Opinia 1
Tak jak część pozycji firmowych i wydawniczych oznaczona trzema X-ami przewidziana jest wyłącznie dla dorosłych, co niekoniecznie idzie w parze z pełnoletniością, odbiorców, tak też i nasz dzisiejszy, sygnowany pojedynczym X-em, gość z pewnych przyczyn, o których dosłownie za moment, adresowany jest do nader wąskiego, choć zdecydowanie bardziej adekwatnym byłoby użycie określenia elitarnego grona klientów. I wbrew pozorom owa elitarność nie wynika li tylko z widniejącej na metce ewidentnie „zaporowej” kwoty, lecz również, czy wręcz przede wszystkim z otwartości umysłów potencjalnych nabywców na kontakt ze swoistym ekstremum i w pełni świadomą decyzję o podróży w jedną stronę. Podróży z której powrotu już nie ma. Zbyt patetycznie i dramatycznie? Pozwolę sobie mieć w tym temacie odrębne zdanie. Czym innym jest bowiem możność pozwolenia sobie na taki „zbytek” a czymś zupełnie innym i zarazem kluczowym jego świadomy wybór. Dlatego też lojalnie uprzedzając, iż w ramach dzisiejszego spotkania poruszać się będziemy na iście stratosferycznych poziomach doznań, kwestie finansowe, przynajmniej na razie, dyplomatycznie pominę, serdecznie zapraszam do lektury naszych na wskroś subiektywnych obserwacji zebranych podczas testów dostarczonego przez stołeczne Audiotite przewodu ZenSati #X USB.
Pół żartem, pół serio śmiało możemy stwierdzić, że #X wygląda jeśli nie jak przysłowiowy milion dolców, to z pewnością adekwatnie do 100 000 PLN, które należy na niego wyasygnować. Jest bowiem bezwstydnie złoty, może pochwalić się imponującą, jak na przewód USB średnicą i już od progu bezpardonowo informuje swą aparycją o przynależności do ekstremalnego High-Endu. Pochodną aparycji jest niestety zauważalna sztywność, sprężystość i co za tym idzie wręcz atawistyczna niechęć do zginania/układania, więc z wdzięcznością należy przyjąć redukcję przekroju przed wtykami, dzięki czemu przy odrobinie dobrej woli i przemyślanemu rozplanowaniu ustawienia łączonych z jego pomocą komponentów aplikacja staje się w ogóle możliwa. Chociaż … i tu pozwolę sobie na drobną, acz płynąca z głębi serca sugestię, by w planach zakupowych poważnie rozważyć wersję co najmniej metrową, gdyż przy 50 cm odcinku jedyną opcją jaka przychodzi mi do głowy a jednocześnie nie nagina praw fizyki jest ustawienie źródła i przetwornika jednego na drugim i to tylko w sytuacji, gdy terminale przyłączeniowe znajdują się w jednej linii.
Z racji kolejnego spotkania z efektami pracy Marka Johansena nikogo a szczególnie nas nie powinna dziwić oszczędność i niezwykła lakoniczność w dzieleniu się niuansami dotyczącymi technikaliów. Dlatego też szanując politykę wytwórcy ograniczymy się li tylko do tego, co powszechnie wiadomo, czyli informacji o zastosowanej geometrii ZMP (ZenSati Memory Position technology), potrójnym ekranowaniu, obsesyjnej wręcz walce z wibracjami, oraz wykorzystaniu wtyków ze złoconej miedzi. Ze złoconej miedzi wykonano również same przewodniki, więc mamy pełną zgodność tak materiałową, jak i kolorystyczną. O bardziej technicznych parametrach można zapomnieć, gdyż producent z premedytacją je pomija twierdząc, że one, owe parametry same z siebie nie grają a sugerowanie się nimi może jedynie zaszkodzić a nie pomóc w procesie decyzyjnym.
Niby tego, co usłyszę powinienem się spodziewać, gdyż w trakcie eksploracji katalogu z duńskimi przewodami, w tym USB, zdążyłem zaprzyjaźnić się zarówno z „budżetowym” Zorro, który po testach dziwnym zbiegiem okoliczności się ostał i raczej nigdzie się nie wybiera, jak i zdecydowanie szlachetniej urodzonym sILENzIO. Jednak czym innym są oczekiwania, założenia, czy domniemania a czymś zupełnie innym doświadczenie stosownych doznań na własne uszy. Tym bardziej jeśli weźmie się pod uwagę fakt, iż już po odsłuchach drugiej z ww. łączówek doszedłem do wniosku, iż „sILENzIO wydaje się spełnieniem audiofilskiego ideału połączenia tyleż bezstratnego, co całkowicie, pod względem sonicznym, transparentnego”. Całe szczęście w powyższej deklaracji zostawiłem sobie furtkę w postaci asekuracyjnego „wydaje się” i wcale nie chodzi o przysłowiowe przekonanie, że „cena czyni cuda”, lecz o rzeczywisty – słyszalny progres, który de facto ma miejsce i dyskutować z owym faktem nie sposób.
Z racji nader bolesnego przeskoku w domenie finansowej zarówno w stosunku do mojego prywatnego punktu odniesienia (Zorro), jak i fenomenalnego, acz będącego daleko poza moim zasięgiem, nad czym szczerze ubolewam, sILENzIO postanowiłem stosownie do wzrostu należności oczekiwanej przy kasie podnieść również i poprzeczkę własnych oczekiwań, więc choć pozostałem w kręgu twórczości ekipy Swallow The Sun, to tym razem zamiast dopieszczonego „Moonflowers” sięgnąłem po wcześniejszy, pozbawiony klasycznie zorkiestrowanego bonusa „When A Shadow Is Forced Into The Light” i wsiąkłem w ten krążek bardziej niż mogłem przypuszczać. Okazało się bowiem, że duńska łączówka z rozbrajającą szczerością, czy wręcz ekshibicjonistyczną bezwstydnością odkryła coś, co do tej pory było li tylko niewinnie szeleszczącym podkładem a finalnie okazało się partiami budującymi muzyczne tło dla pozornie spokojnych i melancholijnych wokali, czy zaskakująco koherentnej linii melodycznej, która nie tyle kontrastowała co zaskakująco dobrze korespondowała z death/doom metalowym rodowodem kapeli pokazując dotychczas głęboko ukryte jej piękniejsze oblicze. Począwszy od gęsto tkanych stricte metalowych riffów poprzez delikatne partie smyczków na kojącym a zarazem dostojnym brzmieniu fortepianu skończywszy wszystko spinało się w kompletną i nienaruszalną całość. Może nie tyle się pojawiła znienacka, gdyż de facto cały czas tam była, co stała się oczywista większa złożoność, koronkowa misterność i wieloplanowość kompozycji. Ponadto obecność #X zadawała kłam tezom jakoby ciężkiej muzyki nie da się dobrze nagrać, jak i tej o wykluczeniu takowego repertuaru przy high-endowych aspiracjach melomana. Cóż, jeśli dla kogoś takowy High-End nadaje się wyłącznie do reprodukcji asekuracyjnych smętów, czy też katowania do znudzenia „Świętej Trójcy” złotouchych, czyli „Hotelu California” Eagles, „Keith Don’t Go” Nilsa Lofgrena i „No Sanctuary Here” Chrisa Jonesa, to bardzo mi przykro, ale śmiem twierdzić, że z prawdziwym dźwiękowym topem niewiele ma to wspólnego. A #X bezlitośnie to obnaża, gdyż jest w stanie zagrać dosłownie wszystko. Pokazuje przy tym również wszystko co na nagraniu się znalazło, lecz co istotne pokazuje a nie ocenia, czy interpretuje. Dlatego też tak jak na koncercie, czy wręcz próbie, każdy nietrafiony dźwięk, niechcący trącony statyw, czy też inna wydawać by się mogła zakłócająca zakładaną harmonię anomalia nie przybiera destrukcyjnego charakteru a jest co prawda niezamierzoną, acz bezdyskusyjnie wpisującą się w całość kompozycji składową. Nie wierzycie? Cóż, to w ramach eksperymentu polecam jeszcze raz uważnie przesłuchać „The Funeral Album” Sentenced, bądź nawet „Love Scenes” Diany Krall, by pewne „przypadkowe” dźwięki jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ewoluowały ze stadium uwierającego w bucie ziarnka piasku do swoistego „audiofilskiego smaczku” będącego potwierdzeniem wybornej rozdzielczości naszego systemu zdolnego do takich zazwyczaj pomijanych, bądź ukrytych gdzieś w zakamarkach aranżacji niuansów dotrzeć. Jak jednak warto podkreślić owa eksploracja, uważana przez niektórych za swoisty rodzaj ekshumacji, nie ma charakteru siłowego, nie opiera nie na brutalnym dzieleniu włosa na czworo i rozbijaniu każdego dźwięku na atomy, lecz dzieje się całkowicie naturalnie i bez wysiłku, ot tak.
A skoro o ekshumacji mowa, to jako kolejny papierek lakmusowy na playliście wylądowała „Symphonica” George’a Michaela i tu już zrobiło się iście metafizycznie, gdyż stopień, intensywność realizmu niebezpiecznie zbliżały się do doznań w trakcie seansu spirytystycznego podczas którego medium przywołuje zza światów ww. wokalistę i stawia go zarówno przed nami, jak i akompaniującą mu orkiestrą. Wiem, że tego typu skojarzenia mogą dowodzić zbytniej fascynacji chociażby ostatnim sequelem „Beetlejuice Beetlejuice”, jednakowoż jeśli włącza się album znany praktycznie na pamięć i traktowany jako pozycja obowiązkowa większości playlist a więc niejako wykluczający jakąkolwiek ekscytację a od pierwszych do ostatnich fraz partii nieodżałowanego wokalisty mamy ciarki na plecach i gęsią skórkę, to ewidentnie jest coś na rzeczy. Ba, z tego co pamiętam ostatnio taki stan odnotowałem przy odsłuchu pierwszych kopii z taśm matek Nat King Cole’a, kiedy to obecność artysty w pokoju odsłuchowym była ewidentna i definiowalna co do centymetra. Co z tego, że nie było go widać, skoro stał przed nami (odsłuch był kilkuosobowy, więc autosugestię można wyeliminować) i śpiewał. Borze szumiący i święta salmonello, jak On śpiewał! Takie same extremum intensywności doznań oferuje ZenSati #X, i to nie z wyselekcjonowanego i odtworzonego z najlepszego dostępnego na chwilę obecną nośnika a z podobno pozbawionych czaru, uroku i o zgrozo życia … plików.
W ramach podsumowania pozwolę sobie na pewną dość przewrotną refleksję. Otóż tak jak za jedno z bardziej złowróżbnych złorzeczeń można uznać „Obyś żył w ciekawych czasach”, czego chyba tylko najgorszemu wrogowi można życzyć, tak wychodząc z tezy o najsłabszym ogniwie, czyli o zależności zgodnie z którą system gra tak jak jego najsłabsze ogniwo z pełną odpowiedzialnością swych słów pragnę poinformować, że niespecjalnie chciałbym usłyszeć system, w którym to ZenSati #X miałby rolę owego hamulcowego przyjąć. Powód? Dla jednostki skażonej audiophilią nervosą oczywisty – gdy sensem zabawy jest gonienie przysłowiowego króliczka a nie jego złapanie dotarcie do celu podróży ową zabawę kończy. Co gorsza owe przekroczenie mety, z racji spodziewanej ceny takiego systemu byłoby jedynie chwilową migawką a to z kolei oznaczałoby właśnie chwilowe osiągnięcie stanu nirwany i przekroczenie bram audiofilskich niebios li tylko na mgnienie oka, więc po owej chwili nastąpiłby niczym w planszowej grze powrót na start i rozpoczęcie zabawy od nowa. Problem w tym, że mając w pamięci brzmienie owego systemu już nic nie byłoby takie jak dawniej a i o radość płynącą z obcowania z urządzeniami dramatycznie niższych lotów z pewnością byłoby trudno. Dlatego też lojalnie uprzedzam – choć ZenSati #X jest najlepszym przewodem USB jaki miałem przyjemność nie tylko recenzować, ale i kiedykolwiek słyszeć, to zamiast spodziewanej rekomendacji przekazuję Państwu szczere … ostrzeżenie. Jeśli bowiem nie czujecie się na siłach udźwignąć wydatku związanego z pozostawieniem go w swoim systemie pod żadnym pozorem nie bierzcie go na testy. Ba, nawet nie zastanawiajcie się nad takim krokiem, bo po prostu zrobicie sobie niewyobrażalną krzywdę a jak wiadomo lepiej uczyć się na błędach innych. W tym wypadku moich, choć akurat w moim, recenzenckim przypadku to ryzyko zawodowe, na które poniekąd się godzę. Godzę a tym samym swe odsłuchowe perypetie śmiało mogę podzielić na te przed i po obecności ZenSati #X USB w moim systemie. C’est la vie ….
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II
– Odtwarzacz plików: Lumïn U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + bezpiecznik Quantum Science Audio (QSA) Violet
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable; Quantum Science Audio (QSA) Violet & Red + zasilacz Farad Super6 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Chyba wszyscy zdążyliście się przyzwyczaić do faktu, że w swych testowych bojach bardzo często zderzamy się z czystym szaleństwem. Chodzi oczywiście o niezrozumiałe dla zwykłego Kowalskiego drogie zabawki audio, na nabycie których nie wystarczyłoby nawet odstąpienie za jednym zamachem na czarnym rynku kompletnego zestawu narządów wewnętrznych. Co gorsza, wzrost cen topowych konstrukcji z sobie tylko znanych powodów rośnie w zatrważającym tempie. To jest na tyle wyraźny trend, że wydaje się, iż w tej dziedzinie praktycznie nie ma „sufitu”. Po co o tym wspominam? Aby Was zdenerwować lub próbować wytłumaczyć zaistniałą sytuację? Nic z tych rzeczy. Raczej na przykładzie dzisiejszego bohatera spróbować sprawdzić, jaki impuls – mowa o jakości brzmienia danej konstrukcji – skłonił konstruktora do zażądania tak niebotycznej kwoty za swój produkt. Zaintrygowani? Jeśli tak, z przyjemnością oznajmiam, iż w tym spotkaniu zmierzmy się cyfrowym okablowaniem duńskiego producenta ZenSati, z portfolio którego warszawski dystrybutor Audiotite wybrał do testu pochodzący z flagowej serii, a przez to dość drogi kabel sygnałowy ZenSati #X USB.
Co wiemy na temat omawianego okablowania? Niestety jak to zazwyczaj u tego producenta bywa, informacje są zdawkowe. Na tyle, że wynika z nich jedynie, iż przewodnikiem jest wysokiej jakości pozłacana miedź. W celu zabezpieczenia sygnału przed zakłóceniami elektromagnetycznymi konstrukcja może pochwalić się potrójnym ekranowaniem. Oraz istotnym działaniem jest również walka o maksymalne odizolowanie przewodnika od będących zmorą naszej zabawy wibracji konstrukcji. To zaś ma być gwarancją maksymalnego zbliżenia nas do realistycznej iluzji wirtualnej sceny, a jego głównymi atutami mają być: wzorowa szybkość narastania i wygaszania sygnału, naturalne oddanie energii dźwięku oraz na bazie wspomnianych aspektów zjawiskowa namacalność źródeł pozornych. Jak im to wyszło? Po odpowiedź zapraszam do kolejnej części tekstu.
Rozpoczynając akapit o brzmieniu systemu po aplikacji tytułowego kabla przypomnę, iż choć od dłuższego czasu zdaję sobie sprawę z możliwości skonfigurowania bardzo dobrze grającego toru plikowego, finalnie w obcowaniu z muzyką w wolnym czasie jest to dla mnie coś na kształt wyjścia awaryjnego. Przyznaję, coraz bardziej rozbudowanego w kierunku uzyskania maksimum jakości – wówczas tego nie pisałam, bo nie byłem pewny finału, ale po teście łączówki USB z niższej serii sILENzIO chcąc mieć alternatywne, równie dobre jak CD źródło muzyki na bazie zer i jedynek przewód został na stałe w mojej konfiguracji, jednak nadal jako numer dwa. Powód jest banalny, czyli wewnętrzne przywiązanie do oprócz duchowego, również namacalnego obcowania z muzyką w postaci fizycznych nośników. Na szczęście nie jestem zatwardziałym ortodoksem i nie przeszkadza mi to w dochodzeniu do maksimum możliwości tego rodzaju źródła, czego dowodem jest przywołane nabycie sILENzIO USB. I gdy wydawałoby się, że zrobiłem wszystko, co na obecną chwilę w materii okablowania sygnałowego w secie plikowym jest możliwe – podobnych konstrukcji miałem na testach sporą kolekcję, dystrybutor podkopał moje przekonanie o dotarciu na długi czas do mety w tym aspekcie i sięgnął po największe działo w postaci kabla ZenSati USB z serii #X. Efekt? Nie pytajcie, Może nie, że nie ma czego zbierać z ostatnio nabytego drutu, ale flagowiec jest zdecydowanie lepszy. I to pod każdym względem. Czyli?
sILENzIO wylądował u mnie z trzech bardzo istotnych powodów. Po pierwsze – budował pełną rozmachu, a przy tym niewymuszoną, czyli bez efektu ostatnio modnej, wręcz siłowej prezentacji, wirtualną scenę. Po drugie – podał całość z odpowiednim konsensusem pomiędzy wagą, a kontrolą rysunku źródeł pozornych, co przełożyło się na niezmiernie istotną dla pokazania radości przekazywanej przez artystów projekcję różnicowanych impulsów energii. A po trzecie – przekaz cechowała znakomita czystość podania. Nie rozjaśnienie, czy wzmocnienie operowania górnymi rejestrami, tylko brak poczucia nieco oddalającego mnie do od wydarzeń scenicznych efektu wiszącej pomiędzy słuchaczem, a muzykami woalki – tak określam czystość, a dzięki temu realizm dobiegającej do mnie muzyki. Teoretycznie wszytko wydawało mi się tak wyśrubowane, że lepiej nie oczekiwałem. Ba, nawet pomyślałem, że potencjalne owo lepiej z pewnością skończy się agresją, a może nawet karykaturą ocierając się o ból narządów słuchu. Niestety wówczas nie wiedziałem, jak bardzo się myliłem. Nie wiem, jak to zrobił będący bohaterem dzisiejszego spotkania model #X, bo nie była to rewolucja, tylko znakomicie wdrożona w życie ewolucja. I to w zasadzie w najtrudniejszym obszarze, gdyż w pierwszym rzędzie poprawie uległa czystość podania. A najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że w mojej, opartej o twarde przetworniki konfiguracji kolumn – dwa diamenty, jeden ceramik i cztery aluminiaki – w najmniejszym stopniu nie przerodziło się to w nadinterpretację. Powiem więcej. Otóż z naturalnych względów zyskała na tym czytelność krawędzi każdego scenicznego bytu bez utraty przezeń krzty masy, poprawiła się szybkość narastania i wygaszania sygnału przy nadal bezkresnym okresie wybrzmiewania pojedynczych nut, a wszystko dzięki poprawie wspomnianych aspektów wieńczyło jeszcze większe poczucie obecności muzyków. Być może zabrzmi to komicznie, ale mimo, że to co wydarzyło się po wpięciu ZenStai #X USB, moje uszy odbierały znakomicie, ze zdumienia w duchu przecierałem oczy. Wszystko nabrało większej ostrości, a mimo to nie było nachalne, przerysowane, tylko wręcz przyjemniejsze w odbiorze. Owszem, dalekie od malowania świata muzyki przyjemnymi dla ucha plamami – nie raz czytałem tak brzmiące pochwały nowych nabytków przez wielu znajomych – ale przecież w ekstremalnym High End-zie chodzi o w pełni strawne wyśrubowanie najdrobniejszego szczegółu, a nie polewanie ukochanej przez na muzyki nawet najsmaczniejszym sosem. Jeśli szuka się nie do końca noszącej znamiona prawdy o muzyce zbytniej „ładności”, będący synonimem ekstremalnych doznań High End nie jest od takich rzeczy. Top topów ma brzmieć w stylu tytułowego kabla USB, czyli z dbałością o najdrobniejszy szczegół z ekstremalnym podejściem do prawdziwej bezpośredniości podania dźwięku na czele. Jak to się robi? Ja nie wiem. Za to znakomicie wie marka ZenSati, o czym mam nadzieję świadczy powyższy tekst.
Gdy przyszedł czas na podsumowanie, jestem zobligowany nakreślić ramy grupy docelowej dla danej konstrukcji. Co prawda dla mnie sprawa jest oczywista, jednak nie pozostawiając nikogo w fazie domysłów widzę tylko jedną – naturalnie abstrahując od katalogowej ceny USB #X, która jest co najmniej wymagająca – grupę melomanów w zderzeniu z #X-em mogących pokręcić nosem. Naturalnie chodzi o piewców plastyki i soczystości podania materiału ponad wszystko. Na to niestety z naturalnych powodów dążenia high end-owego segmentu akcesoriów audio do jakościowego absolutu nie ma szans. Natomiast reszta osobników jeśli tylko w poszukiwaniu wyrazistości przekazu nie przekroczyła punktu nadmiernego rozjaśnienia brzmienia zestawu, spokojnie powinna nie tylko spróbować, ale z dużą dozą pewności w przypadku swobody poruszania się na tym pułapie cenowym, prawdopodobnie nabędzie rzeczony kabel na długie lata. Niestety świat po jego nawet chwilowym wpięciu już nigdy nie bezie taki sam. Nagle stajemy przed wyborem w postaci pławienia się w od zawsze poszukiwanej jakości dźwięku lub skazania na ból z racji pamięci czegoś, co z takich, czy innych względów sobie odpuściliśmy. Jeszcze w stu procentach nie wiem, ale osobiście mimo zadowolenia z sILENzIO, być może z racji „posiadania słabej silnej woli” za niedługi czas spróbuję powalczyć z rozsądkiem o pojawienie się #X-a u mnie na stałe. Jaki widzę sens? Otóż w moim odczuciu mimo prywatnego przedkładania nad pliki odtwarzacza płyt kompaktowych w tym konkretnym przypadku naprawdę jest o co.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1, Furutech Project V1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kabel USB: ZenSati sILENzIO
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints Ultra Mini
– platforma antywibracyjna Solid Tech
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: Power Base High End, Furutech NCF Power Vault-E
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Audiotite
Producent: ZenSati
Cena: 73 890 PLN / 0,5m; 93 990 PLN / 1m; 114 190 PLN / 1,5m
Najnowsze komentarze