – 1000 omów
Zalecana siła nacisku / tracking force : 1,9 g ± 0,1 g
Możliwość śledzenia przy 315 Hz / 2 g: 80 uM
Zalecana masa ramienia: średnia
Okres docierania: 30 godzin

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. wkładka gramofonowa

Murasakino Sumile MC
artykuł opublikowany / article published in Polish

Dawno nie testowaliśmy wkładek gramofonowych, prawda? Dlatego też, niejako w ramach rekompensaty dla miłośników 33 i 45 obrotów, udało nam się pozyskać na redakcyjne odsłuchy prawdziwe dzieło analogowej sztuki – Murasakino Sumile MC.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. wkładka gramofonowa

Goldring Legacy

Opinia 1

Patrząc na nasze dotychczasowe zmagania testowe bez większego wysiłku penetrowania najgłębszych zakątków Waszej pamięci wyraźnie widać , że jeszcze rok temu recenzji samych wkładek gramofonowych było jak na lekarstwo. Owszem, traktując temat bardzo ogólnie przez nasze ręce trochę się ich jednak przewinęło, ale zazwyczaj były to występy zbiorowe jako jeden z podzespołów większego konglomeratu zwanego kompletnie skonfigurowanym (napęd, ramię, wkładka) gramofonem. To zaś praktycznie uniemożliwiało dogłębną weryfikację poszczególnych komponentów, dlatego też wszelkie wnioski odnosiły się do efektu ich współpracy, a nie osobistych możliwości sonicznych, na co z zasłyszanych opinii liczy spora grupa z naszych czytelników. Dlatego też spełniając oczekiwania potencjalnych zainteresowanych w dzisiejszym odcinku przyjrzymy się już kolejnemu modelowi angielskiego Goildringa. Co z oczywistych względów jest ważne, to fakt opisywania możliwości dźwiękowych każdej z nich na identycznym napędzie, którego rolę po raz kolejny przejął bez trudu rozpoznawalny przez zainteresowanych tematem analogu melomanów, uzbrojony w ramię SME M2-9R, mogący poszczycić się niemieckim pochodzeniem Dr. Feickert Analogue Woodpecker. I tak po niedawno zamieszczonym na obecnie czytanym przez Was portalu Soundrebels teście rylca MM Goldring 2500 przyszedł czas na coś z wyższej półki w postaci Goldringa Legacy będącego klasyczną wkładką MC. Naturalnie istotnym punktem tego wydarzenia jest informacja, iż tę swoistą, wewnątrz-rodzinną konfrontację zawdzięczamy białostockiemu dystrybutorowi Rafko.

Idąc za załączonymi fotografiami wyraźnie widać, że proces aplikacji z braku prostych krawędzi obudowy wkładki dla początkujących adeptów sztuki analogu może nie być przysłowiową „bułką z masłem”. Ale nie przejmujcie się, jeśli z jakiś powodów polegniecie w tym temacie, to są od tego wyspecjalizowane podmioty, które bazując na przyrządach i doświadczeniu bez problemu pomogą Wam w dotarciu do celu, czyli kolokwialnie mówiąc zawieszą ją na ramieniu i odpowiednio skalibrują. Gdy spojrzymy na nieco uchylającą zasłonę milczenia na garść danych o jej budowie odezwę od producenta, okaże się, że mamy do czynienia z wykonanym z ultralekkich stopów twardych metali korpusem dla wirującej w polu magnetycznym cewki, neodymowego magnesu i zawieszonej na specjalnej mieszance gumy, mogącej się pochwalić szlifem typu „Vital” igły. W tym momencie spieszę donieść, iż owa lekkość i sztywność obudowy nie jest podyktowana ochroną przed zbyt brutalnymi rękami aplikującego wkładkę przedstawiciela rodzaju homo sapiens, tylko stworzenia igle jak najlepszych warunków do odczytania i przetworzenia na delikatny sygnał elektryczny zawartych w rowku płyty winylowej informacji. Ostatnią i według mnie bardzo determinującą wyrafinowany rodowód Legacy sygnaturą jest jej sposób pracy, czyli łopatologicznie wyrażający wirującą cewkę w polu magnetycznym termin MC. Tak w telegraficznym skrócie prezentuje się nasza bohaterka z punktu widzenia doznań organoleptycznych (za wyjątkiem zmysłu słuchu) i pakietu danych technicznych. Ale według mnie popełniłby błąd ten, kto nie przystąpiłby do lektury dalszej części tekstu, w której będziemy przyglądać się jej umiejętnościom budowania świata muzyki, do czego serdecznie zachęcam.

Jak wspominałem we wstępniaku, obecne starcie z racji bezpośredniej konfrontacji kolejnej wkładki na tym samym werku będzie zdecydowanie bardziej wiarygodne, aniżeli zdecydowana większość poprzednich, gdyż eliminuje wpływ nawet najdrobniejszych zmian konfiguracyjnych. Zatem do dzieła. Rozpoczynając wprowadzenie Was w świat muzyki spod znaku Legacy przypomnę, że każda oferta producenta zawsze obejmuje kilka rodzajów produktów. I nie jest to podyktowane jedynie ceną, gdyż bywa, że w podobnym budżecie znajdziemy inne modele bardzo podobnych w budowie komponentów. Dlaczego? Słowem kluczem jest „oprócz poprawy jakości, bardzo często delikatnie zmienione brzmienie”. Pytając dalej jak dziecko „dlaczego? Ano dlatego, że każdy z nas ma inny tor audio i tą swoistą elastycznością producent pomaga w dobraniu produktu spełniającego wymogi szerokiej rzeszy zainteresowanych. Brnąc konsekwentnie w retorykę dziecka zapytacie, a czy tylko z tych dwóch powodów? Naturalnie, że nie, gdyż teoretycznie rzecz rozpatrując wbrew pewnego rodzaju logice, każdy z nas będąc innym szuka swojego brzmienia czasem nawet za cenę dramatycznego odejścia od wzorca, jakim jest muzyka na żywo. Owszem, to z pozoru jest zaprzeczeniem pojęcia Hi-Fi, ale muzyka ma sprawiać przyjemność i każdy z nas decyduje, co jest dla niego dobre, a co złe. Zatem jak na tle tych zapotrzebowań prezentuje się dzisiejszy rylec? Już zdradzam. Biorąc jako punkt odniesienia wspomniany wcześniej model 2500 jej siostra Legacy idzie w przypisaną wkładkom MC stronę wyrafinowanego dostojeństwa. To zaś oznacza, że dostajemy zdecydowanie gęstszy przekaz, ale bez utraty najważniejszej rzeczy w przekazie muzycznym, jaką są informacje. Owszem, pierwsze minuty po przejściu z poprzedniczki na dzisiejszą bohaterkę powodują uczucie nieco większego stonowania muzyki, ale to jest bardzo złudne, gdyż po dokładniejszym przyjrzeniu się całości szybko okazuje się być na swoim miejscu. Powiem więcej, zazwyczaj w tym pozornie jakby gęstszym i ciemniejszym zapisie nutowym dzieje się o wiele więcej, gdyż pozorna otwartość tańszego modelu okupiona jest pakietem zniekształceń w górnych rejestrach. Tak zniekształceń, które może dla wielu są bardzo przyjemne, bo oferują powodujący krótkotrwały efekt uśmiechu na twarzy efekt „łał”, ale po akomodacji z nową jakością nagle okazuje się, że w górne rejony wyrafinowania dźwięku prowadzi zdecydowanie inna droga. Naturalnie nieco przejaskrawiam temat, jednak tylko dlatego, że sam kilka razy na takie triki dałem się nabrać, a pisząc o tym w moich wynurzeniach chciałbym, abyście podczas decyzji zakupowej byli świadomi, czy wybieracie krótkotrwałą pozorną wspaniałość, czy długoletnie zadowolenie. I nie mówię tego jedynie w stosunku do wymienionych w tym teście wkładek, tylko ogólnego stanu rzeczy, który niestety determinują ceny poszczególnych modeli. Wracając do Legacy bardzo ważnym elementem jej prezentacji jest nieprzekraczająca dobrego smaku, naładowana sporym pakietem informacji masa i barwa dźwięku. Dlaczego ważnym? Proszę się nie obrazić, ale znakomicie zdaję sobie sprawę, że wielu z fanów analogu twierdzi, iż gramofon ma oferować gęsty, graniczący z lawą i bardzo gładki, zbliżający się do zaniku powietrza na scenie sznyt grania, a to z całym szacunkiem dla podobnie myślących jest całkowitą nieprawdą. Na szczęście dla potencjalnych zainteresowanych nasza bohaterka umiejętnie to dozuje, co ewidentnie potwierdza wyjście z tarczą z pojedynku w bardzo naładowanym barwą i masą w tym wypadku przypadkowym, bo testowym systemie, a to nie chcąc pokazywać palcem, ale dla wielu powinno już o czymś świadczyć. A jak to przekładało się na konkretną muzykę? Na początek przywołam starcie z najnowszym krążkiem Anny Marii Jopek „Minione”. Znawcy twórczości Pani Ani wiedzą, że swoje krążki zawsze bardzo dopieszcza i gdy dotychczas cała para szła w przysłowiowy kocioł otwartości i witalności przekazu, to w przywołanym tytule postarała się o dobre obdarowanie masą środkowych i dolnych rejestrów. To zaś sprawia, że według mnie jest to najlepiej zrealizowana przez team AMJ płyta, która notabene ową jakością stawia przed torem audio najwięcej wyzwań. Chodzi o z pozoru dość błahe sprawy typu: grania gęstą, naładowaną pakietem koloru nutą fortepianu, na tle którego bez próby dominacji nad nim artystka snuje znane z polskiej sceny muzycznej wokalne perełki. Na czym polega ta trudność? Otóż wszystkie utwory są dość gęsto zrealizowane i gdy najważniejszy element toru, jakim jest dzisiaj recenzowana wkładka nie dałaby rady w selektywny sposób oddać zamierzeń realizatorów, dostałbym jeden wielki dźwiękowy ulepek. Na szczęście wszystkie wspomniane aspekty Legacy odczytała na tyle dobrze, że bez problemów każdy najdrobniejszy niuans brzmieniowy bardzo czytelnie wybrzmiał w stworzonej przez wkładkę Goldringa ciekawie zagospodarowanej we wszystkich wektorach przestrzeni międzykolumnowej. Naturalnie da się lepiej, choćby po przejściu na produkt odniesienia, czyli moją Miyajimę Madake, ale biorąc siły na zamiary (różnica w cenie obydwu sparing-partnerek jest prawie sześciokrotna) opisywana pozycja płytowa z pretendentką do laurów zabrzmiała bardzo dobrze. W podobnym tonie do naszej artystki wypadł krążek Ralpha Townera z Garym Burtonem „Match Book”. Niesamowita, unikająca zbędnych uśrednień gładkość bohaterki powodowała, że panowie ze swoimi instrumentami (wibrafon i gitara) czerpali z jej dobrodziejstw pełnymi garściami. Fantastycznie prezentujące się, pełne informacji o pracy strun i pudła rezonansowego wiosło Ralpha Townera i mieniące się delikatnym blaskiem i soczystością klepki wibrafonu Gary Burtona sprawiły, że dla przypomnienia tego spektaklu nie potrafiłem odmówić sobie ponownego położenia tej płyty na talerzu gramofonu na drugi dzień. Zatem, czy wszystko było wzorowe? Może to co napiszę nie zasługuje na powiedzenie „zdecydowanie nie”, ale z pewnością przewijający się przez cały czas sznyt grania czasem odbijał się in mały minusik na muzyce wymagającej wyraźnego postawienia kropki nad „i” w temacie wybrzmiewania blach perkusji i innych wymagających iskry w górnych rejestrach rodem z muzyki elektronicznej produkcjach. Ale uspokajam, nie rwijcie sobie włosów z głowy, gdyż to, co przed momentem napisałem, jest typowym efektem „coś za coś” i tylko od docelowego zestawienia będzie zależeć, czy wypunktowany niuans wychwycicie. Ja mam bardzo gęsty zestaw i szczerze przyznam, że prawdopodobnie tylko dlatego ta w większości wypadków dobrze wypadająca propozycja Goldringa momentami zaliczała drobne potknięcia. Potknięcia, które w żaden sposób nie kaleczyły dźwięku, tylko kreowały go w nieco ciemniejszej, ale nadal przyjaznej nawet dla wymagającego słuchacza atmosferze.

Relacjonowany sparing był dla mnie owocny w bardzo ciekawe wnioski, gdyż ewidentnie pokazał, na co w swej prezentacji stawiają konfrontowane modele wkładek Goldringa. Oczywiście bez względu na fakt rozświetlenia przekazu, a przez to zwiększonego uczucia świeżości opisywanej poprzednio ta opiniowana dzisiaj jest zdecydowanie bardziej wyrafinowana. To naturalnie sprawia, że z automatu jest bardziej wymagająca od docelowego systemu audio. Ale przecież nikt nie powiedział, że w zabawie w analog będzie łatwo, a tym bardziej, gdy chcemy wspinać się na wyżyny jego możliwości. Gdzie w takim razie widzę Goldringa Legacy? Szczerze powiedziawszy tylko bardzo otyłe konfiguracje mogą powiedzieć pas. Reszta, nawet te gęste, byle były rozdzielcze, powinny spijać z niej samą śmietankę, czego wszystkim zainteresowanym testowanym modelem życzę.

Jacek Pazio

Opinia 2

Testy wkładek gramofonowych to najogólniej rzecz ujmując stąpanie po bardzo kruchym lodzie. Pomijając bowiem natywną delikatność recenzowanych „maluchów” za każdym razem, nawet nie tyle niebagatelne, co wręcz kluczowe znaczenie mają pozostałe elementy analogowej układanki, czyli ramię, sam gramofon, przedwzmacniacz, o okablowaniu nawet nie wspominając. Krótko mówiąc tysiące zmiennych i suma summarum istna rosyjska ruletka, której ofiarą paść może bogu ducha winna wkładka a za wszystko, niezależnie od rezultatu i tak i tak zapłaci dystrybutor. Proszę mnie tylko źle nie zrozumieć. To wcale nie chodzi o to, że ktokolwiek komukolwiek musi cokolwiek płacić, lecz o niezaprzeczalny fakt, że co jak co, ale wkładka po wizytach w kilku redakcjach do sprzedaży już się nie nadaje, więc koszty takiej zabawy lokalny reprezentant danej marki chciał nie chciał musi wziąć na przysłowiową klatę. Całe szczęście są tacy i do powyższego, elitarnego grona należy białostockie Rafko, które już po raz drugi, w stosunkowo krótkim czasie, było tak miłe i dostarczyło nam do recenzji „małe co nieco” pod postacią angielskiego Goldringa Legacy.

Po niedrogim,  reprezentującym rodzinę MM a zagłębiając się nieco bardziej w analogowe meandry MI, Goldringu 2500 przyszła pora na crème de la crème angielskiego potentata, czyli jego flagowy model Legacy. Z premedytacją w poprzednim zdaniu nie użyłem określenia „High-End”, gdyż akurat w tym przypadku flagowość z jednej strony wcale nie oznacza brutalnego drenażu naszego portfela, co niewątpliwie cieszy (i to bardzo), lecz z drugiej do owego High-Endu zakładam, że nawet nie aspiruje. Trudno bowiem wymagać od niej walorów znanych z konstrukcji pięcio-, bądź dziesięciokrotnie droższych. Nie ma bowiem co się oszukiwać – Goldring swoim flagowcem Legacy kończy tam, gdzie dajmy na to ZYX podstawową wkładką R-50 Bloom 3 dopiero otwiera swoje portfolio a katalogu np. Miyajimy nawet jeszcze nie widać na horyzoncie. Żeby było ciekawiej, co z pewnością bardziej uważni czytelnicy pamiętają, tytułowy przetwornik już raz u nas gościł. Było to na przełomie stycznia i lutego 2014 r, kiedy to mieliśmy okazję i niewątpliwą przyjemność eksploatować u siebie gramofon Avid Sequel SP właśnie w taką wkładkę uzbrojony. Powtórka z rozrywki i odgrzewanie kotleta? Wbrew pozorom niekoniecznie, gdyż tak jak już zdążyłem nadmienić, wkładka jako taka jest jedynie, co prawda jedną z krytycznych, ale jednak li tylko składową misternej układanki umownie i nad wyraz skrótowo nazywanej gramofonem. Skoro zatem podczas wcześniejszej odsłony Goldring pracował na „resorowanym”, miękko zawieszonym Avidzie, to tym razem skorzystaliśmy z „twardego” napędu i w tytułową wkładkę uzbroiliśmy również mającego swoje pięć minut na naszych łamach Dr. Feickert Analogue Woodpecker z ramieniem SME M2 – 9 R.

Nad wyraz skondensowaną część wizualizacyjno – techniczną pozwolę sobie zacząć od dość podstawowych informacji dotyczących budowy tytułowego przetwornika. Legacy jest bowiem niskopoziomową (0.25mV) wkładką MC, wyposażoną w igłę ze szlifem typu „Vital fine line”, stosowanym obecnie chyba tylko przez Goldringa. Wspornik igły jest aluminiowy, rekomendowana siła nacisku wynosi 1,75 g.  a korpus jest magnezowy. Mocowanie jest intuicyjne i proste – dwoma śrubkami wkręcanymi w nagwintowane otwory w korpusie, a schody, wynikające z wszechobecnych obłości mogą pojawić się jedynie przy jej ustawianiu.

Pierwsze, co brzydko mówiąc, rzuca się w uszy po włączeniu uzbrojonego w Legacy Feickerta, to zdecydowanie cichszy szum, aniżeli np. przy usytuowanej nieco niżej w rodowej hierarchii 2500 i wcale nie wynika to z różnic  poziomu wyjściowego, gdyż od ogarniania tego typu niuansów jest Theriaa, lecz z umiejętności odizolowania szkodliwych artefaktów od sygnału właściwego. Dzięki temu łatwiej jest się skupić na muzyce jako takiej a nie przez dłuższą chwilę przyzwyczajać do zastanych warunków i załączać sobie w głowie odpowiedni górno-, bądź dolnoprzepustowy filtr owe szumy i trzaski czy to niwelujący, czy też przesuwający je na dalsze plany. Topowy Goldring stawia również na szeroko rozumianą przyjemność odbioru, co jest oczywistą – logiczną pochodną niezwykle organicznej i nieco przyciemnionej barwy. Z topowym Goldrigiem dostajemy bowiem to, po co z założenia po analog sięgamy – nasycenie i soczystość średnicy w większości przypadków nieosiągalne dla większości cyfrowych źródeł. Jest karmelowo, niemalże lepko i … po prostu pięknie. Anna Maria Jopek na „Minione” czaruje jak jeszcze nigdy nie czarowała a jej głos nabrał niesamowitej namacalności i czegoś co spokojnie można byłoby określić „czarnym” feelingiem. Lekko przesunięta ku dołowi równowaga tonalna sprawia, że coś takiego jak seksapil przestaje być li tylko pustym pojęciem, lecz ewoluuje do obecnej i namacalnej składowej nagrań, gdzie tylko pojawiają się przedstawicielki płci pięknej. Możliwe oczywiście, iż ów składowa obecna jest również w nagraniach, gdzie wokalnie udziela się męska część naszej populacji, lecz nie mi to osądzać. Na moje ucho to raczej dodatkowy zastrzyk testosteronu przez co niższe, bardziej nasycone „samcze” pienia mają za zdanie przyciągnięcie kobiecej uwagi. Nieodżałowany Leonard Cohen na swoim pożegnanym „You Want It Darker” miał jeszcze głębszy, jeszcze niżej schodzący i stanowiący prawdziwy wzorzec połączenia aksamitności z wynikającą z wieku chrypką głos. Chociaż w pewnych przypadkach, jak … „Składam się z ciągłych powtórzeń”  Artura Rojka nawet tak oczywista pomoc nie na wiele się zdała. Mniejsza jednak z tym, gdyż spokojnie powyższy album możemy uznać za wypadek przy pracy i zamiast się z jego powodu zamartwiać sugeruję sięgnąć po pozycję, w której wszystko jest na swoim miejscu. Powyższe kryteria z nawiązką spełniał „Turn Up The Quiet” Diany Krall, gdzie pierwsze takty otwierającego album „Like Someone In Love” od razu jasno dały nam do zrozumienia, że przez najbliższa godzinę z kanapy podniesiemy się tylko raz i to tylko po to aby zmienić stronę. Odzywający się jako pierwszy kontrabas charakteryzował właściwy wolumen i zaraźliwa rytmiczność a że tym razem pudło miało nieco więcej do powiedzenia aniżeli struny spokojnie możemy uznać nie tyle za wadę i odstępstwo od wzorca, choć niewątpliwie takowym jest, co za własny pomysł Goldringa na brzmienie, z którym możemy się co najwyżej zgadzać, bądź nie i tyle. Scena swobodnie rozciągała się  na szerokość i jedynie jej głębokość mogła pozostawiać delikatny niedosyt. Jest to o tyle ciekawe, że zarówno mój dyżurny, będący przecież typową MM-ką, Shelter 201, jak i równolegle testowana ClearAudio Essence miały pod tym względem nieco więcej do powiedzenia. Proszę mnie jednak źle nie zrozumieć. Legacy daleko do pocztówkowej dwuwymiarowości a że dalsze plany prezentuje bliżej aniżeli wspomniani konkurenci, to jedna z jej cech charakterystycznych. Podobnie jest z sybilantami, które angielska wkładka otacza specjalną troską i dba aby zbytnio ani nie szeleściły, ani tym bardziej nie wywoływały naszej irytacji. Nie znaczy to, że bezpardonowo je wycina „gasząc”, bądź wycofując najwyższe składowe, bo tak nie jest, a jedynie sprawia, że nabierają one stosownej i mogącej podobać się ogłady i finezji. I właśnie powyższy zabieg sprawił, że stare, skrzeczące, siejące wywołującą w tzw. okamgnieniu migrenę górą „The number of the beast” Iron Maiden, czy „Rust In Peace” Megadeth potrafiły oczarować potęgą i wolumenem bez zbędnego absorbowania uwagi irytującą ofensywnością niezaprzeczalnie pozbawionych finezji najwyższych składowych. Co istotne ani dynamika, ani tym bardziej ciężar i agresywność nie zostały osłabione, utemperowane a jedynie zaakcentowanie spójności i nasycenia średnicy sprawiły, że całość zyskała na stereotypowo lampowej eufonii.

O ile przy równowadze tonalnej „Dzięciołka” Feickerta nie trzeba było nawet w najmniejszym stopniu kombinować, bo to ze wszech miar muzykalny i potrafiący zagrać potężnym a zarazem świetnie kontrolowanym dźwiękiem napęd, to wszędzie tam, gdzie nieco brakuje przysłowiowego mięcha i muzykalności obecność Goldringa Legacy może okazać się prawdziwym wybawieniem. Wszelakiej maści konstrukcje wyposażone w szklane, lekkie aluminiowe i inne niezbyt ciężkie talerze powinny z tytułową wkładką na tyle się dogadać, że wreszcie ich posiadacze będą mogli skupić się na tym, na czym powinni od początku kontaktu z analogiem – na ulubionej muzyce.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Rafko

Cena: 3 999 PLN

Dane techniczne:
Mocowanie wkładki: 1/2 cala
Szlif: Vital (podobny do Shibata), typu Fine Line
Wymienność igły: Tak, w fabryce
Kąt nachylenia igły: 20°
Masa ekwiwalentna końcówki: 0.6 mg
Zalecana siła nacisku: 1.5 – 2g (15 – 20mN)
Pasmo przenoszenia: 20 – 22.000 Hz
Separacja kanałów: 25dB
Balans kanałów: 1dB
Pojemność wejściowa MC: 100 – 1.000 pF
Napięcie wyjściowe MC: 0.25mV
Rezystancja: 100 Ω
Rezystancja wewnętrzna: 7 Ω
Indukcyjność wewnętrzna: 3uH
Waga: 8g

 

System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TE
CH- zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >
  3. wkładka gramofonowa

Goldring 2500

Opinia 1

Chyba nie zdradzę tajemniczy poliszynela, gdy powiem, że dla laika temat toru analogowego z poczciwym gramofonem w roli głównej jest stosunkowo prostym zagadnieniem. Wystarczy postawić na szafce ze sprzętem obecnie bardzo modny w ofercie wielu punktów handlowych swoisty „kombajn” (napęd, ramię, wkładka i przedwzmacniacz w jednym kicie startowym), płożyć na nim czarny placek i delektować się przypominającą młodzieńcze lata, pełną trzasków muzyką. Niestety, kierujący wydarzeniami mojego życia nieprzewidywalny w swoich decyzjach los chciał, abym na przestrzeni wielu lat zabawy w kochającego muzykę osobnika nieco bardziej zgłębił ten dział audio i z autopsji wiem, iż temat nie jest taki prosty, na jaki wygląda. Dlaczego? To oczywiste. Przecież w kręgach bardziej zaawansowanych melomanów nawet samo określenie podmiotu mającego największy wpływ na końcowy efekt soniczny całej układanki (napęd, ramię, wkładka, czy phonostage) zdaje się być jednoznacznie nierozstrzygalnym, a co dopiero mówić o konkretnych modelach wspomnianych podzespołów. Tak tak, znam osoby, które położą rękę na stół tylko po to, by udowodnić swoją rację co do jasnego określenia numeru jeden gramofonowego konglomeratu. Jednak w dzisiejszym odcinku nie mam zamiaru wywoływać żadnej wojenki pomiędzy ścierającymi się obozami, gdyż będziemy zajmować się tylko jednym elementem, a to oznacza, mimowolne obciążenie testu zgraniem się pretendenta do laurów z niezbędną do pełnej konfiguracji resztą zestawienia. Niestety wartość soniczna gramofonu jest wypadkową wielu składowych bardzo skomplikowanego układu, dlatego też podczas wyciągania wniosków o pojedynczym produkcie zobligowani jesteśmy do przyłożenia odpowiednio zoptymalizowanego filtra, co mam nadzieję zrobicie również Wy. Ok. koniec lawirowania. Przyszedł czas na konkrety, czyli informację zdradzającą tożsamość głównego celu naszego spotkania w osobie wkładki gramofonowej brytyjskiej marki Goldring o symbolu 2500, czyli mowa o egzemplarzu wyprodukowanym w Japonii, o której wizytę w naszej redakcji zadbał białostocki dystrybutor RAFKO.

Akapit wizualizacyjny z racji opisywania maleństwa rozmiarowego i zajmowania przez nie niezbyt wysokich rejonów cennika podobnych produktów nie będzie zbyt długi. W założeniach producenta jest to propozycja dla zwykłego Kowalskiego, dlatego też w opisie nie znajdziemy wzmianek o egzotycznym drewnie, czy wymyślnych rodem z pierścionków zaręczynowych puzdereczkach. Korpus jest prostym, ale solidnym, bo wykorzystującym w swej konstrukcji pokryte materiałem ekranującym „Super Permalloy” aluminium i sztuczne tworzywo obłą skorupą dla poruszającej się w polu magnetycznym zwieńczonej magnesem igły. Idąc za danymi producenta jestem zobligowany poinformować, iż sama igła może pochwalić się szlifem typu 2SD, a swej budowie wykorzystuje zmniejszające bezwładność wspornika unikalne połączenie niklu i stali. Jeśli chodzi zaś o rodzaj ważnego dla tej konstrukcji, generującego finalny sygnał elektryczny dla phonostage’a magnesu, według danych producenta mamy do czynienia z zapewniająca wysokość czułości wkładki konstrukcją smarowo-kobaltową typu MI (moving iron). Na czas transportu rzeczona wkładka gramofonowa stabilizowana jest w wyściełanej gąbką akrylowej kuwecie, a po wyposażeniu w niezbędne do montażu śrubki i kluczyk imbusowy zostaje wsunięta w okalający całość aluminiowy kołnierz. Finalnie tak przygotowany zestaw wraz ze stosowną instrukcją pakowany jest schludne kartonowe pudełko. Jak widać, producent unika zbędnych ekwilibrystyk wizualnych, co przy stosunkowo niedużym budżecie cenowym sugeruje skierowanie wszystkich sił na walory dźwiękowe, które w przysłowiowych kilku zdaniach w poniższym tekście postaram się w miarę rzetelnie przybliżyć.

Przyznam szczerze, moment aplikacji tytułowej wkładki w testowy napęd Dr. Feickert Woodpecker z racji braku wcześniejszych doświadczeń z tą marką na swoim podwórku rodził wiele niepewności. Raz, od zawsze używałem wkładek MC, a dwa najczęściej przyglądałem się zdecydowanie droższym konstrukcjom. I wiecie co? Takie pozbawione punktów odniesienia do dawnych przeżyć spotkanie testowe jest zdecydowanie łatwiejsze do zredagowania, a co za tym idzie przelania na klawiaturę. Dlatego z przyjemnością oświadczam, iż te spędzone z Goldringiem 2500 dwa tygodnie były bardzo ciekawie wypełnionym muzyką czasem. Czasem, który co prawda pokazał mi nieco inne spojrzenie na te same pozycje płytowe, ale na tyle konsekwentne w domenie spójności prezentacji, że bez względu na obecny poziom wtajemniczenia gratuluję producentowi uzyskanego wyniku sonicznego. Jak zatem odebrałem tę szkołę grania? Przygoda z naszym bohaterem obfitowała w bardzo żywiołowe oddanie prezentowanych na wirtualnej scenie projektów muzycznych. Wszystko podane było jak na tacy, ale bez szkodliwych dla odbioru przerysowań, owocując naciskiem na krawędzie poszczególnych fraz nutowych z mocnym doświetleniem przestrzeni międzykolumnowej. W prostych żołnierskich słowach powiedziałbym, że nasza bohaterka stawiała na bezpośredniość, ale bez mogących zniweczyć zabieg swobody grania samowolnych wyskoków najwyższych rejestrów. Owszem, w porównaniu do dziesięciokrotnie droższego punktu odniesienia (Miyajima Madake) czasem bywało zbyt dosadnie, ale nie oszukujmy się, dwu i pół tysiączka stawia na inną grupę docelową, dlatego też w swojej pracy z wytłoczonym na czarnym krążku rowkiem ma prawo do wyraźniejszego pokazania własnego „ja”. Ale bez paniki. Ta informacja jest jedynie przedstawieniem pewnego wzoru dźwięku, a nie deprecjonowaniem wartości „brytyjskiej Japonki”, gdyż wbrew pozorom owa swoboda przy wielu pozytywnych aspektach typu witalność i oddech dźwięku jak wspominałem potrafi uniknąć natarczywości. Przykład? Proszę bardzo. Choćby koncertowa kompilacja twórczości Kena Vandermarka „Four Sides To The Story” z krakowskiego klubu Alchemia. To właśnie dzięki wydawałoby się nieposkromionej, a w praktyce w pełni kontrolowanej ochocie do pokazania bardzo istotnych dla tego typu muzyki niuansów (szybkość i energia) wspomniane klubowe free jazzowe szaleństwo jestem w stanie zaliczyć do kanonu bardzo dobrze oddanych. Nie było żadnych niedomówień, tylko pełna moc i idealnie pokazana współpraca całego składu muzyków nawet w najbardziej zwariowanych pasażach. Powiem szczerze, to był wulkan emocji. Ale czy zawsze było tak fantastycznie? Jak to w życiu bywa, niestety nie. Naturalnie aby to wychwycić, musiałem sięgnąć po bardzo dobre, stawiające na wysmakowanie soniczne realizacje, a i tak nie nazwałbym tego jakąkolwiek porażką, tylko konsekwencją takiego, a nie innego wyboru końcowego sznytu dźwiękowego. Gdzie zatem widziałem wspomniane niepożądane reperkusje? Oczywiście wszelka wokalistyka i stawiająca na pełne eufonii wybrzmienia muzyka z wibrafonem w roli głównej. W takich produkcjach trochę brakowało mi mistyki, ale natychmiast przyznaję, po uwzględnieniu marginesu dla pułapu cenowego tej wkładki wszystko okazywało się być na swoim miejscu. Mało tego. Bardzo prostym okiełznaniem przytoczonych aspektów jest według mnie aplikacja tytułowego Goldringa w oferujący swoim graniem sporą nutę wysycenia zestaw. Przecież nie od dzisiaj wiadomo, że zabawa w konfigurację przyjemnie brzmiącego zestawu audio jest sztuką, w której dobór odpowiedniego towarzystwa dla drapaka jest tak samo ważny jak dla źródła cyfrowego. Nasza bohaterka od pierwszych chwil zdradza swoje upodobania i choćby zdawkowa wiedza gdzie ją zaaplikować bez problemu odsunie nas od stanu emocjonalnego typu: albo ją kocham, albo nienawidzę. Jeśli jednak jakimś trafem Wam się to nie uda, opcje będą dwie. Albo nie macie pojęcia w temacie, albo docelowy system sam w sobie jest już bliski analityczności. Innej opcji nie wiedzę. Ale mimo wszystko, ja na co dzień stawiając na mocną pracę w środku pasma owymi odstępstwami od wypracowanego przez lata zabawy z drogimi produktami wzorca przez cały czas byłem bardzo pozytywnie zaskakiwany. To było na tyle przekonujące, że jeśli kiedyś zdecyduję się zbudować system w oparciu o wkładkę MM/MI, 2500-ka Goldringa z pewnością zaliczy drugie podejście.

To był trochę zaskakujący w ilość pozytywnych wrażeń test. Przecież bawiłem się stawiającą na całkowicie inną sferę przeżyć i daleką od okupowanych przeze mnie przez lata standardów cenowych wkładką MI, a każdym czarnym krążkiem potrafiła na tyle mnie zaskoczyć, że nawet pokazujące pewne niedostatki pozycje bez problemów broniły się swoim zapałem do oddania ducha nagrania. Co ciekawe, cały czas czekałem na jej ewidentną wpadkę, gdy tymczasem, żeby ją na czymś ewidentnie złapać, musiałem posunąć się do swoistego ciosu poniżej pasa (wyrafinowane realizacje). Co prawda całkowicie uprawnionego, ale w założeniach przed-testowych z racji nonszalanckiej pewności siebie w ogóle nie branego pod uwagę. Gdzie widziałbym recenzowanego Goldringa 2500? Jak wspominałem. Zielone światło mają wszyscy mogący pochwalić się gęsto gającymi systemami. Jednak nie skreślałbym również tych oscylujących ze swoimi układankami wokół neutralności, gdyż oferta soniczna Brytyjczyków owszem jest żywa, ale tak doskonale podana, że potrafiła pozytywnie zauroczyć nawet tak zagorzałego zwolennika barwy ponad wszystko jak ja. A to o czymś świadczy.

Jacek Pazio

Opinia 2

Kontynuując wątek analogowy i niejako wychodząc naprzeciw słabościom Jacka, dla którego każde spotkanie może nie tylko z winylowymi krążkami, co z całą maszynerią konieczną do ich reprodukcji jest przysłowiowym dniem dużego dziecka tym razem, po świetnym phonostage’u VTL TP-2.5 SERIES II pod redakcyjną lupę wzięliśmy kolejny element okołogramofonowej układanki, czyli … wkładkę. Niby w samym fakcie testowania odczytującego zapisane w płytowych rowkach rylca nie ma nic dziwnego, lecz jak dotąd, na naszych łamach gościły z wyjątkiem AEC London C-91E POD jedynie przetworniki typu MC (moving coil – nieruchomy magnes, ruchoma cewka) to tym razem do naszej redakcji trafił ciekawy przypadek stanowiący rozwinięcie klasycznej MM-ki (moving magnet – stacjonarna cewka, ruchomy magnes), czyli MI (moving iron – nieruchomy magnes, ruchom rdzeń). Dzięki temu zbiegowi okoliczności a tak po prawdzie dzięki dystrybutorowi marki – białostockiemu Rafko możemy wreszcie zaproponować małe co nieco wszystkim tym, którzy nie widzą większego sensu przesiadania się na konstrukcje MC a będąc w pełni szczęśliwymi z posiadanych przedwzmacniaczy, bądź to stacjonarnych, bądź wbudowanych w przedwzmacniacze liniowe i integry chcą do maksimum wykorzystać potencjał własnych systemów. Dlatego też nie chcąc niepotrzebnie rozwlekać wstępniaka serdecznie zapraszam na kilka refleksji o dzisiejszym bohaterze, czyli Goldringu 2500.

Goldring 2500 już przy wypakowaniu prezentuje się nad wyraz dostojnie. To nie jest żadna plastikowa wydmuszka, lecz kawał porządnej wkładki a jej masywny, obły korpus zarówno kształtem, jak i masą jasno daje do zrozumienia, że wkraczamy na ring wagi ciężkiej i chociaż mamy do czynienia „tylko” z MM-ką, to lepiej darować sobie drwiące uśmieszki. Jakby bowiem na 2500 nie patrzyć, jest to flagowy model wśród wkładek MM/MI tego producenta a to, mając na uwadze ponad stuletnią historię Goldringa zobowiązuje. Z drugiej strony nie ma jednak co zbytnio zapatrywać się na historię i minione dzieje, gdyż współczesny świat audio już dawno pozbył się sentymentów i wiedząc, że klienci może i czasem kierują się pobudkami czysto sentymentalnymi, to i tak i tak 99% zysków generują ci, którzy głosują własnymi portfelami a ich przekonuje, bądź przynajmniej przekonywać powinno, brzmienie i jakość danego wyrobu. A jak jest w przypadku tytułowego przetwornika?
Jak już zdążyłem nadmienić 2500 wygląda wybornie. Jest uroczo „tłuściutka” a zarazem nie popada w zbytni przepych i czysto bizantyjską ornamentykę. Srebrno-czarny korpus nadaje wkładce niezobowiązująco – eleganckiego charakteru i nie przykuwa niepotrzebnie uwagi, nie absorbuje podczas codziennego użytkowania. To po prostu przykład solidności i precyzji. Konstrukcję oparto na igle o szlifie 2SD zamontowanym na lekkim i zarazem cienkim wsporniku z żelaza i niklu. Samarowo – kobaltowy układ magnetyczny charakteryzuje się wysokim poziomem wyjściowym (6.5mV) i dodatkowo, jak podkreśla sam producent, „dla zapewnienia najwyższej czułości oraz redukcji niechcianych pogłosów w momencie opuszczania i podnoszenia ramienia” obudowę pokryto materiałem ekranującym „Super Permalloy”. To jednak nie wszystko. Miłym i ułatwiającym życie drobiazgiem są gwintowane otwory sprawiające, że montaż wkładki w headshellu powinien przebiegać szybko i sprawnie. I jeszcze jedno – oczywiście istnieje możliwość wymiany samej igły, więc koszty eksploatacji ww. konstrukcji nie powinny być zbyt stresujące.

Podchodząc do tematu brzmienia na zasadzie stereotypów można byłoby uznać, że wkładki MC to rozdzielczość za to MM są oazą muzykalności. Niestety jednostki bazujące na tego typu legendach z mchu i paproci strzelają sobie nie tyle w kolano, co w ucho. Bez trudu przecież można wymienić wkładki MC grające ciemno i gęsto a w rezultacie oszałamiająco muzykalnie w stylu używanej przez Jacka Miyajimy Madake a jednocześnie brzydko mówiąc jeśli nie drące paszczę, to wyciągające oprócz całego audiofilskiego planktonu również nawet najmniejsze trzaski MM-ki (vide AEC London C-91E POD). Dlatego też nie ma co zwracać uwagi na niuanse konstrukcyjne, tylko skupić się na dźwięku przez ową wkładkę reprodukowanym i właśnie ów dźwięk oceniać. A jak prezentuje się tytułowy Goldring? Idąc na łatwiznę i posiłkując się ww. stereotypami można byłoby uznać, że przysłowiowo łączy zalety obu konstrukcji i zakończyć temat. Eksplorując jednak soniczne meandry warto byłoby wspomnieć o tym, że 2500 jest niezwykle rozdzielczym przetwornikiem, który nie dość, że już od pierwszych dźwięków potrafi zaskoczyć fenomenalną przestrzenią, daleko wykraczającą zarówno poza szerokość rozstawu kolumn, ale i śmiało poczynającym sobie w domenie głębokości to i z umiejscawianiem precyzyjnie kreślonych źródeł pozornych nie ma najmniejszych problemów. Aspekty te świetnie podkreśliła dopiero co recenzowana ścieżka dźwiękowa do gry „Kholat”. Nie ukrywam, iż to mocno klimatyczny, żeby nie powiedzieć depresyjny repertuar, ale właśnie detaliczność i rozdzielczość Goldringa dodatkowo podkręciły już i tak mroczny przekaz. Fortepian zabrzmiał jeszcze szkliściej a potępieńcze dźwięki przetworzonych smyczków wywoływały gęsią skórkę. Pasmo jest świetnie rozciągnięte i nie sposób zarzucić mu jakiekolwiek zaokrąglenie, czy wycofanie na skrajach a i średnica pilnuje szyku nie wyrywając się zbytnio przed szereg. Krótko mówiąc słychać potencjał i jeśli lubicie Państwo tego typu repertuar a soundtrack z „Blade Runnera” ląduje na talerzu waszego gramofonu z częstotliwością zbliżoną do namolności bloków reklamowych w komercyjnych rozgłośniach radiowych i telewizyjnych, to spokojnie możecie sobie darować dalszą lekturę, tylko logować się do internetowego sklepu dystrybutora. Żeby jednak przypadkiem ktoś nie uznał, że 2500-ka jest wkładką tylko do elektroniki i skierowaną do miłośników cold-wave’u dla równowago sięgnąłem po najnowsze wydawnictwo Diany Krall – „Turn Up The Quiet” , gdzie jak na tacy podane sybilanty niby były nieodłącznym elementem prezentacji a jednocześnie ani nie przeszkadzały, ani nie absorbowały niepotrzebnie uwagi. Ot wokalistka została zarejestrowana tak a nie inaczej i tyle, a wkładka tylko to pokazała bynajmniej nie próbując zrobić z tej bądź co bądź komercyjnej produkcji przejaskrawionego samplera. W zamian za to mamy dużo, naprawdę dużo powietrza otaczającego muzyków towarzyszących Kanadyjce, czarne tło i suma summarum wielce udaną namiastkę prywatnego koncertu. Jeśli ktoś po moich uwagach dotyczących reprodukcji „Kholata” obawiał się zbytniego chłodu i analityczności od razu spieszę z wyjaśnieniami, iż nic takiego nie ma miejsca. Temperatura barwowa Goldringa oscyluje bowiem wokół neutralności, ze wskazaniem na „+”, aniżeli „-” i o tym jaki efekt finalny osiągniemy decydować będą w tym momencie pozostałe elementy toru, choć ze swojej strony zalecałbym daleko idącą ostrożność z aplikacją ww. wkładki do gramofonów ze szklanymi talerzami, gdyż może się okazać, że niepostrzeżenie wkroczyliśmy do krainy Królowej Śniegu.
Zmieniając nieco repertuar i chcąc sprawdzić jak wygląda sytuacja na dole pasma nie odmówiłem sobie przyjemności sięgnięcia po „Collected” Massive Attack. I tutaj też nie znalazłem powodów do marudzenia. Bas schodził piekielnie nisko, był sprężysty, zróżnicowany i co najważniejsze świetnie „się zbierał” a w dodatku pomimo swojej niewątpliwej syntetyczności nie wiało od niego „plastikiem”. Nie miał też zapędów zawłaszczania pozostałych podzakresów, więc zarówno warstwa wokalna, jak i wydarzenia rozgrywające się w górze pasma nie musiały walczyć o zaistnienie w przestrzeni miedzykolumnowej. Sprawę nieco ułatwiała sugestywna gradacja planów i precyzyjne umiejscowienie na nich poszczególnych warstw/ścieżek więc zamiast dwuwymiarowej pocztówki mieliśmy do czynienia z w pełni trójwymiarowym spektaklem. Wokale były więc świetnie naświetlone i podane bliżej aniżeli komputerowo wygenerowane sample i co nie powinno dziwić charakteryzowała je daleko bardziej „ludzka” natura aniżeli syntetycznego tła.

Czy możemy zatem uznać Goldringa 2500 za wkładkę może nie tyle idealną, co przynajmniej dla każdego? Cóż. Jak w przypadku każdej audiofilskiej kwestii, tak i tutaj zdania będą zapewne podzielone, lecz przewrotnie twierdzę, że … nie i nie. Idealną nie jest, bo i do będącej punktem odniesienia Miyajimy brakuje jej nieco więcej niż trochę, co patrząc na różnicę w cenie obu wkładek nikogo dziwić nie powinno a po drugie nie jest dla każdego, gdyż każdy powinien wyboru dokonać samodzielnie i przede wszystkim świadomie. W ramach niezobowiązującej podpowiedzi chciałbym jedynie nadmienić, iż podczas testu z premedytacją posiłkowałem się albumami nie dość, że dobrze wydanymi to jeszcze świetnie zachowanymi, gdyż tak, jak już zdążyłem wspomnieć Goldring nie czuje się w obowiązku maskować jakiekolwiek skazy i ryski informując nas o nich bezpardonowymi cyknięciami i trzaskami. Czyli w im lepszym stanie posiadamy własną płytotekę tym szanse na to, że polubimy się z tytułową wkładką rosną. Podobnie sprawy się mają z urządzeniami towarzyszącymi – im wyższej klasy będą i im większą finezją brzmienia będą się odznaczały, tym większy potencjał drzemiący w 2500-ce uwolnimy. Dokonajcie więc Państwo swoistego rachunku sumienia i …

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Rafko
Cena: 2 359 PLN

Dane techniczne:
Mocowanie wkładki: 1/2 cala
Szlif: 2SD
Wymienność igły: TAK
Kąt nachylenia igły: 24stopnie
Siła nacisku: 1.5 – 2 g (15 – 20 mN)
Separacja kanałów: 20 dB
Balans kanałów: 2dB
Pojemność wejściowa MM: 100 – 200 pF
Napięcie wyjściowe MM: 6.5mV
Rezystancja: 47 kΩ
Rezystancja wewnętrzna: 550 Ω
Indukcyjność wewnętrzna: 720 mH
Waga: 8.2 g
Gwarancja: 12 miesięcy

System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA