Nowa seria Peaks sprawia, że znana dokładność i muzykalność głośników YG jest dostępna w niższej cenie.
Seria Peaks obejmuje pięć nowych modeli głośników oraz zasilany subwoofer, z których każdy działa na nowym poziomie referencyjnym w swojej cenie. Doskonale sprawdzają się w pomieszczeniu o dowolnej wielkości, we wszystkich gatunkach muzycznych i są oferowane w wysokiej jakości wykończeniach, które pasują do każdego stylu domu.
W całym procesie rozwoju Peaks jakość nigdy nie była zagrożona. Modele Peaks wykorzystują opatentowane przez YG tweetery ForgeCore i nasze wyjątkowe przetworniki BilletCore. Są one zamontowane w grubych aluminiowych przegrodach przednich, które są precyzyjnie obrabiane wewnętrznie do profilu prowadzonego przez szczegółowe modelowanie obliczeniowe.
Uszczelnione korpusy kolumn są wykonane z grubego, gęstego MDF-u, wygiętego w dokładnych tolerancjach w niestandardowych prasach przez doświadczone europejskie warsztaty. Zawierają innowacyjne usztywnienia i pochłaniacze akustyczne, które eliminują rezonanse obudowy i odbicia.
Innowacyjne topologie zwrotnicy są zoptymalizowane dzięki złożonej symulacji i niezliczonym godzinom krytycznego słuchania. Te projekty maksymalizują wydajność i zapewniają najszerszą możliwą kompatybilność ze wzmacniaczami. Zwrotnice Peaks wykorzystują najwyższej jakości komponenty i są ręcznie budowane na płytkach drukowanych, które YG wytwarza we własnym zakresie.
Dzięki unikalnemu połączeniu najnowocześniejszej nauki i inżynierii, Peaks reprezentuje podejście bez kompromisów. Wszystko, od przetworników, obudów i zwrotnic, po okleinę, lakier i wewnętrzne okablowanie, zostało starannie dobrane i wymodelowane, aby zapewnić jak najdokładniejsze, najbardziej muzyczne osiągi.
Głośniki Peaks tworzą ogromną scenę dźwiękową, zapewniając wgląd i szczegóły, a jednocześnie zachowują wyjątkową muzykalność i naturalny dźwięk, który nigdy nie jest męczący. Zapewniają obrazowanie holograficzne na bardzo szerokim obszarze, w połączeniu z czystością, dynamiką i głębokim, autorytatywnym basem.
Peaks zapewnia niezrównaną wydajność w każdym miejscu zbliżonym do ceny.
Oferujemy dwa modele wolnostojące z opcjonalnymi podstawkami dla każdego oraz trzy modele wolnostojące. Serię dopełnia wyjątkowy, zasilany subwoofer. Produkty Peaks są wprowadzane z trzema wysokiej jakości wykończeniami.
Poniżej kilka opisów produktów oraz wstępne ceny detaliczne produktów z serii Peaks:
Cairn
2-drożny pasywny głośnik podstawkowy/półkowy. Dostępne dedykowane stoisko. Zawiera głośnik wysokotonowy ForgeCore i 6″ (15 cm) przetwornik BilletCore. € 11,100
Wymiary:
370 x 192 x 262mm (H x W x D)
14.6 x 7.6 x 10.3″ (H x W x D)
Waga: 12.7 kg każdy
Tor
2-drożny pasywny głośnik podstawkowy/półkowy. Dostępne dedykowane stoisko. Zawiera głośnik wysokotonowy ForgeCore i 7-calowy (18 cm) przetwornik BilletCore. € 13,700
Wymiary:
425 x 230 x 300mm (H x W x D)
16.7 x 9.1 x 11.8″ (H x W x D)
Waga: 18.1 kg każdy
Talus
2-drożny pasywny głośnik podłogowy. Zawiera głośnik wysokotonowy ForgeCore i 7-calowy (18 cm) przetwornik BilletCore. € 18,500
Wymiary:
1015 x 270 x 325mm (H x W x D)
40 x 10.6 x 12.8″ (H x W x D)
Waga: 43.1 kg każdy
Ascent
3-drożny pasywny głośnik podłogowy. Zawiera głośnik wysokotonowy ForgeCore oraz 7-calowe (18 cm) i 8,5-calowe (22 cm) przetworniki BilletCore. € 25,800
Wymiary:
1015 x 270 x 450mm (H x W x D)
40 x 10.6 x 17.7″ (H x W x D)
Waga: 54.4 kg każdy
Summit
3-drożny pasywny głośnik podłogowy. Zawiera głośnik wysokotonowy ForgeCore wraz z 7-calowymi (18 cm) i 10,25-calowymi (26 cm) przetwornikami BilletCore. € 32,500
Wymiary:
1135 x 310 x 500mm (H x W x D)
44.7 x 12.2 x 19.7″ (H x W x D)
Waga: 72.1 kg każdy
Descent
Aktywny subwoofer. Wzmacniacz audiofilski o mocy 1000 W. Zawiera nowy 11-calowy (28 cm) przetwornik BilletCore z 3-calową cewką drgającą, formą tytanową i zaawansowanym magnesem. € 10,200
Wymiary:
445 x 400 x 475mm (H x W x D)
17.5 x 15.7 x 18.7″ (H x W x D)
Waga: 49.4kg
Cairn Stand aluminiowa podstawka w kolorze czarnym € 1900
Tor Stand aluminiowa podstawka w kolorze czarnym € 1900
Dystrybucja: CT Premium
Vantage Live to wyjątkowy, kompletny system zapewniający oszałamiającą jakość dźwięku w połączeniu z wyjątkową wygodą i elastycznością instalacji.
Jest to kulminacja wielu lat badań i rozwoju zespołu obejmującego trzy firmy (YG Acoustics, Bel Canto i Cambridge Acoustic Sciences) na dwóch kontynentach, zjednoczonych pasją do redefiniowania granic high-endowego audio.
Jest to produkt, który powstał tylko dzięki najnowocześniejszej akustyce, inżynierii i elektronice, połączonym za pomocą wyrafinowanych modeli superkomputerów.
Elegancki kontroler połączony z parą kompaktowych głośników podłogowych, Vantage Live zapewnia dokładność i muzykalność na najwyższym poziomie, konkurując z najlepszymi systemami wielokomponentowymi.
Zaczęliśmy od naszych wielokrotnie nagradzanych głośników Vantage: naszego najbardziej kompaktowego modelu trójdrożnego. Są one wyposażone w nasz słynny głośnik wysokotonowy ForgeCore i głośniki stożkowe BilletCore w pozbawionej rezonansów, całkowicie aluminiowej obudowie.
Każdy aspekt Vantage Live został zaprojektowany i dostrojony przy użyciu złożonego wielodomenowego modelowania obliczeniowego, połączonego z tysiącami godzin krytycznego słuchania.
Zwrotnica DSP uwzględnia każdy niuans zachowania przetwornika i obudowy, aby zapewnić doskonały dźwięk na wszystkich poziomach głośności: nie tylko nadzwyczajnie zmierzoną wydajność, ale także angażujący, naturalny dźwięk, który jest całkowicie niemęczący. Wyjątkowe zachowanie fazowe zapewnia holograficzne obrazowanie w szerokim spektrum przy niezwykłej elastyczności w rozmieszczeniu głośników.
Współpracując z Bel Canto, opracowaliśmy specjalną kombinację najwyższej klasy układów DSP, DAC i wzmacniacza, które razem zapewniają dynamikę, czystość i muzykalność. Każdy przetwornik w Vantage Live jest napędzany dedykowanym wzmacniaczem o mocy 700 watów.
Ogólnym wynikiem jest poziom jakości dźwięku, który nigdy wcześniej nie został osiągnięty w zintegrowanym systemie.
Elegancki i kompaktowy sterownik zapewnia pełną elastyczność, jakiej pragną klienci. Vantage Live to również end-point Roona; bezpośrednio przesyła strumienie Tidal i Qobuz; odtwarza dźwięk DSD, MQA, 192k PCM.
Kontroler ma nawet niesamowity przedwzmacniacz gramofonowy, godny najlepszych gramofonów i wkładek, akceptujący wkładki MM lub MC i pozwalający na regulację wzmocnienia i obciążenia. W zestawie znajduje się również szereg innych wejść, w tym AES/EBU, S/PDIF (BNC), optyczne (Toslink), USB-B, host USB, Ethernet i dwie pary wejść analogowych RCA. RS232 służy do sterowania systemem.
Ta elastyczna platforma wspiera klientów chcących zintegrować się z szeroką gamą źródeł zewnętrznych lub tych, którzy po prostu chcą przesyłać strumieniowo przez Ethernet. Specjalnie dobrany, wydajny klucz Wi-Fi jest również przewidziany do bezprzewodowego przesyłania strumieniowego.
System ma być kontrolowany przez urządzenie mobilne z uruchomionym Roon-em lub darmową aplikacją SEEK, która może bezpośrednio przesyłać strumieniowo Tidal i Qobuz. W zestawie znajduje się również wysokiej jakości metalowy pilot.
Cały nasz zespół jest przekonany, że gdy usłyszysz Vantage Live, natychmiast zauważysz, jak wyjątkowy jest to produkt. Vantage Live uwalnia dotychczas niewykorzystane możliwości łatwego w użyciu, niewielkiego, pięknie wykonanego systemu audio do domów miłośników muzyki na całym świecie.
Specyfikacja VANTAGE LIVE:
Deviation:
±1.5 dB 40 Hz to 23 kHz in free space
±2° relative phase throughout entire overlap
Exceptional pair-matching
Usable output extends from 25 Hz to above 30 kHz
Drivers:
BilletCore ultra-high-rigidity woofer and mid-woofer
ForgeCore ultra-low-distortion tweeter
Woofer: 22 cm (8.75″)
Mid-woofer: 18.5 cm (7.25″)
Zwrotnica:
Zaawansowana zwrotnica DSP zoptymalizowana przy użyciu superkomputera i zasobów przetwarzania w chmurze, a następnie dostrojona do tysięcy godzin krytycznego słuchania. Wyjątkowa odpowiedź fazy, amplitudy i dokładności impulsu na wszystkich poziomach głośności.
Amplification:
Dedicated 700W amplifier per drive unit
0.001% THD+N 20Hz to 20kHz at half peak power
135dB SNR unweighted ref. peak power
137dB SNR A-weighted ref. peak power
93% efficiency at peak power
1.5 mΩ output impedance
Zwrotnica:
Zaawansowana zwrotnica DSP o wysokiej rozdzielczości zoptymalizowana przy użyciu superkomputera i zasobów przetwarzania w chmurze oraz dostrojona podczas tysięcy godzin krytycznych odsłuchów.
Cena detaliczna: 380 440,00 PLN / 77 800,00 €
Zanim dostąpimy audiofilskiego raju za jaki większość uważa PGE Narodowy, chciał, nie chciał trzeba przejść swoiste katharsis, czyli istną drogę krzyżową wspinając się z mozołem po zatłoczonych schodach Hotel Radisson Blu Sobieski. Oczywiście jednostki cierpiące na ewidentny nadmiar wolnego czasu mogą ową podróż odbyć hotelową windą, jednak z racji natłoku spotkań i obowiązków na taki komfort pozwolić sobie nie mogłem. Dlatego też w tym roku nawet nie próbowałem być u wszystkich i wszędzie ograniczając wizyty do tych pokoi, gdzie była szansa usłyszeć coś, co usłyszeć chciałem, czego byłem ciekaw, bądź ze względu na zwykły sentyment i stare, dobre czasy, kiedy to system za pięć, czy też dziesięć tysięcy wydawał się spełnieniem wszystkich marzeń i biletem wstępu do audiofilskiej elitarności. Ot taki towarzysko – nostalgiczny spacer po zatłoczonych niczym Krupówki w środku sezonu hotelowych korytarzach. W dodatku nieco przewrotnie, zamiast zwyczajowej marszruty z siódmego piętra ku parterowi postawiłem na spontaniczność i łut szczęścia, czyli jeszcze przed oficjalnymi godzinami „urzędowania” umówiłem się na ekspresową sesję fotograficzno – odsłuchową mniej więcej w połowie Sobieskiego.
Za swoiste pole position obrałem bowiem zlokalizowany na czwartym piętrze pokój nr.411 warszawskiego Audiopunktu, gdzie wreszcie mogłem przyjrzeć się z bliska i niezobowiązująco rzucić uchem na Soul Note A-2 spiętą z Grahamami LS5/9f. Choć już desktopowe Soul Note’y wykazywały wielkie serce do grania to ww. „superintegra”, przynajmniej na tle ich dotychczasowego portfolio prezentuje się wprost wybornie.
Kontynuując tematykę zbliżoną zarówno do legendarnej szkoły brzmienia BBC, jak i swoistej wizualnej prostoty nie omieszkałem odwiedzić pokoi wrocławskiego Audio Atelier, gdzie oprócz kultowych Falconów LS3/5a z elektroniką Lumina można było przedpremierowo posłuchać, pomacać i porozmawiać z konstruktorami najnowszych, zachowujących złote proporcje i wzorowane na kanonach szkoły Bauhaus monitorów Trenner & Friedl PHI opartych na 8” szerokopasmowcu – Andreasem Friedlem i napędzanych również debiutującymi A-klasowymi 100 W monoblokami Westminster Lab – Angusem Leungiem. To jednak nie koniec nowości i zagranicznych gości, gdyż wraz z rozszerzeniem oferty o elektronikę Bladeliusa ekipa z Wrocławia pojawiła się w towarzystwie … Mike’a Bladeliusa i Roberto Barletty z przepięknie wykonanymi Xavianami.
A teraz pokój niespodzianka, w którym Jerry Bloomfield z Falcon Acoustics prezentował nie tylko swój „domowy” set z oczywistymi LS3/5a, lecz również dalece bardziej dynamiczne i spektakularne HP.80 zasilane imponującym systemem Balanced Audio Technology.
Jeśli zaś chodzi o właśnie wspomnianą elektronikę BAT-a, to można ją było spotkać w pokoju 4HIGHEND wraz ze streamerami Melco i wielce intrygującymi pompowanymi stopkami antywibracyjnymi Pneumance Audio.
Z ciekawych aplikacji plikograjów nietaktem byłoby pominąć set egzotycznych, wysokoskutecznych (96dB) kolumn Rethm Maarga z ociekającą złotem elektroniką LampizatOra. O walorach wizualnych nie będę się rozwodził, jednak brzmienie na pierwszy rzut ucha wydawało się całkiem, całkiem.
Vis-à-vis „polskich złotek” również można było usłyszeć lampy, jednak w zdecydowanie bardziej industrialnym wydaniu, gdyż niemieckie monosy Octave MRE-220 z zaskakującą skutecznością w iście zamordystycznym stylu panowały nad wydawać by się mogło zdecydowanie za dużymi do hotelowego pokoiku Dynaudio Confidence 50. Jeśli ktoś do tej pory twierdził, że Dynki maja poluzowany bas i generalnie to „muły bagienne” to powinien być w miniony weekend w Sobieskim i posłuchać jak brzmi na nich Kraftwerk. Oczywiście miłośnicy doznań ekstremalnych jak co roku mogli oddać się decybelowej rozpuście w Sali Wilanów II w towarzystwie najnowszej odsłony Avantgarde’ów.
No dobrze, skoro na tapecie pojawiły się tuby, to od razu zajrzyjmy za ścianę, gdzie równie imponująco prezentowały się majestatyczne Apollony Acapelli w towarzystwie rodzimej elektroniki Martona, Ancient Audio i Sikory. O odpowiednie uzdatnienie życiodajnej energii zadbał Gigawatt.
W ramach parterowych spacerów nie omieszkałem też zajrzeć do Struss Audio, gdzie oprócz recenzowanego przez nas jakiś czas temu wzmacniacza zintegrowanego DM250 światło dzienne ujrzał wyższy model Ultimate.
Pozostając w kręgu rodzimych wytwórców najwyższy czas przyjrzeć się tematyce najbardziej polaryzującej audiofilską brać, czyli okablowaniu. Nieco asekuracyjnie na pierwszy ogień idzie zatem Audiomica, która w tym roku postawiła na pokaz „niemy”, czyli statyczną ekspozycję ¾ swojej oferty. Uważne oko było w stanie spośród owego kablowego bogactwa wyłowić m.in. dedykowaną skromnie stojącej z boku najnowszej inkarnacji wzmacniaczy Pivetta Oltre, przeprojektowaną serię Excelence, oraz autorskie wtyki dla serii Consequece i Ultra Reference, których korpusy wykonano z opatentowanego materiału antystatycznego POM-CAP50TM.
Diametralnie odmienne podejście do zagadnienia podeszło WK Audio decydując się na czysto empiryczne doświadczenia z udziałem publiczności, czyli przepinanie pomiędzy zwykłymi – „komputerowymi” i własnymi przewodami zasilającymi. Po raz kolejny okazało się, że dla części niedowiarków usłyszeć znaczyło uwierzyć.
Z nowych, jeszcze szukających własnej drogi i walczących o rozpoznawalność marek warto wspomnieć o „młodych – gniewnych” chłopakach z manufaktury DearWolf, którzy tym razem swoje śnieżnobiałe sarenki (Roe Deer ) zaprezentowali w towarzystwie elektroniki T+A.
O podobną atencję, z pomocą 4HiFi, zabiegała też Jeleniogórska Manufaktura Audio, która zaprezentowała model Deva 1.0 w towarzystwie steampunkowego przedwzmacniacza Line Magnetic 129 B i zdecydowanie mniej kontrowersyjnego pod względem designu wzmacniacza mocy Sky Audio.
Elektronikę Sky Audio w postaci OTL-a Flash znaleźć można było spotkać również w towarzystwie przytłaczających swą posturą Tannoy’ów Westminster.
4HiFi odpowiedzialne było także za powrót kultowej w pewnych kręgach marki AudioWave w postaci przepięknych modeli 141 SE prezentowanych na firmowych standach z elektroniką YBA Genesis. Czego by nie mówić, lata lecą, wymagania rosną a te maluchy nie przestają zachwycać wyrafinowaniem i muzykalnością brzmienia. To taki rodzimy Sonus faber, tylko całe szczęście jeszcze nie „zepsuty” przez księgowych i globalizację.
Z krajowych manufaktur niewątpliwym powodem do dumy jest od kilku lat Tentogra, która w tym roku nie dość, że przekazała model Oscar o numerze 001 na licytację na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy (wielki szacun!), to pochwaliła się kosmicznym projektem Gramy, który mając aparycję intergalaktycznego krążownika z azjatyckiego serialu SF wyceniono na całkiem rozsądne 15 000€ i to z ramieniem Kuzmy S12.
Rodzimy pierwiastek odnaleźć można było w pokoju GoldNote, gdzie pod ścianą skromnie przycupnął sobie referencyjny, słuchawkowy „brzydal” Fulianty Audio ST-18. Nieco przekornie o brzmieniu głównego – włoskiego systemu się nie wypowiem, gdyż ze względu na obłożenie czynnikiem ludzkim nijakich sensownych możliwości nie było.
Nieco więcej szczęścia miałem za to w bydgoskim Audio-connect, gdzie moją uwagę zwróciła przepięknej urody elektronika Riviera w postaci niepozornej hybrydy AIC10 i zdecydowanie bardziej „bizantyjskiej”, dzielonej amplifikacji – przedwzmacniacza APL-01 Special Edition i monobloków AFM-50. Grało toto co najmniej tak dobrze jak wyglądało, a wyglądało co najmniej tak dobrze jak młoda Monica Bellucci.
Ile potrafi zdziałać w nawet hotelowych, najdelikatniej rzecz ujmując mało przyjaznych warunkach, przemyślana adaptacja akustyczna (Artnovion) można się było przekonać w pokoju CORE trends, gdzie YG Acoustics Hailey 2.2 (testowaliśmy wcześniejszą wersję 1.2) wraz z monstrualną superintegrą Audionet HUMBOLDT zachowywały pełną czytelność i kontrolę w całym, reprodukowanym przez siebie paśmie.
Niejako na deser zostawiłem pokój w którym spędziłem chyba najwięcej czasu. Otóż system skompletowany pod banderą Sound by Hari obejmował elektronikę FM Acoustics, gramofon Vertere Acoustics (z nową, całkiem rozsądnie wycenioną wkładką Blue, za ok 2k€) i kolumny Zellaton Legacy. Wszystkie powyższe marki miały swoich reprezentantów, i tak za koordynację całości odpowiadał sam Hari Štrukelj, za gramofon Toruaj Moghaddam a kolumny firmował sam prezes Zellaton Michael Schwab. Efekt? Kiedy zasiadłem na kanapie pretekstu do tego, by z niej się zwlec szukałem przez dobre trzy kwadranse. Reprodukowana muzyka miała rozmach, swobodę i niesamowitą rozdzielczość, jednak bez nawet najmniejszych oznak ofensywności, czy ziarnistości. W tym systemie słuchać można było praktycznie każdego rodzaju muzyki i to poczynając od kameralnych jazzowych składów a kończąc na wielkiej symfonice. Zakres dynamiki oferowany przez podstawkowe Zellatony skłonił mnie do bliższego z nimi kontaktu organoleptycznego, co doprowadziło do odkrycia, iż oprócz zajmujących fronty przetworników wysoko (20 mm) i średnio (130mm)-tonowych dysponują one na ścianie tylnej 200mm membranę pasywną.
I już „poza konkursem” przedpremierowy bonus muzyczny, czyli odsłuch najnowszego albumu „20 Years Live” Tomka Pauszka z udziałem samego Artysty na systemie skonfigurowanym przez krakowskie Audio Anatomy. Przepięknie wydany winyl wylądował na talerzu gramofonu New Horizon, rola wzmocnienia przypadła integrze Audii Flight a zakończenie toru stanowiły kolumny German Physiks. W telegraficznym skrócie mogę powiedzieć tylko tyle, że wizyta pod względem muzycznym wypadła wybornie, jednak prezentacja albumu cieszyła się takim powodzeniem, że pokój dystrybutora opuszczałem z objawami delikatnego niedotlenienia. A mówią, że audiofile nie interesują się muzyką. Jasne …
cdn. …
Marcin Olszewski
Opinia 1
Chyba nikt nie zarzuci mi szerzenia herezji, gdy wygłoszę tezę, iż w branży producentów kolumn głośnikowych, podobnie do całego okalającego nas świata, mamy ewidentny wyścig zbrojeń. Jednak proszę o spokój, bowiem ów proces w odróżnieniu od zapędów wielu współczesnych ustrojów totalitarnych nie jest skierowany na pozyskanie artefaktów naszej zagłady, tylko stojąc na przeciwległym biegunie działań dla ludzkości, kolumna głośnikowa, będąc ostatnim elementem toru audio, ma umilić nam byt na tym naszpikowanym egzystencjalnymi problemami ziemskim łez padole. Co mam na myśli pisząc o wyścigu zbrojeń? Nic szczególnego. Chodzi o brak odgórnie przyjętych przez branżę ustaleń dotyczących m.in. tego, jaki materiał na obudowy kolumn jest najlepszy. Proste? Bynajmniej. Spójrzcie na rynek, a okaże się, że do wykonania poczciwych skrzynek używa się: szkła, betonu, drewna, kamiennych konglomeratów, MDF-u, włókien węglowych, ogólnie pojętego plastiku …. i aluminium. Po co ta wyliczanka? Jako wprowadzenie do testu już trzeciego goszczącego na naszych łamach modelu kolumn głośnikowych zza wielkiej wody YG Acoustics Sonja 2.2, których pomysłodawca jako swoją biznesową karmę przyjął postanowienie wykorzystywania do ich budowy jedynie dla niego słusznego półproduktu w postaci aluminium, a których pojawienie się w naszych okowach zawdzięczamy sporemu wysiłkowi logistycznemu łódzkiego dystrybutora CORE trends.
Pisząc już trzecią relację z testów konstrukcji spod szyldu YG i dogłębnie analizując aparycję Sonji 2.2, z racji jedynie zwiększania się zastosowanego w najmniejszym modelu Carmel 2 monolitu, sporo informacji będzie się powtarzać. Jakie to dane? Otóż tak jak w poprzednich kolumnach, tak i w tym przypadku oprócz bardzo ważnej dla wielu potencjalnych nabywców informacji, iż są to konstrukcje zamknięte, w temacie obudowy mamy do czynienia z pomysłem zapożyczenia wyglądu będącej chlubą Paryża Wieży Eiffla, czyli zwężającej się ku górze płynnym łukiem (z wyjątkiem pleców) czworobocznej w podstawie smukłej aluminiowej bryły. Co istotne, gdy wspomniany startowy model podłogowy w kwestii nośnika dla przetworników był zwartą całością, to tytułowe czarne panny 2.2 są jak gdyby konglomeratem modułu wysoko-średniotonowego z basowym, czyli mówiąc wprost obudowa tuż pod sekcją środka z wysokimi tonami została odcięta od niskotonowca. Myślicie, że to źle? Zapewniam, że nie, gdyż konsolidacja obydwu połówek za sprawą kilku stożkowych prowadnic jest bardzo zwarta, co praktycznie eliminuje problem szkodliwego oddziaływania na siebie poszczególnych boxów. Jeśli chodzi o tematykę zastosowanych przetworników, to z wyjątkiem wysokotonówki (najnowsza hybryda membrany tekstylnej i aluminiowego szkieletu) są rozwiązaniem firmowym, czyli idąc za myślą przewodnią marki YG ich membrany są aluminiowe. Ale nie pod postacią mającego spore problemy z przeciwdziałaniem wyginania się podczas tłokowej pracy odlewu, tylko zwiększającej sztywność całej płaszczyzny, wytoczonej z jednego puca stożkowej niecki. Ciekawe? Naturalnie, że tak. I powiem Wam, że to słychać w fenomenalnej szybkości oddania impulsu w wymagających pasażach nutowych, a o to przecież zazwyczaj toczy się jedna z walk podczas budowania tego typu konstrukcji. Jeśli jesteśmy już przy głośnikach jestem zobligowany nadmienić, iż w przypadku modelu Sonja 2.2 mamy do czynienia z usytuowanym tuż przy podstawie jednym basowcu (10.25”) i zlokalizowanym w górnej skrzynce układzie D’Appolito, czyli okalaną od góry i dołu przez średniaki (6”) wysokotonówką (1”). Sprawę podwojonych przyłączy dla kabli głośnikowych dość zmyślnie zrealizowano w stosownym zagłębieniu na wysokości łączenia się pleców obydwu połówek kolumny. Zaś stabilizację całości konstrukcji powierzono trzem dość wysokim, wkręcanym w podstawę kolcom i wykonanym ze sztucznego tworzywa podkładkom.
Aplikacja tytułowych kolumn w doposażonym na czas ich testu w set pre-power 1110+ 1160 amerykańskiej marki Boulder zestawie potwierdziła jedno. Model Sonja 2.2 nie wywraca do góry nogami wypracowanego przez niżej pozycjonowane w portfolio marki konstrukcje pomysłu na dźwięk. To nadal jest bardzo neutralne, ale bardzo interesujące, nawet dla takiego wielbiciela podwyższonego poziomu muzykalności systemu jak ja granie. Co to oznacza w moim przypadku? Nic nadzwyczajnego. Wystarczy aby owa neutralność nie nosiła znamion dążenia do wyczynowości w prezentacji krańcowych zakresów pasma przenoszenia. Co mam na myśli? Osobiście nie lubię, gdy po pierwsze – najniższe rejestry nie oferują nic poza, co prawda spektakularnym, jednak na dłuższą metę męczącym, bo wypranym z pakietu masy, kopaniem moich trzewi basem. A po drugie – gdy w pierwszym kontakcie wydające się rewelacyjnymi wysokie tony już po kilku minutach zdają się przecinać w moim ośrodku zarządzania ciałem delikatne połączenia nerwowe.
Naturalnie zdaję sobie sprawę z bytu lubującej się w przywołanej estetyce dźwięku sporej grupy audiofilów – niestety taka prezentacja przez melomanów jest nie do zaakceptowania, jednak z racji sporej odległości takiego pomysłu na dźwięk od natury nie tylko, że natychmiast to odrzucam, to jeszcze bez uprawiania wszechwiedzy, ale staram się o tym wspomnieć w swoich tekstach. Na szczęście Amerykanie w tej materii wiedzą, gdzie znajduje się punkt „g” dobrej, bo neutralnej fonii i bez problemu wpompowali swoje wieloletnie doświadczenia w model Sonja 2.2. Jak owa karma wygląda w starciu z różnorodną muzyką? Jak to jak, podobnie do tańszego rodzeństwa, czyli swobodnie w górze, dobrze w domenie wysycenia i świetnie w dole pasma, tylko lepiej. Czyli? Weźmy na początek na tapet muzykę elektroniczną czasem słuchanego przeze mnie zespołu Acid. To jest komputerowe szaleństwo w najczystszej postaci. Nisko schodzące, trwające po kilka minut podczas jednego kawałka sejsmiczne pomruki, preparowana wokaliza i wszechobecne przeraźliwe przestery są tutaj na porządku dziennym, a mimo to nasze bohaterki bez problemu potrafiły sprostać wszelkim wspomnianym wymaganiom. Gdy miałem dostać strzał w ucho nagłym przesterem, kolumny strzelały nim jak z broni maszynowej. Zaś w momencie zapotrzebowania na lejący się po podłodze mojego pokoju najniższy ciągły pomruk, stojąca na stoliku obok mnie napełniona szlachetnym trunkiem szklaneczka Whisky przypominała mi efekt wizyty w kinie 5D. Interesujące, nie sądzicie? Dla mnie jak najbardziej. Naturalnie biorąc pod uwagę możliwości 10-calowego basowca w stosunku do mojej 15-calowej miski w ISIS-ach da się odtworzyć ten zakres nieco lepiej. Jednak będąc sprawiedliwym należy mierzyć siły na zamiary, dlatego też w oparciu o tę tezę, pisząc o fantastyczności wspomnianych artefaktów w wykonaniu dwóch dwójek czuję się w pełni usprawiedliwiony. Weźmy inny materiał. Tym razem nadal coś z wykopem, jednak z instrumentami naturalnymi, czyli tętniący energią free-jazz spod znaku Johna Zorna i jego koncertowego materiału MASADA First Live 1993. Nagłe zmiany akcji w postaci żonglerki szybkością rytmu i spierających się sonicznie instrumentów nie zrobiły na smukłych Amerykankach żadnego wrażenia. A co w tym wszystkim było najciekawsze, te wydawałoby się że bezduszne, bo metalowe (aluminium) głośniki średniotonowe, zaskakująco dobrze potrafiły tchnąć w przekaz sporą dawkę barwy, a przez to fantastycznie różnicować dźwięk saksofonu i trąbki. Co w tym takiego trudnego? Otóż z doświadczenia wiem, iż bywa z tym różnie. To znaczy? Tak, tak, to jest podstawówka, jednak dla spokoju ducha przypomnę, iż mimo wykorzystania do zbudowania obydwu instrumentów arkusza blachy, saksofon w konsekwencji użycia stroika do wydania drgań powietrza jest klasyfikowany jako instrument drewniany, z wychwyceniem czego kilkukrotnie w swej zabawie w opiniowanie sprzętu audio miałem drobny problem. Na szczęście, amerykańskie konstrukcje tym razem bez najmniejszego trudu sobie z owym różnicowaniem poradziły.
Na koniec tego trochę ocierającego się o laurkę tekstu i na dobicie potencjalnego interlokutora, wspomnę o moim koniku, czyli muzyce okresu Baroku. To w prawie każdym aspekcie była uczta dla uszu. Rozmach na fenomenalnie napowietrzonej posadce kubatur kościelnych, świetnie oddanie pracy echa w służbie realizatora nagrań, ciekawa wielobarwność wokalizy i idealnie współbrzmiących z nią instrumentów dawnych, referencyjne pozycjonowanie źródeł pozornych i dobre oddanie ducha tamtych czasów było wodą na młyn moich duchowych doznań. Czegóż chcieć więcej? Właśnie. Ale spokojnie. To nie jest przysłowiowa łyżka dziegciu, gdyż w najmniejszym stopniu nie uważam tego za mankament, tylko zakorzenioną gdzieś w moich oczekiwaniach potrzebę większej dawki słodyczy w tego rodzaju repertuarze. Ale zaznaczam, trochę szukam usprawiedliwienia swoich ochów i achów, dlatego też zanim weźmiecie ten punkt na poważnie, musicie zderzyć oceniane kolumny w swoim zestawie, który ów punkt może całkowicie wyeliminować. Dlatego też w pełni świadomie biorąc ostatnie wyznanie pod uwagę podpisuję się pod bardzo dobrą oceną amerykańskich kolumn obydwoma rękami.
Przyznam szczerze, iż dawno w starciu z kolumnami nie zaznałem tylu pozytywnych doznań. To było nieco inne niż mam na co dzień, jednak nadal będące niedaleko moich oczekiwań, granie. Po prostu Amerykanie w innym miejscu postawili punkt ciężkości generowanego dźwięku. A że reszta aspektów typu: fenomenalna rozdzielczość, holografia, szybkość narastania sygnału, budowanie głębi, ciekawa jak na metalowe głośniki barwa, były na poziomie szczytowych konstrukcji segmentu High End, w momencie rezygnacji z posiadanych Trennerów YG Acoustics Sonja 2.2 byłby pierwszą konstrukcją na liście do długoterminowego ożenku. Czy to jest dźwięk dla wszystkich? Niestety nie. Jak to możliwe? Otóż widzę jeden przypadek ewentualnej porażki. Chodzi mianowicie o optowanie za szkodliwą dla oddania wszelkich zapisanych na płytach informacji, zazwyczaj monotematyczną, czyli uśredniającą przekaz zbyt gęstą od nadmiernego wysycenia przekazu, eufonię systemu. Zatem jeśli lejąca się z kolumn gęsta lawa nie jest w waszej estetyce, biorąc za dobrą kartę moje zauroczenie tymi konstrukcjami, w przypadku nawet niezobowiązującej próby sił z niestety sporą ceną kolumn, będziecie mieli problem z oddaniem ich do dystrybutora. Lojalnie ostrzegam.
Jacek Pazio
Opinia 2
Po zaskakująco budżetowym, przynajmniej jak na nasze standardy, lecz w swojej kategorii wręcz wybitnym przewodzie zasilającym Tellurium Q Silver Power w ramach nie tyle rekompensaty, dla wszystkich tych z Państwa, którzy (nie mając z ww. kablem do czynienia i nie doświadczywszy na własne uszy jego potencjału) mogli się poczuć urażeni takim pozornym obniżeniem lotów, co dla zwykłego zachowania równowagi w dzisiejszej odsłonie zajmiemy się swoistym ekstremum z przeciwległego krańca skali. Tak się bowiem złożyło, iż pomimo wakacji, czyli pełni sezonu ogórkowego, bynajmniej nie dość, że nie narzekamy na brak „materiału badawczego”, to co i rusz udaje nam się wyłuskać wielce smakowite okazy. I właśnie w rezultacie jednego z takich połowów możemy obwieścić, iż dzięki uprzejmości i nieocenionemu zaangażowaniu logistycznemu (proszę tylko spojrzeć na unboxing) ekipy łódzkiego CORE trends mieliśmy szaloną przyjemność gościć u siebie ultra high-endowe amerykańskie kolumny YG Acoustics Sonja 2.2, na test których niniejszym zapraszamy.
Jak z pewnością nasi wierni Czytelnicy kojarzą, to już trzecie spotkanie z kolumnami wychodzącymi spod rąk Yoava Gevy na łamach SoundRebels. Przygodę z YG Acoustics rozpoczęliśmy od filigranowych Carmeli 2, które niejako naginając prawa fizyki, zaskoczyły nas skalą i wyrafinowaniem reprodukowanego dźwięku, by już z odpowiednim bagażem oczekiwań, dać się uwieść usytuowanym oczko wyżej w firmowym cenniku, nieco większym Hailey 1.2. Dziś po raz kolejny niemalże podwajamy stawkę i z pułapu mniej więcej ćwierci okrągłego miliona dość swobodnie przekraczamy czterysta tysięcy. W dodatku awansujemy też pokoleniowo, gdyż o ile zarówno Carmel, jak i Hailey swą nomenklaturę zawdzięczają progeniturze Yoava (Carmel otrzymał imię syna a Hailey córki), to już Sonja to imię Małżonki, więc zarówno świadomy wybór życiowej partnerki, jak i Najwyższa Izba Kontroli konstruktora. Krótko mówiąc żarty się skończyły. Widać to z resztą już od progu, gdyż o ile „dziatwa” przychodzi w jednym kawałku, to już tytułowe kolumny, poniekąd z racji swojej, zupełnie nieadekwatnej do wiotkiej postury, wagi wynoszącej bolesne (dla kręgosłupów dostarczycieli) 130 kg / szt. całe szczęście są podzielone na moduły średnio-wysokotonowe i basowe, i tak też – w osobne skrzynie pakowane. Warto mieć również świadomość, iż do zespolenia ww. segmentów przyda się co najmniej trzech chłopa, gdyż oprócz nad wyraz precyzyjnego nasadzenia sekcji średnio-wysokotonowej na basowy postument trzeba jeszcze je zabezpieczyć dwiema (na kolumnę) blisko półmetrowymi nagwintowanymi szpilami. Do tego dochodzi montaż kolców, z którym samemu raczej nie sposób sobie poradzić. Za to efekt finalny powyższych działań zapiera dech w piersiach, gdyż Sonje prezentują się wprost obłędnie. Smolisto-czarne, wykonane wręcz z mikrochirurgiczną (miejscami do 20 μm) precyzją z lotniczego aluminium (6061-T651) korpusy robią piorunujące wrażenie, a jednocześnie reprezentują ponadczasową, skromną elegancję stojąc w oczywistej opozycji do np. kapiących iście bizantyjskim przepychem konkurencyjnych modeli Kharmy. Patrząc jednak tak na gabaryty, jak i na wykorzystane w Hailey (122 x 33 x 54 cm) oraz w Sonjach (129 x 33 x 63 cm) przetworniki dość trudno logicznie wytłumaczyć blisko 70% przyrost wagi. I rzeczywiście – nie bierze się on znikąd, lecz jest pochodną zastosowania … podwójnych obudów. Tak, tak – dokładnie, jak napisałem – podwójnych. I nie chodzi mi o dwuwarstwowe ścianki, lecz o faktyczne umieszczenie w zewnętrznych obudowach drugich – odpowiednio przeskalowanych, wewnętrznych obudów. Taką „matrioszko-podobną” budową pochwalić się jeszcze mogą flagowe Sonje XV. Ponadto, zgodnie z wyznawaną przez konstruktora ideologią wnętrza korpusów pozbawione są jakiegokolwiek miękkiego wytłumienia, które jedynie degraduje potencjał użytych drajwerów.
Fronty Sonji 2.2 zdobią wielce intrygujące – firmowe zestawy przetworników. Zbiegającym się zarówno ku górze, jak i tyłowi modułem basowym włada ultra-sztywny, wycinany z jednego bloku aluminium 10.25″ woofer BilletCore™ zabezpieczony jedynie ażurową barierką. O ile jednak wystawiona na widok publiczny powierzchnia membrany jest idealnie gładka, to warto mieć świadomość, iż od strony układu magnetycznego posiada ona szereg wyfrezowanych wzmocnień. Podobną, dość iluzoryczną ochronę, otrzymały grające w układzie D’Appolito, wykonane w takiej samej technologii jak basowiec, 6” przetworniki średniotonowe, pomiędzy którymi usadowił się własnej produkcji 1” wysokotonowiec. Wspominam o tym, gdyż w Hailey mieliśmy do czynienia ze swoistą formą pośrednią pomiędzy dostępnymi na rynku drajwerami a konstrukcją własną, czyli jedwabiem dostarczanym przez niemieckie przedsiębiorstwo Kurt Müller i gruntownie modyfikowanym układem magnetycznym z serii Illuminator skandynawskiego ScanSpeaka. Tymczasem w Sonjach mamy całkowicie autorskie rozwiązanie stanowiące połączenie zalet miękkiej, tekstylnej kopułki i twardych a zarazem ultra-sztywnych przetworników metalowych. W telegraficznym skrócie wygląda to tak, że na trójramiennym i ultra lekkim (30 mg) aluminiowym profilu rozpięta została tekstylna – jedwabna membrana a całość napędza zaawansowany układ magnetyczny. W rezultacie osiągnięto, pod względem wytrzymałości, efekt lepszy aniżeli jakikolwiek dostępny „metalowy” tweeter, lecz bez charakterystycznego „dzwonienia”. Jednak ponieważ jeden obraz jest wart więcej aniżeli tysiąc słów, tym razem nasze zwyczajowe bajanie wzbogacę materiałem filmowym przedstawiającym tak technologię, jak i zalety zaimplementowanego w Sonjach autorskiego tweetera BilletDome:
I jeszcze miły drobiazg. Otóż nawet znajdujące się w komplecie zwory wykonywane są na miejscu – przez YG i składają się z umieszczonego pomiędzy dwoma aluminiowymi profilami, pokrywanego złotem płata miedzi o wysokiej czystości. Aha – podwójne terminale też są oczywiście produkcji YG ;-)
Iście aptekarska precyzja wykonania, własne przetworniki i obsesyjna wręcz dbałość tak o aspekt techniczny, jak i pozornie nieistotne detale mogłyby wskazywać na dążenie do laboratoryjnej antyseptyczności, brak własnego charakteru, czy obojętną neutralność. Tymczasem niższe modele dość wyraźnie wszystkim powyższym dywagacjom przeczą. Podobnie jest z Sonjami 2.2, którym można zarzucić wszystko, tylko nie nadmierną analityczność i prosektoryjny chłód. O nie. Bowiem to, co tytułowe kolumny sobą reprezentują, z jednej strony wywodzi się z potencjału, jaki udało nam się odkryć w Carmelach i Hailey’ach a z drugiej wynosi owe cechy na zdecydowanie wyższy pułap. I to pułap iście stratosferyczny, gdyż nawet abstrahując od niewątpliwie ultra high-endowej ceny już od pierwszych taktów wiadomo, że Sonje to jedne z najbardziej ekstremalnych a zarazem niepozornych konstrukcji, jakich dane mi było słuchać. Jednak, aby owe pierwsze takty były w stanie trącić odpowiednie struny naszej wrażliwości odpowiedzialne za poczucie doświadczania absolutu trzeba się nieco postarać i zapewnić amerykańskim ślicznotkom odpowiednie warunki egzystencji. O ile jednak nasz dyżurny OPOS okazał się tak pod względem kubatury, jak i akustyki (spora w tym zasługa ustrojów Artnovion) wręcz idealny, to znając apetyt na prąd niższych modeli zapobiegliwie postaraliśmy się o również pochodzącą ze Stanów amplifikację pod postacią, dostarczonych przez stołeczną ekipę SoundClubu, „małych” Boulderów – przedwzmacniacza 1110 i stereofonicznej końcówki mocy 1160 (test wkrótce). I to było to.
Zacznijmy jednak od początku, czyli postarajmy się możliwie na spokojnie przeanalizować walory brzmieniowe tytułowych kolumn. Wielogłośnikowe (po 4 drajwery na stronę), modułowe, w dodatku w ¾ (i pół) na twardych, aluminiowych przetwornikach i również aluminiowych obudowach YG zachwycają nie tylko zjawiskową koherencją, ale i dojrzałą, soczystą barwą, którą w pierwszej chwili można byłoby nazwać wręcz słodką. Jednak nie jest to słodycz lepka i ciężka, lecz szukając kulinarnych analogii rzekłbym, że cytrusowa, chociaż nie, zdecydowanie bardziej do Sonji pasuje mi porównanie do dobrze zbudowanego a zarazem niebanalnego i niestety z tego co mi wiadomo od dłuższego czasu niedostępnego chilijskiego Botalcura Chardonnay La Porfia Grand Reserve 2003, gdzie przy niezaprzeczalnej wytrawności i swoistej wręcz maślaności można było wyczuć brzoskwiniowo – grapefruitowe przebłyski. I tutaj mamy dokładnie bliźniaczy przypadek. Dół pasma jest bowiem na swój sposób krągły i właśnie „dobrze zbudowany”, lecz jednocześnie niezwykle zwinny, zróżnicowany i kontrolowany, o ile tylko dostanie odpowiednią dawkę prądu a współpracujący z kolumnami wzmacniacz charakteryzować będzie wysoki współczynnik tłumienia. Weźmy na ten przykład ścieżkę dźwiękową „Batman v Superman: Dawn Of Justice” autorstwa duetu Hans Zimmer / Junkie XL, gdzie basu nie dość, że jest dużo, to idzie on w parze z wielką, iście hollywoodzką symfoniką, więc basowce przez 99 % nagrania po prostu mają co robić a jednocześnie muszą się pilnować, by nie zawłaszczać w kulminacyjnych momentach reszty pasma. I to właśnie w Sonjach robią – uderzają z impetem, jakiego po takich, bądź co bądź, relatywnie niewielkich kolumnach raczej się nie powinniśmy spodziewać, a jednocześnie potrafią z równie zaskakującą natychmiastowością z owego ataku się wycofać i z iście apokaliptycznego ryku, oraz ściany dźwięku przejść do pojedynczych akordów, czy też onirycznych, zawieszonych w oddali impresjonistycznych plam dźwięku.
Równie zjawiskowo wypada gęsta i niesamowicie soczysta średnica, której nie tylko nie brakuje rozdzielczości, lecz i niezwykle sugestywnego oddechu, dzięki czemu z jednej strony wokaliści – soliści materializują się tuż przed nami a z drugiej dalsze plany, jak i ich gradacja, kreują wielce sugestywną, trójwymiarową przestrzeń. Efekt ten nie jest jednak permanentny i globalny, tzn. nie uszlachetnia każdego nagrania jak leci, grając wszystko na jedno kopyto, tylko jeśli materiał źródłowy na to pozwala, to wtedy owa przestrzenność i namacalność rozwijają skrzydła. Jednak w przypadku, gdy takowych informacji u źródła nie ma, to nawet YG nie są w stanie same z siebie ich wyczarować. Weźmy na ten przykład nasz dyżurny krążek testowy, czyli „Ariel Ramirez: Misa Criolla / Navidad Nuestra” Mercedes Sosy, gdzie dystans dzielący solistkę od usytuowanego za nią chóru można odmierzać z centymetrem w dłoni, oraz również firmowany przez nieodżałowaną wokalistkę album „Cantora” z niesamowitym, wzruszającym duetem z Shakirą w „La Maza”, gdzie owej zjawiskowej przestrzeni niestety nie było z czego wyczarować, gdyż obie panie nagrywały w standardowych studyjnych „budkach”. I Sonje tę różnicę podały niemalże na srebrnej (aluminiowej?) tacy, jednak nie deprecjonując żadnego z projektów realizacyjnych, osąd pozostawiły odbiorcy.
No i niejako na deser zostawiłem najwyższe składowe, które prawdę powiedziawszy są klasą same dla siebie. Łączą bowiem w sobie niezwykłą gładkość i jedwabistość z nieosiągalną dla większości znanych mi, w dodatku nie tylko tekstylnych, przetworników rozdzielczością i precyzją. Kontury poszczególnych instrumentów kreślone są tak pewną ręką i tak „ostrą” kreską, że trudno oderwać od nich wzrok. Jest w tym coś hipnotyzującego – coś w stylu fascynacji ostrzem katany zdolnej rozciąć zwiewną, położoną na niej jedwabną chustę. Jednak efekt ten YG osiągają nie poprzez sztuczne podbicie, wyostrzenie krawędzi, czy też metody znane z fotograficznych technik HDR, lecz jedynie na drodze czerpania z natywnych – dla nich całkowicie naturalnych „zasobów własnych”. Proszę tylko posłuchać przeplatanego ciszą, niezwykle nastrojowego wydawnictwa „Tribute to Tomasz Stańko” Piotr Schmidt Quartet, gdzie fortepian, trąbka i perkusja odzywają się nad wyraz oszczędnie, a wspomniana cisza jest równie istotna, co pozostałe instrumentarium. W dodatku „szemrzącą” w tle perkusję utkano niczym najdelikatniejsze koronki z Koniakowa i zawieszono w aksamitnej czerni tła, przez co brzmi ona zdecydowanie delikatniej i subtelniej aniżeli operujący na bliższym planie fortepian, czy też grająca „pierwsze skrzypce” trąbka.
I tu właśnie dochodzimy do sedna, gdyż ów spektakl, dzięki Sonjom, obserwujemy oczywiście z punktu widzenia widza, lecz nie wegetującego przed ekranem wysokiej rozdzielczości a siedzącego w pierwszym rzędzie kameralnego jazzowego klubu. Mamy zatem do czynienia z niezwykle bliską wrażeniu „live” intensywnością doznań i praktycznie całkowitym brakiem własnych preferencji amerykańskich kolumn, przez co nie musimy czuć się w jakikolwiek sposób ograniczeni ich ewentualną „manierą”.
W związku z powyższymi superlatywami zasadnym wydaje się pytanie, czy YG Acoustics Sonja 2.2 są kolumnami idealnymi. Cóż, patrząc na nie z czysto subiektywnej, znaczy się mojej własnej, perspektywy śmiem twierdzić, że tak. Oferują bowiem niezwykle miły memu sercu i osobistym preferencjom wachlarz umiejętności obejmujący fenomenalną rozdzielczość, soczystość średnicy i potęgę nisko schodzącego a zarazem świetnie zróżnicowanego i pozbawionego suchości basu. Jednak doskonale zdaję sobie sprawę, iż dla części audiofilskiej braci tytułowe YG wydawać się mogą nadto ucywilizowane i zbyt mało wyczynowe. Chodzi bowiem o to, że pomimo najszczerszych chęci i nieraz bezsprzecznie agresywnego repertuaru (vide „Countdown To Extinction” Megadeth) ani razu nie udało mi się nakłonić Sonji do ofensywności, czy też właśnie owej wyczynowości sprawiającej, iż po godzinnej sesji odsłuchowej czujemy się ewidentnie zmęczeni fizycznie. Dlatego też jeśli szukacie Państwo doznań ekstremalnych a dźwięk wymarzonego systemu ma Was każdorazowo poniewierać, to YG nie spełnią Waszych oczekiwań. W każdym innym przypadku kontakt z Sonjami 2.2 może oznaczać koniec poszukiwań.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15, Boulder 1110
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777, Boulder 1160
Kolumny: Trenner & Friedl ISIS
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Step-up: Thrax Trajan
Dystrybucja: CORE trends
Cena: 437 831 PLN
Dane techniczne:
Wykorzystane przetworniki: 10,25” BilletCore™ basowy, 2 x 6” BilletCore™ średniotonowe, 1” BilletDome™ tweeter z układem ForgeCore™
Budowa: trójdrożna, zamknięta
Częstotliwości podziału: 65 Hz, 1.75 kHz
Pasmo przenoszenia: 20 Hz – 40 kHz
Częstotliwość podziału: 65 Hz, 1.75 kHz
Skuteczność: 88dB
Impedancja: 4Ω nominalna, 3Ω minimum
Wymiary Sonja™ 2.2 (W x S x G): 129 x 33 x 63 cm
Waga: 130 kg szt.
Po filigranowych Carmelach i nieco większych Hailey przyszła pora na kolejny stopień na drodze do audiofilskiej nirwany, czyli YG Acoustics™ Sonja™ 2.2, które z niemałym trudem udało się, z pełnym zaangażowaniem ekipy Core Trends – dystrybutora marki, ustawić w naszym oktagonie.
cdn. …
Opinia 1
Nie wiem co Wy na to, ale patrząc z perspektywy czasu na rynek audio jestem zdania, że kiedyś konstruktorom zespołów głośnikowych było zdecydowanie łatwiej. Brali na warsztat kawał deski, w późniejszym okresie płyty wiórowej, sklejki, MDF, tudzież różnych innych drewnopodobnych półproduktów i o dziwo, bez problemu, byli w stanie wykreować zaspokajające wyrafinowane gusta muzyczne obudowy. Tak było przez dekady i nagle coś pękło. Nie wiem, czy stety, czy niestety, lecz obecnie, żeby z przytupem wejść na rynek kolumn, już na starcie w swoim pomyśle na biznes trzeba jasno stwierdzić, iż wszystko co pochodzi od poczciwego drewna jest „be”. Przyszedł czas na „nowe”, czyli w tym wypadku używane do wykonania obudów aluminium i aby osiągnąć sukces, nie ma innej możliwości, tylko otworzyć skup metali kolorowych i zaopatrzyć się w obrabiarkę CNC. Przesadzam? Bynajmniej. Spójrzcie na kilka naszych ostatnich recenzji. Przecież aż kipi w nich od aluminiowych konstrukcji. A najśmieszniejsze jest to, że nie po to, aby wykorzystać dobro tego półproduktu w postaci niskiej wagi, tylko wręcz przeciwnie, aby kolumna rzędu 110 centymetrów wysokości ważyła o zgrozo 70-80 kilogramów. Śmieszne? Niestety nie, czego dowodem są nasze dzisiejsze bohaterki zza wielkiej wody, czyli stosunkowo niewielkie gabarytowo, ale za to piekielnie ciężkie amerykańskie kolumny YG Acoustics Hailey. Tak tak, to są starsze siostry opiniowanym już na naszych łamach Carmel 2, które i tym razem, ze sporym wysiłkiem, dostarczył do testu Łódzki dystrybutor CORE trends.
Jak zdążyłem napomknąć we wstępniaku, punktem zapalnym tego podejścia testowego są kolumny, których obudowa w całości wykonana jest z aluminium. Patrząc na nie, można odnieść wrażenie, że konstrukcja podzielona jest na dwie części wzdłuż ciekawie poprowadzonej poniżej sekcji średnio-wysokotonowej linii. Tymczasem dla audiofilów cierpiących na bóle kręgosłupa mam złą wiadomość. Niestety mamy do czynienia z monolitem, a owo podfrezowanie jest tylko mającym nadać konstrukcji delikatnej nuty wyszukanego designu wizualnym zabiegiem. Ale to nie koniec nie tylko ciekawie postrzeganych przez nasz narząd wzroku, ale również sprzyjających sekcji słuchu praktyk. Prowadząc wzrok po linii ścianek bocznych i frontu bez problemu zorientujecie się, że owe płaszczyzny nie są równoległe, tylko mknąc ku podstawie płynnym łukiem delikatnie się rozchodzą i przy okazji fajnego wyglądu spełniają dwa zadania. Po pierwsze tworzą odpowiednio dużą komorę dla przetwornika niskotonowego, a po drugie walczą z falami stojącymi wewnątrz konstrukcji. Jeśli ktoś poddawał pod wątpliwość połączenie piękna z zadaniami sonicznymi przy projektowaniu podobnych produktów, Hailey’e są ewidentnym przykładem, że bez problemu się da. Jednak wyartykułowane dotychczas konstrukcyjno-designerskie zabiegi nie wyczerpują zbioru zawartego w wizytujących moje progi Amerykankach. Spoglądając z bliska łatwo zauważyć, że front wykończony jest polerowanymi na delikatny połysk pionowymi nacięciami, a powierzchnie bocznych ścianek zrealizowano w technice szczotkowania aluminium. Zbędny blichtr? Chyba żartujecie bo na żywo wygląda to obłędnie. Przybliżając kilka informacji technicznych dla wielu melomanów mam same dobre wieści. Kolumny są konstrukcjami zamkniętymi, co ni mniej ni więcej oznacza, iż pozbawione są tak znienawidzonego przez zakręconych na punkcie fenomenalnego dźwięku osobników portu bass-reflex, który w wielu przypadkach robi więcej złego niż dobrego, powodując podkolorowanie lub buczenie najniższego zakresu. W tym przypadku jeśli nie wstawimy naszych bohaterek do zbyt małego pomieszczenia, problem z basem mamy z głowy. Przednia ścianka wyposażona jest w trzy głośniki. Patrząc od podstawy tuż nad podłogą mamy jeden uzbrojony w poprzeczną żerdź niskotonowiec, a w odciętej wspomnianą bruzdą sekcji zestaw ochranianej podobną do basowca poprzeczną belką średniotonówki z zagłębioną w niewielkiej niecce wysokotnówką. Jeśli chodzi o plecy potomkiń Jankesów, te są jedyną pionową płaszczyzną i oferują jedynie umieszczone dość wysoko, bo na 1/3 wysokości podwójne terminale dla kabli głośnikowych. Wieńcząc powyższy opis bohaterek testu mam kolejną dobrą informację. W komplecie startowym otrzymujemy typową audiofilską biżuterię, czyli w tym przypadku nadające całej konstrukcji wizualnej zwiewności, znakomicie prezentujące się kolce ze stosownymi podstawkami i wykonane z aluminium stożkowe przedłużki dla owych kolców. Taka stabilizująca kolumny kanapka nie dość, że poprawia separację od podłoża, to jak wspomniałem, znacząco unosi kolumny nad podłogę, a tym samym potęguje wrażenie ich lekkości. Przyznam szczerze, że przed zmontowaniem tych puzzli miałem mieszane uczucia co do końcowego wyglądu, ale potem z należną konstruktorom pokorą musiałem wszystko odszczekać. Całość robi pozytywne wrażenie i basta. A jak gra? Po uzyskanie odpowiedzi zapraszam do lektury dalszej części tekstu.
Jaki świat muzyki oferują ewentualnemu posiadaczowi kolumny YG Acoustics Hailey 1.2? Jedno jest pewne, swą prezentacją są dalekie od tak zwanych „burczybasów”, czyli kolumn posiłkujących się portem bass-refex. Dzięki przynależności do stosunkowo niewielkiego w udziale w rynku audio obozu OZ, a przez to fenomenalnemu rysowaniu najniższego zakresu nie popadają w jego monotonność, czy uśrednianie przekazu. To zaś gwarantuje, że nawet najbardziej karkołomne wirtuozerskie pasaże kontrabasistów będą oceanem informacji na temat każdego szarpnięcia wzmacnianej przez pudło rezonansowe struny. To naturalnie automatycznie powoduje utratę tak lubianego przez melomanów podkolorowania zwanego muzykalnością przełomu basu i średnicy, ale uwierzcie mi, pakiet pozytywów dobrze zestrojonej konstrukcji zamkniętej znacznie przekracza liczbę ewentualnych powodów do narzekań. Dlatego też bez względu na swoje pozbawione osobistych doświadczeń ewentualne dotychczasowe przekonanie na „nie” skonfrontujcie je z realnym sparingiem, a może okazać się, że dotychczas mocno błądziliście. Ale zaznaczam, to muszą być dobre, typu YG, zespoły głośnikowe, a nie je udające, gdyż w swej zabawie w zaawansowane audio kilkukrotnie spotkałem się z produktami OZ, które dudniły, że aż miło. Ale wracajmy do naszego punktu zainteresowań. Ogólny pomysł na dźwięk według YG Acoustics po przesiadce z kolumn strojonych portem BR wydaje się być nieco rozjaśnionym. Ale natychmiast uspokajam, po dosłownie kilku utworach nasz organ przyswajania muzyki na taki obrót sprawy reaguje bardzo pozytywnie wysyłając do naszego ośrodka zarządzania ciałem informacje o bardzo swobodnym, pełnym oddechu i witalności graniu. Znika uczucie walki z materią, czyli wrażenie siłowego pokazywania co jest zapisane na płycie, jak często prezentują to ogólnie panujące na rynku z dziurą w obudowie kolumny, a w zamian za to zaczynamy pławić się w swobodzie jej prezentacji. Co jest bardzo ważne, początkowy pozorny odbiór muzyki jako nieco lżejszy bardzo szybko okazuje się być tylko zagnieżdżonym przez lata przyzwyczajeniem do jej pogrubiania. Bredzę? Niestety nie. Otóż po serii płyt wiem jedno. Mimo obaw z pozoru trudne do oddania w odpowiedniej esencjonalności wibrafon i gitara z repertuaru Ralpha Townera i Garego Burtona „Matchbook” bez problemu brylowały w przestrzeni międzykolumnowej pokazując przy tym pełnię niesionych przez nie informacji z ich odpowiednią krągłością, soczystością i co ważne wręcz niekończącymi się wybrzmieniami. Podobnie było z klarnetem basowym Johna Surmana na krążku „Invisible Threads”, czy barytonowymi saksofonami na koncertowym materiale Bluiett Baritone Nation „Libation For The Baritone Saxophone Nation”. Idźmy dalej. Wszystkie muzyczne projekty typu muzyka kościelna, czy koncertowa, dzięki zagłębieniu wysokotonówki w niedużej niecce i wspomaganiu jej w pokazaniu witalności świata przez głośnik średniotonowy wypadał również wręcz zjawiskowo. Rozmach kubatur pomieszczeń sakralnych, czy wielkich stadionów oddane były bardzo przekonująco, co dla mnie, wielbiciela twórczości barokowej, jest nie do przecenienia i co z premedytacją wkładając odpowiednie płyty do napędu CD wielokrotnie wykorzystywałem. Gdy artyści stawiali na szybkość lub zwiewność swoich zapisów nutowych, Hailey’e fantastycznie to realizowały. A gdy czasem przychodził moment na małe trzęsienie ziemi, pozornie nieduży głośnik niskotonowy pokazywał, że niestraszne mu nawet największe amplitudy podobnych realiów. Owszem, przekaz nie niósł ze sobą tak lubianej również przeze mnie w dobrym tego słowa znaczeniu delikatnej „łuny” basu, ale patrząc na całość z perspektywy poprawności zwanej neutralnością Amerykanki spodobałyby się zdecydowanej większości audiofilów. Czym to weryfikowałem? Cóż, do tego celu użyłem lekkiego free jazzu spod znaku Johna Zorna w projekcie MASADA „First Live 1993”. Tak, w tej kompilacji nie ma jakiś szczególnych nawałnic najniższych tonów, ale jak w kilku utworach stopa perkusji miała zaznaczyć swój byt, swą energią fantastycznie dominowała nad próbującymi nie dać dojść jej do głosu instrumentami. To były pojedyncze, ale jakże wymowne co potrafią Hailey’e niskotonowe akcenty, co w zderzeniu z rozmiarem kolumn wydawało się niemożliwym do osiągnięcia, a jednak się wydarzyło. Szacun.
Analizując powyższy tekst gołym okiem widać, że mimo codziennego obcowania z kolumnami z bass-refleksem przygoda z amerykańską propozycją zamkniętych konstrukcji YG Hailey była owocna w wiele pozytywnych odczuć. Teoretycznie powinno czegoś mi brakować, jednak w zderzeniu z dobrze zaprezentowanym pozbawionym podkolorowań dźwiękiem okazało się, że fantastyczny w odbiorze przekaz nie musi ocierać się o jego misiowatość. Czy mógłbym z tym żyć? Powiem szczerze, bez najmniejszych problemów tak. Dlaczego? Choćby dlatego, że mimo delikatnego przeniesienia ciężaru grania w górę, prezentacja była nader swobodna, co dla mnie jest jedną z ważniejszych składowych dobrego grania. A czy to jest oferta dla wszystkich? Tutaj mając w głowie gusta wielu moich znajomych lampiarzy głowy nie dam sobie obciąć, ale sądzę, iż nawet najbardziej zatwardziali orędownicy ociekającego kolorem i masą dźwięku nie pogardziliby tak równo podaną jego lżejszą inkarnacją. Zatem jeśli mimo wieloletniego zasiedzenia z zespołami głośnikowymi z BR jesteście otwarci na nieco inną szkołę generowania fal dźwiękowych, szczerze zachęcam do prób z tytułowymi smukłymi Amerykankami. Sądzę, że jeśli tylko Wasz portfel podoła kwestii wysupłania żądanej za nie kwoty, jest bardzo duża szansa na długoletnią weryfikację dotychczasowych upodobań.
Jacek Pazio
Opinia 2
Podobnie, jak bohater naszej poprzedniej recenzji, tak i obiekt naszych dzisiejszych wynurzeń swoich początków nie miał w jakimś zawilgotniałym garażu, rozsypującej się szopie, czy też kuchennym stole, lecz powstał na solidnych podwalinach sztuki inżynierskiej i z udziałem poważnego kapitału. Chociaż, jakby nieco skrupulatniej pogrzebać w życiorysie Yoava Gevy, bez większego trudu można byłoby dowiedzieć się iż w momencie, gdy dorósł do posiadania własnego systemu audio od swojego ojca usłyszał, iż co prawda mógłby sprezentować mu wysokiej klasy kolumny, lecz zdecydowanie ciekawiej będzie, gdy zamiast tego kupi mu książki o budowie i stosowne materiały do ich samodzielnego wykonania. Krótko mówiąc zamiast ryby dał mu wędkę. Ciekawe, czy pan Geva Senior przewidział czym się to wyzwanie skończy, ale jeśli nawet chodziło mu jedynie o znalezienie synowi jakiegoś na tyle absorbującego zajęcia, żeby za przeproszeniem przez jakiś czas nie zawracał mu głowy, to … chwała mu za to. Konstruowanie kolumn musiało panu Yoavowi nie tyle zajść za skórę, co niezwykle przypaść do gustu, gdyż już komercyjnie, pod banderą YG Acoustics, tworząc kolejne modele nazywał je imionami swoich najbliższych. I tak Carmel otrzymał imię Jego syna, Hailey córki, flagowa Sonja żony a wycofana z produkcji konstrukcja Anat też żony, tylko, że … już byłej. Także, próbując namówić Yoava Gevę na nowy model sugerowałbym zachować daleko posuniętą dyplomację, wyczucie i takt. Wróćmy jednak do meritum i zamiast bawić się w serwisy plotkarskie zajmijmy się daniem głównym, którym w dzisiejszej odsłonie jest drugi od dołu model – Hailey 1.2, który zawitał do naszej redakcji dzięki uprzejmości łódzkiego dystrybutor marki – CORE trends.
Co prawda Hailey prezentują się nieco okazalej od swoich dwudrożnych, nad wyraz filigranowych kuzynów, czyli jakiś czas temu recenzowanych na naszych łamach Carmeli, ale nie da się ukryć, iż zarówno na obszar ekstremalnego High-Endu, który jest ich naturalnym środowiskiem, jak i kraj pochodzenia spokojnie możemy je uznać za dość kompaktowe i mało absorbująco gabarytowo konstrukcje. Całe szczęście już ich proces spedycji i unboxingu, którym oczywiście zdążyliśmy się już pochwalić jasno dały do zrozumienia, że warto poświęcić im dłuższą chwilę uwagi. Jak sami Państwo widzicie wraz z kolumnami dostarczane są również dedykowane im dwuczęściowe kolce – po trzy na kolumnę, które nadają całości dodatkowej optycznej lekkości i sprawiają, iż można odnieść złudne wrażenie ich lewitacji.
Same YG prezentują się wprost wybornie i pomimo pozornie, czyli na pierwszy rzut oka, monolitycznej bryły, przy bliższym poznaniu zaczynają ukazywać swoje prawdziwe, nieco bardziej złożone i intrygujące oblicze. Niby czegóż można byłoby się spodziewać po trzygłośnikowych smolisto czarnych aluminiowych obeliskach? Okazuje się jednak, że całkiem sporo. Przykładowo ściany boczne, tylna i obie podstawy wykończono metodą szczotkowania, natomiast front jest w delikatny prążek. Ponadto przetworniki średnio i niskotonowe zamiast standardowych maskownic chronią jedynie ażurowe poprzeczki a wysokotonowe umieszczono w płytkich tubkach. Terminale głośnikowe są podwójne, solidne i co najważniejsze oddalone od siebie na bezpieczną odległość, dzięki czemu zapewniają spokój przy implementacji przewodów zakończonych nawet monstrualnych rozmiarów widłami.
Ewentualną monotonię trapezoidalnych w swej podstawie korpusów przełamuje okalająca obudowy, biegnąca tuż pod sekcją wysoko – średniotonową głęboka bruzda niejako oddzielająca ją od sekcji niskotonowej.
A teraz ciekawostka. Otóż Hailey dostępne są w dwóch wersjach – podstawkowej oznaczonej jako 1.1 i podłogowej, czyli takiej, jak dostarczone do testu 1.2, co samo w sobie nie byłoby takie dziwne, gdyż większość kolumnowych wytwórców na bazie udanych monitorów tworzy ich rozbudowane – podłogowe wersje, lecz fakt, iż praktycznie w każdej chwili istnieje możliwość rozbudowy 1.1 do 1.2 poprzez dołożenie modułu basowego! Krótko mówiąc Hailey może rosnąć wraz z naszymi wymaganiami i pomieszczeniem, w którym finalnie przyjdzie im grać. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie to świetny pomysł, szczególnie biorąc pod uwagę, że nie poruszamy się w obrębie budżetówki, lecz wśród high-endowego mainstreamu, gdzie straty przy ewentualnej odsprzedaży są naprawdę bolesne.
Warto też mieć świadomość, iż tytułowe kolumny wyposażono w jedne z najdroższych obudów i przetworników. Wynika to z faktu iż aluminiowe drajwery średnio i niskotonowe nie są wytłaczane, lecz wycinane z większych bloków/walców. Dla uzmysłowienia Państwu skali skomplikowania wspomnę jedynie, iż z 7 kg aluminiowego puca powstaje zaledwie 30 g membrana o grubości 0,2 mm. Natomiast do budowy tweeterów wykorzystywany jest jedwab dostarczany przez niemieckie przedsiębiorstwo Kurt Müller a układ magnetyczny pochodzi z serii illuminator skandynawskiego ScanSpeaka, który już na miejscu jest gruntownie modyfikowany. Z oryginału zostaje tak naprawdę jedynie sześć neodymowych magnesów i … plastikowa obudowa, a cała reszta jest już autorstwa Amerykanów. W rezultacie przetworniki wysokotonowe YG zdolne są pracować aż do 47 kHz a cała, oczywiście opatentowana technologia otrzymała nazwę ForgeCore™. Trudno się zatem dziwić, że wyprodukowanie pary Hailey zajmuje 61 godzin! W dodatku cała produkcja, włącznie z terminalami głośnikowymi, odbywa się na terenie USA – we własnej fabryce w Denver w Kolorado, w procesie wytwarzania większość czynności wymaga wykorzystania obrabiarek CNC, każda para składa się z bagatela … 1640 elementów, których precyzja montażu wynosi 20 mikronów. Dzięki temu Amerykanom udało się stworzyć z aluminium lotniczego obudowy praktycznie nieposiadające rezonansów własnych a same przetworniki pracują z niezwykle płaską charakterystyką generując, przynajmniej zgodnie z materiałami firmowymi niezwykle koherentny a zarazem rozdzielczy dźwięk. A jak to wypada w praktyce pokaże kolejny akapit.
Wydawać by się mogło, że przesiadka ze strzelistych i niemalże dwukrotnie droższych Dynaudio Evidence Master, które gościły u nas przez blisko trzy tygodnie, dla YG będzie najdelikatniej mówiąc pewną komplikacją. Drastycznie mniejsze gabaryty, o ilości obecnych na pokładzie przetworników nawet nie wspominając sprawiały, iż nawet podchodząc do fazy akomodacyjno – rozgrzewkowej amerykańskich kolumienek gdzieś tam z tyłu głowy mieliśmy świadomość, że i my sami powinniśmy zafundować sobie jakiś solidny reset i przed kolejnymi odsłuchami postawić grubą kreskę. Oczywiście to tylko pobożne życzenia i czysta teoria, gdyż w praktyce nie sposób usiedzieć w miejscu i choćby przelotnie nie rzucić uchem, gdy ma się na stanie tak intrygujące, jak Hailey konstrukcje. Skoro bowiem producent za zaskakująco niewielkie trzygłośnikowe kolumienki życzy sobie bagatela ponad 230 tysięcy, to nawet biorąc pod uwagę całkowite oderwanie od rzeczywistości segmentu High-End, trudno założyć, że chodzi li tylko o pozycjonowanie konkretnego wyrobu i tylko poprzez cenę, bez odzwierciedlenia jej w walorach brzmieniowych, czyli ordynarne polowanie na przysłowiowego jelenia. I tak też jest w rzeczywistości, gdyż już po rozgrzewce jasnym stało się, iż wśród wielu cech Hailey wyróżnia się jedna, o której dość rzadko przy opisywaniu recenzowanych urządzeń mam okazję wspominać. Chodzi bowiem o umiejętność cichego grania bez utraty rozdzielczości. To coś, co z reguły pojawia się w systemach opartych na triodowych SET-ach i wysoko skutecznych kolumnach, co jak sami Państwo widzicie w ani nasza redakcyjna konfiguracja, ani Hailey powyższych kryteriów nie spełniają. O owym cichym graniu wspominam na wstępie nie bez kozery, gdyż bardzo często sprzedawcy i prezenterzy/moderatorzy na publicznych pokazach perfidnie i niestety świadomie, próbują oszołomić przybyłych słuchaczy już od samego progu i zamiast na jakość stawiają na ilość decybeli w rezultacie czego, po pierwszych kilu minutach iście koncertowych poziomów głośności zainteresowani są brutalnie mówiąc półgłusi i czegokolwiek by nie usłyszeli, to będzie brzmieć dla nich tak samo (w tym momencie nieistotne, czy tak samo źle, czy dobrze). Dlatego też np. podczas monachijskiego High Endu zamkniętą prezentację Avantgarde’a zostawiam z reguły na ostatni dzień pobytu, gdy już wszystko co najważniejsze mam przesłuchane a jedynie co mi zostaje, to dopstrykanie kilku kadrów z pomieszczeń, gdzie wcześniej nie dane mi było wykonać zadowalających ujęć.
Tymczasem YG nawet na poziomach głośności pozwalających na swobodną, czyli taką bez konieczności podnoszenia głosu, konwersację potrafiły bez najmniejszego zawoalowania, ale też i napastliwości pokazać wszystko to, co w nagraniach najważniejsze, czyli od przestrzeni, po gradację planów, ogniskowanie źródeł pozornych i oczywiście ich konsystencję. Pełen wgląd w nagranie, nawet tak wieloplanowe, jak „Kristin Lavransdatter” Arilda Andersena i to bez najmniejszego wysiłku zdobył nasze najwyższe noty, a jeśli dodamy do tego niezwykłą homogeniczność i koherentność przekazu nagle okaże się, że mamy do czynienia z niewielkimi, ale bądź co bądź jednak podłogówkami, którym zaskakująco blisko do punktowego źródła dźwięku, za jakie z reguły uchodzą referencyjne monitory. Otrzymujemy zatem kompletne spectrum słyszalnego pasma, kolumny, których nie sposób zlokalizować i rozdzielczość spektaklu w pełni zasługującą na miano nie 4 a 8k. Czy do pełni szczęścia trzeba czegoś więcej? Tego akurat nie wiem, lecz YG dorzucają do puli jeszcze natychmiastowość i nieskrępowaną dynamikę. Oczywiście, pod względem wolumenu generowanych dźwięków nie są w stanie równać się ani ze wspominanymi Dynaudio, ani z cierpliwie czekającymi w kolejce na odsłuchy Gauderami Berlina RC9, lecz drobna różnica około 200 tysięcy PLN w cenie i równie znacząca w liczbie przetworników powinna wystarczyć jako wytłumaczenie takiego stanu rzeczy. Abstrahując zatem od ww. ekstremów spokojnie możemy uznać YG za szczyt marzeń 99.9% ludzkiej populacji i przejść do konkretów.
Fenomenalny rock-bluesowy „Danger White Men Dancing” formacji The Hoochie Coochie Men wspomaganej przez gościnnie pojawiającego się na tej płycie Jona Lorda, czyli mówiąc otwartym tekstem repertuar niespecjalnie aspirujący do miana audiofilskiej perełki, zabrzmiał w sposób całkowicie spójny, spontaniczny i niepozwalający na spokojne wysiedzenie w miejscu, czyli dokładnie tak, jak powinien. Jednak to jedynie przedsmak prawdziwego, drzemiącego w amerykańskich potencjału, które łapały wiatr w żagle na zdecydowanie bardziej zagmatwanych aranżacjach. Tym oto sposobem sięgnąłem po dość zabójczy krążek, czyli obfitujący w iście sejsmiczne, syntetyczne pomruki współistniejące z całkowicie naturalnym instrumentarium album „BBNG2” BadBadNotGood. Prawdę powiedziawszy zrobiłem to z czystej ciekawości, gdyż to, co muzycy wyprawiają podczas sesji (nagranie powstało w ciągu dziesięciogodzinnego jam-session) większość konwencjonalnych, czyli wentylowanych kolumn doprowadza najdelikatniej mówić do agonii i niekontrolowanego furkotania. Tymczasem YG niezależnie od poziomu skomplikowania, spiętrzenia, czy głośności reprodukowanych dźwięków cały czas nad tą pozorną kakofonią panowały a co najważniejsze robiły to ze stoickim spokojem i bez najmniejszego wysiłku. Każdy kontur prowadzony był twardą, precyzyjną kreską, wszelakiej maści półtony, czy faktury dźwięków widać było nie tyle jak na dłoni, co niczym w fotograficznym studio, przy utrzymanej w okolicach neutralności temperaturze barwowej. Od razu w tym momencie pragnę uprzedzić tych, którzy już niemalże przez skórę wyczuwają zbytnią analityczność i osuszenie, że są w błędzie. Otóż pomimo fenomenalnej rozdzielczości i braku nawet najmniejszych tendencji do ocieplania, czy zaokrąglania przekazu jego spójność, gładkość i wyrafinowanie sprawiają, że bardzo szybko dochodzimy do wniosku, iż to właśnie YG oferują nam prawdę o nagraniu, za to ich konkurencja mami nas jedynie jej interpretacjami. Generalnie można uznać, iż Hailey są kolumnowym odpowiednikiem referencyjnych, piekielnie mocnych końcówek mocy, które aby oddać pełnię dynamiki czy to death-metalowej kapeli, czy wielkiej orkiestry symfonicznej wcale nie muszą się ratować utratą liniowości pracy stopnia wyjściowego, bo zarówno mocy, jak i prądu mają aż nadto.
Na pierwszy rzut oka można by przypuszczać, iż YG Acoustics Hailey 1.2 są swoistym pomostem pomiędzy filigranowymi Carmelami a potężnym, usytuowanym oczko wyżej w firmowej hierarchii rodzeństwem. To tylko jednak pozory, gdyż tytułowe kolumny potrafią pozytywnie zaskoczyć niezwykle wyrafinowanym połączeniem natywnych cech najlepszych monitorów i konstrukcji podłogowych. Jeśli zatem szukamy swoistego Olimpu, przysłowiowego dojścia do ściany, poszukiwania sugerowałbym rozpocząć właśnie od tych niepozornych Hailey. Nie twierdzę, że będą one zarówno początkiem, jak i końcem Państwa rekonesansu, lecz pułap na jakim powinny ustawić poprzeczkę przeskoczyć będą potrafili jedynie nieliczni.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Statement
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: CORE trends
Cena: 232 123 PLN
Dane techniczne
Wykorzystane przetworniki: 10.25″ BilletCore basowy, 7,25″ BilletCore średniotonowy, 1″ ForgeCore tweeter
Budowa: trójdrożna, zamknięta
Pasmo przenoszenia: 20 Hz – 40 kHz
Częstotliwość podziału: 65 Hz, 1.75 kHz
Skuteczność: 87dB
Impedancja: 4Ω nominalna, 3Ω minimum
Wymiary Hailey™ 1.2 (W x S x G): 122 x 33 x 54 cm
Waga: 77 kg szt.
Po strzelistych Dynaudio Evidence Master przyszła pora na coś zdecydowanie bardziej kompaktowego i nieco bardziej osiągalnego. Oczywiście nadal pozostajemy na ściśle high-endowym pułapie, powoli wygrzewając przeurocze YG Acoustics Hailey.
cdn. …
Opinia 1
Jak doskonale zdajecie sobie sprawę, brzmienie systemu audio w większości przypadków determinowane jest przez ich ostatnie ogniwo, czyli zespoły głośnikowe. Nie sądzę, aby przeciw takiemu twierdzeniu ktoś próbował oponować, jednak ubijając jakiekolwiek dywagacje w zarodku przywołam pierwsze z brzegu, całkowicie różniące się założeniami konstrukcyjnymi, a co za tym idzie końcowym efektem sonicznym propozycje, jak choćby niemiecki Avantgarde Acoustic, czy angielski Harbeth. To są tak odległe brzmieniowo produkty, że praktycznie nie ma szans na pomyłkę w ich określeniu już po kilku taktach muzyki. Ale nie mam zamiaru rozprawiać o skrajnie różnych sposobach dojścia do tego samego, czyli prawdy o świecie dźwięku, tylko omijając awanturogenną strefę wyższości poszczególnych świąt nad sobą skupić się na ostatnio bardzo często wykorzystywanym w ich produkcji budulcu. O co chodzi? O nic innego, jak coraz popularniejsze aluminium. Owszem, to znacznie podraża koszty wytwarzania, a i sama idea użycia tego materiału ma tyle samo zwolenników co przeciwników, ale nie zmienia to jednak faktu, iż trend jest znaczący. I powiem Wam, po kilku pozytywnie wypadających spotkaniach z poczciwym „allu” w kwestii obudowy mimo posiadania kolumn z fornirowanej egzotycznym drewnem sklejki coraz bardziej się do niego przekonuję. Puentując ten naprowadzający na temat ostatnimi czasy modnego pośród konstruktorów kolumn zimnego w kontakcie organoleptycznym materiału wstępniak chyba nikogo nie zaskoczę, gdy oznajmię, iż naszym dzisiejszym bohaterem będą pochodzące ze Stanów Zjednoczonych zespoły głośnikowe ukrywającej się pod nazwą marki YG Acoustics, która będąc orędownikiem wspomnianego „alu” za sprawą modelu CARMEL 2 postanowiła przełamać pierwsze lody na naszym rynku. Rzeczony zestaw pojawił się w redakcji za sprawą Łódzkiego dystrybutora Core Trends.
Tytułowe kolumny w zderzeniu z moimi paczkami wyglądają bardzo niepozornie. Tak prawdę mówiąc mimo, iż są konstrukcjami wolnostojącymi, z powodzeniem możemy zaliczyć je do monitorów z nadmuchaną obudową. Jednak wbrew pozorom, to co potrafią zaprezentować w domenie energii grania, momentami zdaje się przeczyć zasadom fizyki. Owszem, pewnych rzeczy nie przeskoczymy, ale po akomodacji w każdym aspekcie brzmienia świat naprawdę wygląda bardzo ciekawie. Ale o tym napiszę w stosownym akapicie. Wracając do testowanych maluchów i próbując opisać ich budowę oprócz tego, że są to około 40-to kilogramowe, wykonane z aluminium konstrukcje zamknięte, trzeba zaznaczyć, iż w geometrii skrzynek brak jest równoległych płaszczyzn – no może za wyjątkiem górnej i dolnej. Kolumny w przekroju poprzecznym mają kształt trapezu ze schodzącymi się ku tyłowi ściankami bocznymi, zaś patrząc na nie z boku widzimy, jak zdecydowanie głębsza, stojąca na płaskiej podstawie dolna część obudowy wspinając się w górne jej parcele płynnym łukiem cofa się ku plecom, by swój najpłytszy wymiar osiągnąć w okolicach implementacji głośników. Te idąc za projektem dzierżącego je profilu, okazują się konstrukcją własną konsekwentnie potwierdzają nietypowość produktu. Dlaczego? Proszę bardzo. Gdy wysokotonówki wykonane są z dość typowego dla wielu zespołów głośnikowych jedwabiu, membrany nisko-średnio-tonowców wytoczono (nie, nie wytłoczono, wy-to-czo-no) z jednego puca aluminium (to dopiero są straty post-produkcyjne). Idąc dalej tropem wizualizacji nie wiem czy w celach ornamentyki, czy ochronnych, ale przez środek przetwornika zakresu średnich i niskich tonów przebiega trochę burząca spokój wizualny poprzeczka. Zbliżając się ku końcowi opisu naszych bohaterek dodam jeszcze, iż konstruktor w swej szczodrości zaproponował nam podwojone terminale głośnikowe, zwiększające powierzchnię stabilizacji na podłożu z możliwością wkręcenia w nie kolców płaskie podstawy i unikając jakichkolwiek plakietek z nazwą marki w dolnej części przedniej ścianki exlibrisowe logo. Jak widać, to naprawdę walczące o minimalizm wizualny konstrukcje, ale muszę przyznać, iż podczas obcowania sam na sam taką dbałością o każdy detal bez problemu odzywały się moje pokłady poczucia piękna.
Rozpoczynając opis brzmienia muszę wszystkich ostrzec, że gdy zdecydujemy się na przymiarkę do prezentowanych dzisiaj Carmeli, w momencie przesiadki z grających dużym wolumenem kolumn musimy uzbroić się w akomodacyjną cierpliwość. Nie chodzi o to, że grają słabo (wręcz przeciwnie), tylko będąc rozbudowanymi monitorami są na tyle szybkie i pełne mikro-dynamiki, że pierwszym co rzuca się w uszy jest wrażenie ich anoreksji, co w kontekście mierzenia sił na zamiary bardzo je krzywdzi. Oczywiście nie muszę się przyznawać, iż mój wygłoszony przed momentem apel jest konsekwencją osobistych zaskoczeń, dlatego też będąc spokojnym o Wasze podejścia testowe skreślę kilka linijek ciekawych dla mnie spostrzeżeń. Wpinając w swój tor produkt marki YG Acoustics natychmiast przenosimy się w monitorowy świat budowania sceny dźwiękowej. I nie chodzi tutaj o problemy z nagłośnieniem wielkiego (35 m) salonu, tylko zarezerwowaną dla małych kolumn umiejętność przeniesienia nas prawie jeden do jeden w oddaniu pozycjonowania źródeł pozornych z jej szerokością i głębokością włącznie. Oczywiście, to nie zawsze jest standard, gdyż nawet najprostsze rozwiązania można źle zaprojektować, ale co najmniej dobry produkt z działu monitorów w tym aspekcie przez dużą kolumnę jest ciężki do pobicia. Poruszając wątek docelowej kubatury YG spokojnie mogę powiedzieć, że gdy w zależności od repertuary czasem bywało różnie, to już przy dwudziestu metrach są w stanie wygenerować bardzo ciekawy energetycznie spektakl muzyczny. To nadal nie będzie masywna ściana dźwięku, ale bardzo dobrze rysowane niskie tony znajdą oparcie w goszczącym je pomieszczeniu, co wraz z ich rozdzielczością z pewnością spowoduje mimowolny uśmiech na twarzy słuchacza. Niestety kochających tak zwaną „łunę” basu, czyli popularną bułę w dolnym rejestrze muszę zasmucić, gdyż obudowa zamknięta i firmowe strojenie zwrotnicy z założenia konstrukcyjnego nie pozwolą do tego dopuścić. To zaś oznacza, że testowane czarne damy są dla bardzo osłuchanych, a przez to wiedzących czego oczekiwać od dobrego brzmienia melomanów, a nie młodych adeptów bezwiednej, często przypominającej źle nagłośnione koncerty rockowe nawałnicy ogłuszających słuchacza artefaktów. Ja powiem jedno, mimo iż podczas mojego starcia dolny zakres było o połowę mniej masywny od codziennego, z dwojga złego wolę wyrafinowany minimalizm, niż lejące się po podłodze niekontrolowane ruchy sejsmiczne. I to wszystko odnoszę do słuchania dwójek w z założenia za wielkim pomieszczeniu. A co byłoby w pokoju 16 metrowym? Sami zgadnijcie. Jest jednak jeden problem, niestety do takiego odbioru dolnego zakresu trzeba emocjonalnie dorosnąć. Gdy wiemy, jak zachowuje się dół pasma akustycznego, przyszedł czas na średnicę. Ta w domenie wypełnienia daje się odczuć jako bardzo masywna, a czasem nawet ze wskazaniem zbyt masywną. Moje spostrzeżenia są oczywiście lekko wyostrzone, ale robię to w celach pełnego pakietu informacji, a nie pokazywania, że moje jest na wierzchu. Tym bardziej, że taka prezentacja z jednym małym „ale” bardzo mi się podobała. O co chodzi? O poziom temperatury barwowej na scenie. W swoim dążeniu do przyjemności podczas słuchania muzyki stawiam na bardzo kolorowy z naciskiem na ciepły dźwięk, tymczasem wykonane z aluminium membrany, przy niesamowitej rozdzielczości i szybkości oddania nawet najdrobniejszych niuansów każdej nuty wprowadzały do dźwięku coś na kształt wyrafinowanego „chłodu” Chłodu, który nie był jakimś nie dającym się przejść obok niego demonem zła, tylko czymś, co po skorygowaniu w oczekiwaną stronę zapewniłoby prezentowanym kolumnom trafienie w przysłowiową dziesiątkę. Ale zaznaczam, dla wielu jestem niepoprawnym wielbicielem koloru, dlatego przepuście moje informacje przez sito pewnego zaplanowanego ukierunkowania moich oczekiwań. Wieńcząc miting przez całość pasma akustycznego chciałbym przyjrzeć się wysokim tonom. I tutaj kolejne pozytywne zaskoczenie. Podobnie do odbioru kolumn w całości pierwsze utwory zdradzały lekki niedosyt w czytelności iskierek blach perkusji. Ale nie było to spowodowane jakimkolwiek zadymieniem, czy przyciemnieniem sceny muzycznej, tylko skutkiem użycia do produkcji membran aksamitnego dźwiękowo jedwabiu. To zaś sprawiało, że otaczające muzyków tło bez próby doświetlania artystów przez cały czas było zdecydowanie ciemniejsze, a gdy wymagał tego zapisany na srebrnym krążku wsad nutowy otrzymywałem natychmiastowy rozbłysk niczym odpalane pod Pałacem Kultury w Warszawie sztuczne ognie Jurka Owsiaka użytych w danym momencie perkusionaliów. Jak wynika z dotychczasowej spowiedzi, kilka aspektów brzmieniowych kolumn zza wielkiej wody w początkowej fazie słuchania potrafiło mi doskwierać. Ale skłamał bym, gdybym nie zeznał, że tak intrygujących paczek dawno już nie słyszałem. Teoretycznie wszędzie miały braki, jednak po zdroworozsądkowym podejściu do tematu okazywało się, że wszelkie naginanie ich umiejętności do moich preferencji raczej by im zaszkodziły niż pomogły i właśnie to jak one grają, a nie jak ja bym chciał, dla wielu z Was będzie ich największą zaletą. Powiem więcej, jestem bardzo ciekawy, a przy tym zaniepokojony, co będzie, jak trafią do mnie starsze trójdrożne siostry. Na szczęście to temat na przyszłość, dlatego dla spokoju ducha zarzucam wszelkie dywagacje. Wracając do testowej rzeczywistości nie będę opisywał poszczególnych spotkań płytowych tego procesu recenzenckiego. Powód? Powiem tak. Wszelka prezentowana przez projekt YG Acoustics Carmel 2 muzyka po odpowiednim ustawieniu oczekiwań do możliwości konstrukcji wypadała co najmniej dobrze, a w większości przypadków bardzo dobrze. Idźmy dalej. Przywołane wcześniej, mogące być dla kogoś drobnym problemem podczas decyzji zakupowej aspekty brzmieniowe często były tylko marginalne np. niedostatki w basie w muzyce dawnej, czy ciężar i chłód średnicy w repertuarze rockowym. Wiadomym jest, że gdy ktoś oczekuje masywnej ściany dźwięku, będąc odpowiedzialnym poszuka gdzie indziej. Ale bez względu na Wasze upodobania, już posiadanie mniejszego niż mój pokoju odsłuchowego nawet nie powiem, że może, tylko na pewno bardzo mocno przeniesie balans tonalny w stronę dociążenia przełomu basu i średnicy, a wtedy nie chciałbym być w skórze delikwenta, który postanowił zmierzyć się z Amerykankami tylko dla zabawy. Niestety w momencie możliwości wygenerowania odpowiedniej ilości środków płatniczych może to być rasowy szach mat.
Ta potyczka już na starcie pachniała wielką niewiadomą. Ale nie myślcie, że swoje przypuszczenia kierowałem w stronę zachwytów. Wręcz przeciwnie, raczej spektakularnej porażki. Co ciekawe, przez cały czas opisując Wam ich wartości soniczne narzekałem na oszczędne niskie tony i górę, by w końcu przyczepić się do najważniejszego dla ucha osobnika homo sapiens pasma średniotonowego. Ale uwierzcie mi, mimo takiego odbioru, owe spotkanie będę wspominał w bardzo pozytywnym świetle. Mało tego, poznawszy jakość generowanego przez Carmele z pozoru oszczędnego basu, jako użytkownik wielkich miednic do oddania prawdy o tym paśmie w momencie posłuchania kolumn trójdrożnych opisywanej stajni bałbym się o byt Trennerów w systemie odniesienia. A gdyby jakimś trafem nastąpiła roszada sprzętowa, sądzę, że z pełnym powodzeniem powalczyłbym o ciepło w przekazie muzycznym, a takie wyznania wielbiciela barwy chyba o czymś świadczą. Zatem, zbierając wszelkie za i przeciw naszych bohaterek z jednej strony z pełną świadomością zachęcam wszystkich do przekonania się o walorach sonicznych karmelowych kolumn, ale z drugiej lojalnie strony ostrzegam, drogi powrotnej może nie być.
Jacek Pazio
Opinia 2
Pomimo ostatnich zawirowań w Białym Domu i dość radykalnej zmiany nastrojów społecznych Stany Zjednoczone dla większości populacji naszego globu nadal jawią się jako kraj wielkich możliwości. Zresztą owa wielkość dotyczy nie tylko możliwości, co tak naprawdę wszystkiego, co z U.S.A się kojarzy. Począwszy od ubraniowej rozmiarówki, poprzez samochody, autostrady na hamburgerach i stekach skończywszy. Podobne mniemanie wydaje się być powszechnym również na naszym – audiofilskim podwórku. Przecież patrząc na Wilsony, Levinsony, Krelle, Passy, etc. już na pierwszy rzut oka widać, że projektujący je twórcy niespecjalnie dążyli do minimalizmu skupiając się głównie na osiągach i swoistej, niejako wrodzonej – natywnej monumentalności. Amerykańskie znaczy duże, bądź bardzo duże i oczywiście ciężkie. Tymczasem dzisiejsi goście, nad którymi dosłownie już za chwilkę zacznę się pastwić niejako przeczą obiegowym opiniom, wystawiając nasze przyzwyczajenia na nie lada próbę. Co prawda na swoją obronę mogą użyć argumentu, że w ich żyłach, za sprawą właściciela marki – Yoava Gevy, płynie tak naprawdę spora domieszka izraelskiej krwi, ale fakt pozostaje faktem a z faktami, podobnie jak z żoną, dyskutować nie sposób. Mowa bowiem o otwierających ofertę YG Acoustics kolumnach Carmel 2, które dzięki uprzejmości polskiego dystrybutora – łódzkiego CORE trends zawitały w naszych skromnych progach.
Już podczas zajawkowej fotorelacji z unboxingu mogliście się Państwo na własne oczy przekonać, że Carmelki to zaskakująco filigranowe kolumienki. Owe wrażenie potęguje dodatkowo fakt prezentowania ich na tle naszych redakcyjnych ISISów. Mniejsza jednak o gabaryty, gdyż wbrew pozorom wcale nie mamy do czynienia z produktem z segmentu entry-level, lecz z rasowymi, high-endowymi podłogówkami dedykowanymi wszystkim tym, którzy czy to z własnego wyboru, czy innych – zewnętrznych powodów nie dysponują 50-cio i więcej metrowymi salonami, lecz swoje hobby kultywują w zdecydowanie mniejszych metrażach. Może z pozoru wydawać się to dziwne, lecz popyt na tego typu konstrukcje zauważalnie rośnie a YG z Carmelami 2 jedynie to zapotrzebowanie zaspakaja.
Jak zdążyłem już nadmienić tytułowe kolumny są po prostu niewielkie i przeuroczo zgrabne. Przy zaledwie metrze wzrostu nie prezentują się jednak skromnie i zgrzebnie, lecz elegancko i wręcz luksusowo. Spora w tym zasługa budulca, jakiego użyto do ich obudów, gdyż zamiast konwencjonalnego MDFu, bądź sklejki posłużono się obrabianym z chirurgiczną precyzją i anodowanym na czarno aluminium. Dzięki odpowiedniemu ukształtowaniu i grubości ścian sięgającej nawet 35 mm konstruktorom udało się całkowicie wyeliminować wytłumienie wewnętrzne a całość podjętych działań wpisać do firmowego słownika nomenklatury jako FocusedElimination. To zresztą dopiero początek zaimplementowanych w Carmelach rozwiązań i patentów. Pomimo pozornej prostoty i wzorniczego minimalizmu najmniejszych YG warto mieć bowiem świadomość o rzeczywistym poziomie ich skomplikowania i zaskakującej pracochłonności. Otóż do ich powstania konieczne jest użycie ponad tysiąca (1000!) elementów i … 34 godziny pracy wyspecjalizowanych obrabiarek CNC, tłoczenia, czy nawijania cewek. A właśnie skoro przy cewkach jesteśmy, to warto wspomnieć kolejne autorskie rozwiązanie, czyli technikę ToroAir, w której YG wykonuje do swoich kolumn toroidalne cewki o rdzeniach wymuskanych na maszynach CNC. Jakby tego było mało ich cechą charakterystyczną (cewek, nie obrabiarek) jest wyeliminowanie wpływu na pozostałe elementy zwrotnic, których też nie omieszkano odpowiednio sygnować mianem DualCoherent, czyli płaskiej odpowiedzi częstotliwościowej przy spójnej fazie.
YG we własnym zakresie wykonuje również głośniki średnio i nisko-średniotonowe. Powstają one w ramach procesu BilletCore z grubych płatów aluminium lotniczego (6061-T651), z których, w przeciwieństwie do z reguły wytłaczanych konstrukcji konkurencyjnych, frezuje się (z dokładnością do 20 mikronów) jednorodny stożek membrany. Choć przetworniki wysokotonowe pochodzą od Scan Speaka, to tak naprawdę je również można uznać za autorskie rozwiązanie Amerykanów, gdyż zarówno napęd, jak i mocowanie wykonywane są przez YG, gdzie wzbogacane są o niewielka tubkę – soczewkę akustyczną a całość ochrzczono mianem techniki ForgeCore.
Mamy zatem do czynienia z klasycznym układem dwudrożnym pracującym w dość niewielkiej pojemności i w dodatku bez wspomagania najniższych składowych. Tak, tak Carmelki są konstrukcjami zamkniętymi, więc z jednej strony powinno dać się je w miarę łatwo ustawić a z drugiej należy się liczyć z oczywistymi ograniczeniami rozciągnięcia reprodukowanego pasma akustycznego. Jednak to tylko teoria a kończąc opis zagadnień wizualno – technologicznych pragnę jedynie nadmienić, że użytkownicy do dyspozycji otrzymują umieszczone tuż nad podstawą solidne, podwójne terminale głośnikowe i uroczą poprzeczkę stanowiącą nad wyraz iluzoryczne zabezpieczenie mid-woofera.
Uczciwie przyznam, że kiedy pierwszy raz zobaczyłem Carmele w OPOSie (Oficjalnym Pomieszczeniu Odsłuchowym Soundrebels) miałem poważne obawy, czy te maluchy podołają ponad 35-cio metrowemu oktagonowi i czy przypadkiem nie będziemy musieli ich wnosić do naszej pierwotnej, ulokowanej w „wieży” szesnastometrowej samotni. Dlatego też w pierwszej kolejności postanowiłem, że najpierw zrobię im kilka zdjęć, włączę coś niezobowiązującego a potem się zobaczy. W tzw. międzyczasie, korzystając z nadarzającej się okazji firmowe kolce i dedykowane im podstawki zastąpiłem platformami Townshend Audio Seismic Isolation Podium. Doprawdy trudno mi powiedzieć, czy to za sprawą powyższego akcesorium, czy też ewidentnego wpasowania się w moje gusta, ale już od pierwszych taktów „Tutu” Milesa Davisa precyzja i rozdzielczość niezwykle naturalnie zespolone z ciemną i ewidentnie karmelową muzykalnością po prostu mnie urzekły. Szukając analogii mógłbym powiedzieć, że było to coś na kształt nieco przeskalowanych, fenomenalnych cech B&W 802 D3 okraszonych odrobiną ciepła, słodyczy i nieco przyciemnionym balansie tonalnym. Biorąc jednak od uwagę „delikatną” różnicę gabarytów obydwu konstrukcji warto mieć na uwadze oczywiste obcięcie najniższych składowych w amerykańskich kolumnach. Z jednej strony takie zjawisko można uznać za ewidentne odstępstwo od umownej pełnopasmowości, lecz z drugiej warto docenić finezję z jaką z owym oczywistym i wynikającym z praw fizyki ograniczeniem sobie poradzono. Zamiast bowiem ratować się bassreflexem i iść na ilość a nie jakość YG wybrało opcję trudniejszą, pozornie mniej atrakcyjną, lecz na dłuższa metę o wiele bardziej finezyjną i wyrafinowaną, co z pewności docenią bardziej wymagający i osłuchani odbiorcy. Carmele nie próbują zatem grać tego czego nie potrafią, czyli najniższego basu, lecz to, z czym sobie radzą grają w sposób absolutnie, bezdyskusyjnie rewelacyjny i referencyjny. Mamy zatem zatykającą dech w piersiach natychmiastowość, laboratoryjną precyzję w umiejscawianiu na wirtualnej scenie źródeł pozornych i cechę tożsamą najlepszym monitorom – całkowite zniknie z pomieszczenia odsłuchowego. Włączmy płytę, siadamy w ulubionym fotelu i wraz z pierwszymi taktami następuje dematerializacja kolumn. Oczywiście nadal możemy się w nie niczym wół w malowane wrota wpatrywać, ale konia z rzędem temu, komu uda się zlokalizować nawet najmniejszy dźwięk z nich dobiegający. Słyszymy je zza kolumn, z ich boków, czy nawet przed nimi, jednak same YG wydają się milczeć jak zaklęte, jakby zdecydowanie bardziej zaawansowana cywilizacja zafundowała nam holograficzną projekcję nieobecnych w pokoju kolumn a cały spektakl muzyczny odbywał się na zasadzie transmisji podprogowej. Krótko mówiąc słyszymy dźwięki i bez najmniejszego trudu jesteśmy w stanie zlokalizować, wskazać z dokładnością do centymetra, ich źródła pozorne, jednak ani razu nie znajdą się one w samych kolumnach.
Skoro wspominałem o basie, a raczej jego limitacji z pewnością zastanawiają się Państwo jak to ograniczenie wpływa na balans tonalny tytułowych kolumn. Cóż, z ręką na sercu przyznam, że nijak, gdyż dosłownie kilkadziesiąt minut po przesiadce z ISISów przestałem zwracać na to uwagę. Skoro bowiem trąbka Milesa brzmiała tak, jakby Czarny Książę specjalnie pofatygował się do nas z zaświatów i wygrywał swoje mistrzowskie frazy z nadzieją graniczącą z pewnością, że po solówce, bądź dwóch i jemu nalejemy szklaneczkę płynnego ognia z Isay a bas Marcusa Millera nie tylko nie pozostawiał niedosytu, co przykuwał uwagę bogactwem wybrzmień, to czegóż chcieć więcej. Podobnie sprawy się miały na nieco gęściej zaaranżowanym materiale – „Afro Bossa” Duke’a Ellingtona i Jego Orkiestry, gdzie bez najmniejszego problemu można było śledzić nie tylko główną linię melodyczną, co wirtuozerskie partie perkusjonaliów i innych instrumentów. Nie miało to jednak nic a nic wspólnego z bezduszną wiwisekcją i rozbijaniem na atomy poszczególnych fraz i dźwięków, lecz prezentowanie całości, jako nierozerwalnej i homogenicznej całości właśnie, lecz z widocznymi jak na dłoni wszelkimi niuansami i smaczkami. To tak jakbyśmy otrzymali od losu przepięknie oszlifowany, najwyższej czystości bursztyn z zatopionym weń, przed milionami lat, przodkiem współczesnych komarów. Niby środowisko w jakim zamarł na wieki antyczny owad nie jest bezbarwne a jednak jesteśmy, dzięki wspomnianej niezmąconej, krystalicznej przejrzystości dostrzec najdrobniejszy detal jego budowy.
Idąc nieco dalej w kierunku bardziej zadziornego i szorstkiego zarazem grania nie mogłem odmówić sobie przyjemności sięgnięcia po album „Skin Deep” Buddy’ego Guy’a, na którym znalazły się przepiękne, płynące z głębi serca bluesy. Może nie jest to ani zbyt skomplikowany, ani tym bardziej wymagający od słuchacza skupienia materiał, lecz w tym wypadku wcale nie chodzi o cyzelowanie każdego dźwięku, dorabianie ornamentyki tylko po to by była, lecz grę i śpiewnie, dla samego siebie, dla słuchaczy, dla przyjemności i pozytywnych emocji. I YG właśnie ten ładunek emocjonalny nie tylko oddają, co dodatkowo intensyfikują, jednak nie poprzez sztuczne powiększanie i iście hollywoodzką spektakularność, z czym z reguły kojarzone są audiofilskie produkty zza wielkiej wody, lecz poprzez wierność oryginałowi, zachowanie właściwych proporcji i całkowity brak efekciarstwa.
Kolejna recenzja i kolejny przykład na to, że skojarzenia i stereotypy można sobie co najwyżej w buty wsadzić. Po słuchawkach grających jak najdroższe kolumny (Audeze LCD-4) i transporcie plików (Lumin U1) mogącym swą analogowością brzmienia zdeklasować niejeden gramofon przyszła pora na kolumny, które zgodnie ze swoim pochodzeniem powinny nie tylko przytłaczać swymi gabarytami, co wręcz wgniatać w fotel potęgą brzmienia. Tymczasem otrzymujemy filigranowe podłogówki świetnie odnajdujące się nie tylko w polskich, co angielskich i japońskich realiach metrażowych a przy tym w sposób całkowicie bezpardonowy uzależniające swym wyrafinowaniem. Oczywiście zdawać sobie należy sprawę, że YG Acoustics Carmel 2 nie są dla każdego i nie zagrają w każdym pomieszczeniu, jeśli jednak z adekwatną do ich ceny i drzemiącego w nich potencjału atencją podejdziemy do tematu, to szanse, iż staną się one nieprzemijającym źródłem naszych muzycznych doznań są więcej niż znaczne. Dlatego też, mając ochotę ulżyć własnemu kontu i uwolnić je od brzemienia ponad 120 000 PLN umówcie się Państwo z dystrybutorem na prezentację Carmeli 2 w Waszych domostwach a bardzo możliwe, że nowe kolumny w tym roku będziecie mieli jeszcze przed majowym długim weekendem. Czego oczywiście szczerze i z głębi serca Wam życzę.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: CORE trends
Cena: 125 643 PLN
Dane techniczne:
Typ: 2-drożny, obudowa zamknięta
Głośnik wysokotonowy: 1 szt., kopułka o średnicy 25 mm, technologia ForgeCore™
Głośnik niskotonowy: 1 szt., membrana aluminiowa o średnicy 7″ (175 mm), technologia BilletCore™
Pasmo przenoszenia (użyteczne): 32 Hz – 40 kHz
Odchyłka:
±2 dB w paśmie przenoszenia
±5° relatywnej fazy w paśmie przenoszenia
Punkt podziału: 1,75 kHz
Skuteczność: 87 dB/2,83 V/1 m (2π bezechowa)
Impedancja nominalna: 4 Ω (3,5 Ω minimum)
Wymiary (W x S x G): 1030 x 230 x 310 mm
Waga: 34 kg/szt.
System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Harmonix SLC, Harmonix Exquisite EXQ, Transparent OPUS
IC RCA: Hijri „Milon”
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF, Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH, Townshend Audio Seismic Podium
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Najnowsze komentarze