Opinia 1
Jak już kilka tygodni temu wspominałem, test zasilającego okablowania marki ZenSati z serii #X był tylko pewnego rodzaju rozgrzewką pozwalającą przygotować się na naprawdę poważne starcie. Jakie? Z pełnym kompletem okablowania z tej serii, które nie oszukujmy się, powstało w celu dotknięcia tak poszukiwanego przez wielu melomanów dźwiękowego absolutu. A jeśli tak, to moim zdaniem zaproponowana przez dystrybutora kolejność podejmowania prób oceny brzmienia tak wymagającego zestawu była jak najbardziej słuszną decyzją. Choć rzucenie się na głęboką wodę bez problemu pozwoliłoby nam wychwycić najważniejsze cechy serii, jednak gdy chodzi o tak ekstremalnie dopracowane konstrukcje, dobrze jest zrobić sobie coś na kształt poznawczego sparingu, aby niczego nie przeoczyć. A jak przekonałem się podczas tego mitingu, gra była warta świeczki. Co to oznacza? Po odpowiedź zapraszam do lektury testu poświęconego dostarczonemu przez warszawskiego dystrybutora Audiotite pełnego kompletu duńskiego okablowania ZenSati #X, w skład którego weszło 7 przewodów zasilających, dwie sygnałówki analogowe XLR, po jednej sygnałówce cyfrowej AES/EBU, USB i LAN oraz głośnikowce i stosowne zwory.
Budowa ZenSati #X bez względu na przenoszony sygnał oprócz nieco innego przekroju drutu w zależności od potrzeb danego kabla jest bardzo podobna. To zawsze jest wysokiej czystości, skręcona w firmowy splot, pozłacana miedź. W celach ochrony przed szkodliwymi zakłóceniami elektromagnetycznymi sygnał jest potrójnie ekranowany. Jednak jak wiadomo, to nie jedyne czynniki szkodzące wysokiej jakości okablowaniu. Mam na myśli wszechobecne wibracje, do przeciwdziałania którym producent zaprzągł miękką piankę z tworzywa sztucznego. Taki ruch sprawił, że pomimo stosunkowo dużej średnicy kable są całkiem wdzięczne do układania.. Jak widać na powyższych fotografiach, motywem przewodnim zewnętrznych plecionek, jak i zastosowanych wtyków jest nienachalnie prezentujące się złoto. Nienachalnie, bowiem zdjęcia tego nie oddają, ale odcień użytego do otulenia konstrukcji kruszcu jest lekko zgaszony, a mocny połysk posiadają mające lekko kontrastować z resztą konstrukcji wtyki. Jeśli chodzi o kwestię logistyki, każdy przewód w celu ochrony przed uszkodzeniami najpierw zostaje ubrany w ochronną siatkę, a dopiero potem umieszczany w eleganckim, pokrytym skórą i opatrzonym certyfikatem potwierdzającym numer wydrukowany na każdym wtyku, prostopadłościenny kuferek. Zapewniam, to od początku do końca, z dźwiękiem włącznie – co zaraz postaram się udowodnić – produkt najwyższej jakości.
Jak delikatnie sugerowałem we wstępniaku, dobrze się stało, że najpierw zapoznaliśmy się z możliwościami Duńczyków w skali mikro. Dzięki temu poznaliśmy ich pomysł na dźwięk, co w kolejnym kroku pozwoliło przekonać się, czy po okablowaniu całego posiadanego zestawu jego brzmienie nie przekroczy cienkiej linii nadmiernej interpretacji muzyki na modłę Skandynawów. Oczywiście gdy przypuścimy tak zmasowany atak, jasnym jest, że proponowany sznyt grania będzie w pełni firmową propozycją gości, jednak dla potencjalnego nabywcy kluczowe jest to, jak to wypadnie w wartościach bezwzględnych, czyli dobrze bądź źle. Nie raz przekonałem się, że już z pozoru niegroźna roszada kompletnego okablowania sieciowego potrafiła brutalnie wywrócić do góry nogami lubiany przeze mnie sznyt prezentacji, a co dopiero jazda bez trzymanki z pełnym kompletem prądowym, sygnałowym i głośnikowym. Dlatego gdy przychodzi test typu zmieniamy dosłownie wszystko, z jednej strony zawsze na takie spotkania jestem otwarty, za to z drugiej bardzo ciekawy, czym to się skończy. Jaki był finał w tym przypadku? Nie powiem, mając na uwadze oferowaną gładkość z pierwszego spotkania z serią #X trochę obawiałem się, że muzyka może stracić na animuszu. Tymczasem nabrała dodatkowej plastyki w najwyższych rejestrach, jednak gdy w pierwszych chwilach wydawało mi się to spornym posunięciem, finalnie zrozumiałem iż działania w reszcie podzakresów są naturalnym feedbackiem wieloletniej pracy nad własną szkołą grania. Jaka to szkoła? To znakomite rozwinięcie tego, co pokazało okablowanie zasilające. Chodzi o ponadprzeciętny drive oraz w pełni kontrolowaną, przy okazji nieposkromioną w pokazywaniu agresji energię dźwięku, co w wyrafinowany sposób uzupełniały w pierwszym odczuciu bardzo plastyczne, jednakże niegubiące nawet najdrobniejszej informacji, odbierane jako trafiające w punkt spójności grania całego zestawu wysokie tony. To było dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie. Mam na myśli fakt osobistego poszukiwania iskry czasem wyskakującej z czeluści gładkiej wizualizacji wydarzeń scenicznych. Nie chadzającej swoimi drogami, bo byłoby to jawne pogwałcenie spójności brzmienia pełnego spektrum zakresów, tylko nieco mocniejszej, jakby bardziej akcentującej błysk blach perkusji. Tymczasem kable ZenSati #X jak gdyby od tego stroniły, a mimo to grały w specyfice zaplanowanej przez konstruktora ze wszech miar przyjemnej żywiołowości. Żywiołowości podpieranej wspomnianym mocnym i zwartym basem, esencjonalną, przy tym wielobarwną średnicą i choć gładkimi, to zawsze radosnymi wysokimi tonami. Z subiektywnym małym „ale” wszystko było tak jak lubię na co dzień. I wtrącając słowo w cudzysłowie nie piszę o tym, aby deprecjonować testowane konstrukcje, bo zagrały inaczej, niż w wypracowanej przez lata subiektywnie najlepszej dla mnie estetyce, tylko po to, żeby pokazać, jak można nieco przearanżować finalny sound i bez najmniejszego problemu udowodnić pławienie się słuchacza w graniu w najlepszej jakości. I powiem Wam, szybko się o tym przekonałem. I nie będę w tym momencie uskuteczniał żadnej muzycznej wyliczanki płytowej, gdyż jak przystało na produkty z poziomu ekstremalnego High End-u, nie było materiału muzycznego, który nie zagrałby na maksimum swoich możliwości w odniesieniu do realizacji, tylko wspomnę o skuteczności działania oferty Duńczyków w codziennym użytkowaniu. Spokojnie, mam na myśli nie wyczynowe z kilkukrotną z rzędu weryfikacją poszczególnych fraz – mam czasem takie nasiadówy ze znajomymi, tylko prozaiczne słuchanie muzyki. Jednak w wydaniu Skandynawów słuchanie ze wszech miar z jednej strony uniwersalne, a z drugiej rzadko spotykane, gdyż tak na niskich poziomach głośności, jak i tych ekstremalnych, ocierających się o ból uszu muzyka oferowała pełne spektrum informacji oraz zarezerwowaną dla danego materiału wyrazistość. Tak tak, mimo wspominanej plastyki dźwięku, cały czas przekaz tryskał niezbędną transparentnością. Jednakże na tyle umiejętnie dozowaną, że wszystko co zostało zarejestrowane na płycie, było dobrze podane i podczas nocnych odsłuchów choćby w skandynawskiej odmianie jazzu, jak i w trakcie jazdy bez trzymanki z przykładową twórczością elektronicznych, czy rockowych tuzów. Tłumacząc z polskiego na nasze chodzi o to, że owa gładkość idąca w stronę nienachalnej analogowości nie tylko nie przeszkadzała (nie ograniczała swobody i witalności prezentacji) podczas wieczornego plumkania, ale również masochistycznych sesji mających przenieść nas na koncert rockowy jeden do jeden w sensie ilości wytworzonych decybeli. W swojej codziennej konfiguracji w momencie przekraczania rozsądnego poziomu głośności czasem zaliczam niekontrolowane wyskoki agresji muzyki, co z pewnością jest feedbackiem różnorodności okablowania momentami ze sobą nie do końca idealnie współpracującego. W przypadku tytułowego zestawu ZenSati #X nic takiego nie miało miejsca. Przypadek? Mam nadzieję, że w powyższym tekście dobitnie opisałem dlaczego nie ma podstaw do takiego twierdzenia. To po prostu od początku do końca przemyślanie opracowane kable.
Czy próbując zachęcić Was do prób na własnym podwórku z opisanym powyżej okablowaniem jestem gotów stwierdzić, że mamy do czynienia z absolutem? Powiem tak. Przez lata przez moje ręce przewinęło się wiele wspaniałych konstrukcji i z prostej przyczyny nigdy ich tak nie określiłem. Powód jest banalny i opiera się na wiedzy, że absolutu dla całej populacji melomanów nie ma i nie będzie. Są za to takie konstrukcje – tak jak w tym przypadku, które bez problemu wymykają się ocenie „bardzo dobre”. Zwyczajnie są znakomite. Ale i te z uwagi na nieco inne postrzeganie drobnych niuansów brzmieniowych mogą mieć swoich zwolenników i przeciwników. Flagowa oferta marki ZenSati gra ze zjawiskowym timingiem, energią i rozmachem, jednak w estetyce naturalnie przyswajalnej gładkości. I gdybym miał na siłę szukać potencjalnych oponentów takiego podania muzyki, jedyną grupą jaka przychodzi mi do głowy, będą prawdopodobnie wielbiciele nadmiernej analityczności. #X-y z założenia na to nie pójdą. W ich kodzie DNA zapisane jest oddanie ducha danego materiału z nutą homogeniczności, a nie smaganie nas wątpliwymi artefaktami spod znaku nadinterpretacji prezentacji. Zatem puentując powyższy tekst chyba jasnym jest, że jeśli lubicie zatracić się w muzyce, a nie być nią kolokwialnie mówiąc nienaturalnie pobudzani, jeśli nie pełen zestaw, to choćby jedna składowa tego testu powinna zagościć u Was na sesji weryfikacyjnej. Zapewniam, niezapomniana przygoda jest gwarantowana.
Jacek Pazio
Opinia 2
Przewrotnie stwierdzę, że bardzo dobrze się stało, iż pełen zestaw topowego okablowania ZenSati #X pojawił się u nas dopiero teraz. Powodów takiego, wybitnie subiektywnego, postrzegania bohaterów niniejszego testu jest kilka. Nie dość bowiem, że do odsłuchów ultra high-endowych drutów trzeba zrobić odpowiedni podkład – zbudować solidne empiryczne podstawy i mieć odpowiednio wysoko zawieszony punkt odniesienia, czyli mówiąc wprost zdobyć odpowiednie doświadczenie, bądź wręcz na tyle popaść w rutynę by za przeproszeniem nie jarać się jak stodoła z piosenki Czesława Niemena na widok wszystkiego co drogie. Ponadto dysponować adekwatnym klasą systemem zdolnym pełnię możliwości rzeczonego okablowania zaprezentować. No i oczywiście jeszcze jeden mały drobiazg, o którym zapomnieć nie sposób, czyli wypadałoby znaleźć dystrybutora owymi flagowcami dysponującego i w dodatku na tyle miłego, by na dłuższą chwilkę je u nas zostawić. Czemu? Cóż, jak pokazuje życie i nasza redakcyjna praktyka czas nie tylko leczy rany, lecz również studzi głowy a siadając do odsłuchów i potem zbierania dokonanych obserwacji wszelką ekscytację najlepiej odłożyć na bok i skupić się na faktach.
Jak sami Państwo widzicie lista kryteriów do spełnienia może nie jest jakoś specjalnie rozrośnięta, lecz już poziom trudności, oczywiście w zależności od powagi podejścia do tematu samych zainteresowanych, może lekko onieśmielać. Całe szczęście, choć zabawę w Hi-Fi / High-End traktujemy z Jackiem li tylko jako mające z założenia sprawiać nam przyjemność hobby, niejako z góry zakładamy, że jeśli coś robimy, to na przynajmniej 100% i w pełni w dany projekt się angażujemy, bo życie jest zbyt krótkie na bylejakość i półśrodki. Dlatego też odkilkując powyższe warunki … Kwestię doświadczenia, z racji goszczenia m.in. setu Argento Audio Flow Master Reference Extreme (XLR + Speaker + Power), Siltechów Triple Crown osobno ( XLR-y i głośnikowe, zasilające) i w komplecie, Synergistic Research (SRX SC, SX IC XLR, Galileo SX AC, Galileo SX SC, Galileo SX Ethernet), czy też Stealth Audio ( Dream V18T, Petite V16-T, Dream 20-20, Śakra v.16 XLR, Octava AES/EBU możemy uznać za zaliczoną. Podobnie jak zagadnienie spokoju ducha i głowy, gdyż mając tytułowe „złotka” u siebie przez ostatni miesiąc (unboxing zawisł na początku listopada) zdążyliśmy się nimi nacieszyć, nabawić i nie tyle znudzić, co oswoić, by umieć trzymać emocje na wodzy i na chłodno podejść do ich opisu. Co do systemu nie czuję się w pełni obiektywny, by go oceniać, ale Jacek ewidentnie wie co robi i z żelaznym uporem dąży do celu, więc i efekty owych działań, przynajmniej z tego co mi wiadomo potrafią nawet wytrawnym, czy wręcz zmanierowanym audiofilom się podobać. I na koniec kwestia kluczowa, czyli zasługujące na w pełni szczere komplementy zaangażowanie, cierpliwość i niejako dobrowolne skazanie się na kilkutygodniową rozłąkę stołecznego dystrybutora duńskiej marki – Audiotite, bez którego moglibyśmy jedynie gdybać i domniemywać co i jak gra li tylko na podstawie kolejnych wystawowych i obarczonych ogromem zmiennych rzutów uchem, a tego jak wiadomo unikamy jak diabeł święconej wody. Dlatego też już bez zbędnego przedłużania zapraszam na kilka refleksji i uwag dotyczących „złotej zgrai” w skład której weszły łączówki USB, Ethernet, AES/EBU, dwie pary XLR-ów, głośnikowce i 7 (słownie siedem) przewodów zasilających, w tym dwa przygotowane z myślą o Gryphonie APEX zakonfekcjonowane wtykami C-19.
Z racji faktu wcześniejszego popełnienia recenzji cyfrowej łączówki #X USB oraz pochodzącego z wiadomej linii przewodu zasilającego czuję się w pełni usprawiedliwiony, by zwyczajowy akapit poświęcony kwestiom natury aparycyjnej i anatomicznej naszych bohaterów potraktować nieco po macoszemu i ograniczyć do niezbędnego minimum. Nie widzę bowiem powodu dla którego miałbym uskuteczniać klasyczny auto-plagiat, bądź wręcz stosować ordynarne kopiuj-wklej. Dlatego też jedynie wspomnę o tym co gołym okiem widać. Czyli, że #X-y są bezwstydnie … złote i to od wtyków począwszy na zewnętrznych koszulkach ochronnych i splitterach/ozdobnych tulejach skończywszy. Ponadto o ile konfekcja lwiej części „duńskich złotek” jest w pełni znormalizowana, to już korpusy wtyków zasilających z racji swej baryłkowatości (zwiększenia średnicy w mniej więcej 2/3 wysokości) mogą sprawiać pewne problemy użytkowe gdy gniazdo zasilające umieszczono w zazwyczaj mieszcząceym standardowy wtyk zagłębieniu / komorze / kołnierzu (vide Block Audio Mono Block). Całe szczęście redakcyjny Furutech NCF Power Vault-E pierścienie NCF Booster Brace-Single ma demontowalne, więc po trepanacji japońskiej listwy mającej na celu ich ekstrakcję problem aplikacyjny mogliśmy uznać za rozwiązany. Natomiast z racji niezwykłej lakoniczności producenta w materii budowy wiadomo jedynie, że w roli przewodników postawiono na złoconą miedź, skuteczne, kilkuwarstwowe ekranowanie i oczywiście antywibracyjny dobrostan biegnących przewodami elektronów.
Wydawać by się mogło, że skoro mieliśmy okazję rozpoznać bojem z pośród tytułowej zgrai dwa przewody, to mniej – więcej powinniśmy spodziewać się co spowoduje pełne ozłocenie naszego dyżurnego systemu. Problem jednak w tym, że jakiekolwiek dywagacje i prognozy mają to do siebie, że prawdopodobieństwo ich trafności przypomina wróżenie z fusów, szklanej kuli, bądź też przedmiotu żywego zainteresowania … rumpologów. O ile bowiem #X USB bez jakichkolwiek oznak wyczynowości, czy też laboratoryjnej antyseptycznej analityczności odkrywał dotychczas nieodkryte pokłady informacji, niuansów i audiofilskiego planktonu a z kolei #X Power po prostu „znikał” z toru dbając jedynie o szalenie uzależniającą plastykę prezentacji, to dołożenie kolejnych analogowych i cyfrowych łączówek, głośnikowców oraz sieciówek nieco ów obraz nie tyle zintensyfikowało, co … uzupełniło. Uzupełniło, czy też wzbogaciło o pierwiastek wyrafinowania i jakbyście Państwo tego nie interpretowali, naturalnego biegu rzeczy. Bowiem choć o X-ach nie sposób powiedzieć, by jakoś specjalnie uspakajały i spowalniały przekaz, to jednak na tle naszego dyżurnego okablowania i na operującym z niezwykłą delikatnością dynamiką repertuarze (vide niemalże usypiające covery „Sailing” i „Wild Horses” z albumu „Five Minutes” Inger Marie Gundersen) całość brzmiała tak jedwabiście gładko, że aż onieśmielająco … organicznie, żeby nie powiedzieć analogowo. Była to też prezentacja na tyle odmienna od dotychczas przez nas spotykanych, że akomodacja do takiego status quo chwilę nam zajęła. Żeby jednak była jasność – jej odmienność nie wynikała z wywrócenia naszych przyzwyczajeń i oczekiwań na lewą stronę i diametralnej zmianie brzmienia redakcyjnego systemu, co pewnego, jak się finalnie okazało kluczowego, przewartościowania priorytetów. Przykład pierwszy z brzegu – tam gdzie większość konkurencji stawiała na ekscytację i podkreślenie wyjątkowej rozdzielczości, swobody i nad wyraz daleko sięgających skrajów reprodukowanego pasma topowe ZenSati zachowały iście stoicki spokój, z dobrotliwym uśmiechem dając słuchaczom wolną rękę na czym w danym momencie chcą zawiesić oko i ucho. Zamiast niejako statycznego fokusowania się na jakimś konkretnym detalu / aspekcie #X-y oferowały w pełni dynamiczną a zarazem holograficzną immersyjność zachowując pełną koherencję narracji rozgrywających się na scenie zdarzeń, jedynie nieco zmieniając rolę odbiorcy, która z li tylko pasywnego obserwatora ewoluowała do nierozerwalnej składowej większej całości. Co ciekawe owa transformacja nie oznaczała siłowego umieszczenia wspomnianego słuchacza bezpośrednio na scenie, gdzieś pomiędzy chórzystami („Il Trovatore”), bądź orkiestronie („Tchaikovsky: The Nutcracker”) a jedynie unaocznienie (unausznienie?) jakże oczywistej relacji i nierozerwalnej więzi między aparatem wykonawczym a widownią polegających na wymianie energii, czyli zazwyczaj przypisywanego jedynie wewnątrz-zespołowej komunikacji „flow”. I w ramach doświadczenia tegoż zjawiska wcale nie trzeba sięgać po dyżurne „S&M” Metallici z drącym się w niebogłosy tłumem, gdyż nawet na niezwykle intymnym, akustycznym „Rocking Heels: Live at Metal Church” Tarji gwarantuję Państwu, że nie tylko poczujecie się jednymi z 300 szczęśliwców, którym dane było znaleźć się w Wacken Church, co przede wszystkim poczujecie przebiegające po karku ciarki (w roli triggera polecam „Ohne Dich”). I tu kolejna miła mym uszom i sercu niespodzianka, gdyż poza niezwykłą wiernością w oddaniu akustyki sakralnych wnętrz duńskim przewodom udało się pokazać coś jeszcze. Coś wydawać by się mogło dość nieoczywistego – naturalność i ciepło wokalistki, która zwykła jawić się jako zimna i zdystansowana diva. Tutaj nie było za grosz gwiazdorzenia, sztucznej egzaltacji i gregoriańskiej teatralności „Królowej Lodu”, tylko skromna „dziewczyna” z krwi i kości reprezentująca sztukę najwyższych lotów. Oczywiście, skala ponad trzech oktaw budzi zrozumiały podziw, lecz nie jest to próżne epatowanie własnymi umiejętnościami w celu pokazania nam maluczkim miejsca w szeregu, lecz jedynie wynikająca tak z talentu, jak i ciężkiej pracy zdolność zapuszczania się w rejestry niedostępne dla większości zwykłych śmiertelników. Nic nadzwyczajnego? Cóż, w przypadku, gdy okablowanie dźwięk „robi” a nie reprodukuje śmiem twierdzić, że wręcz nieosiągalnego. Tymczasem ZenSati ów aspekt potraktowało jako coś zupełnie oczywistego, nader udanie łącząc człowieka z repertuarem w jedną, kompletną całość.
A jak z niekoniecznie uznawanym za nie tyle lekkostrawny, co wręcz akceptowalny repertuarem, czyli nader często „sączącym” się podczas moich sesji odsłuchowym repertuarem? Cóż, przewrotnie powiem, że m.in. na „Disobey” Bad Wolves X-y reprezentowały iście „bondowską” postawę oparta zarówno na brutalnej sile perswazji, co w pełni naturalnej, natywnej elegancji delikatnie podszytej nonszalancją. Bowiem na całkowitym luzie grały najbardziej brutalne blasty, z nie mniejszym spokojem prezentowały opętańcze wycie Tommy’ego Vexta a obłąkańcze tempa traktowały jakby był to leniwy niedzielny spacerek alejkami Ogrodu Botanicznego PAN a nie metalowe wyścigi dragsterów udowadniając, że jednak da się połączyć miękkość z kontrolą i rozdzielczością oraz urywającą tę część ciała, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę dynamikę z muzykalnością.
Powyższe obserwacje prowadzą wprost do konkluzji, że pełne „okablowanie” systemu topowymi ZenSati #X nieco wbrew audiofilskim oczekiwaniom sprawia, że nie tylko zbliżamy się, skracamy dystans do ulubionych wykonawców i ich repertuaru, co stajemy się integralną składową każdej z prezentacji. Diametralnie zmienia to nasz punkt widzenia i sposób, intensywność odbioru, gdyż z biernego obserwatora próbującego „w locie” dokonywać analizy poszczególnych elementów na ową prezentację się składających przechodzimy w tryb aktywnego ogniwa w łańcuchu przepływu energii i emocji, co z jednej strony wyklucza ww. bierność a z drugiej pozwala poczuć muzykę całym sobą. Czy można chcieć czegoś więcej?
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch QSA Red
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1, Furutech Project V1
IC cyfrowy: Furutech Project V1 D XLR
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kabel USB: ZenSati Silenzio
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints Ultra Mini
– platforma antywibracyjna Solid Tech
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: Power Base High End, Furutech NCF Power Vault-E
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Audiotite
Producent: ZenSati
Ceny:
#X XLR: 0,5 m 89 900 PLN / 2 x 0,5m; 109 900 PLN / 2 x 1 m; 129 900 PLN / 2 x 1,5 m
#X AES/EBU: 51 490 PLN / 0,5m; 67 190 PLN / 1m; 82 790 PLN / 1,5m
#X USB & Ethernet: 73 890 PLN / 0,5m; 93 990 PLN / 1m; 114 190 PLN / 1,5m
#X Speaker: 279 000 PLN / 2 x 2 m; 2,5 m 319 000 PLN / 2 x 2,5 m; 359 000 PLN / 2 x 2 m
#X Jumpers (Zwory): 0,1 m 33 900 PLN / 4 x 0,1m; 36 900 PLN / 4 x 0,2 m; 39 900 PLN / 4 x 0,3 m
#X Power: 117 000 PLN / 1m; 137 000 PLN / 1,5m; 159 000 PLN / 2m
Opinia 1
Wprowadzoną z okazji jubileuszu 10-lecia działalności Duńczyków topową serię #X mieliśmy okazję już poznać za sprawą łączówki USB. Skoro jednak zgodnie z zasadą zachowania umiaru również i tak ekskluzywne przyjemności wypadałoby sobie dozować, zanim przejdziemy do dania głównego, czyli kompletnego zestawu okablowania pozwoliliśmy zaserwować tak Państwu, jak i sobie kolejną, wyrafinowaną, przygotowaną przez Marka Johansena – szefa kuchni ZenSati przystawkę w postaci imponujących przewodów zasilających #X Power.
Nie da się ukryć, że #X-ów w systemie nie sposób … ukryć. Są bezwstydnie złote, mają imponującą, dorównującą ponadnormatywnie opasłym wtykom średnicę i wyglądają jeśli nie jak przysłowiowe „milion Dolców”, to z pewnością adekwatnie do oczekiwanej za nie przy kasie niebagatelnej kwoty. Ba, śmiało można je zaliczyć z racji natywnego, iście bizantyjskiego przepychu, obok wysokich modeli Skogranów, Kharmy Enigma Veyron i Fono Acustica Grandioso do wielce elitarnego klubu „kabliszczy”, których wstydliwe ukrywanie przed wzrokiem domowników i słuchaczy najdelikatniej rzecz ujmując mija się z celem. Prezentują się bowiem zjawiskowo i jasno dają do zrozumienia, iż ich przynależność do ultra-high endu nie jest dziełem przypadku. A właśnie, jeszcze drobna dygresja odnośnie wspomnianych wtyków. Otóż o ile u mnie #X-a bez problemów udało się zaaplikować wtyk schuko w ścienne gniazdo Furutech FT-SWS-D (R) NCF o tyle u Jacka konieczny okazał się demontaż pierścieni NCF Booster Brace-Single okalających wszystkie gniazda wyjściowe w listwie Furutech NCF Power Vault-E, więc jeśli u Państwa wtyk wchodzi głębiej aniżeli li tylko „goły” korpus, to wskazana jest wcześniejsza weryfikacja możliwości aplikacji tytułowego złocistego „pytona”.
W opozycji do niedawno u nas goszczących flagowców Furutecha ZenSati w kwestii meandrów metalurgii jest nad wyraz oszczędny i lakoniczny. Jedyne, co o nich wiadomo to fakt połączenia autorskiej technologii ZMP (ZenSati Memory Position) oraz „ekskluzywnej, zastrzeżonej konstrukcji”, które tak po prawdzie nic nie mówią. Z nieco mniej niezdefiniowanych niuansów można za to wspomnieć o zastosowania „masywnego” potrójnego ekranowania, dbałości o kontrolę wibracji i użyciu „wyrafinowanych” przewodników z pozłacanej miedzi o nieznanej czystości i przekroju. Choć akurat o ostatni z parametrów możemy być spokojni, gdyż w trakcie testów używaliśmy #X-ów z Apexem i nijakich anomalii mogących wskazywać na niewystarczające przekroje przewodników nie odnotowaliśmy.
Co do brzmienia tytułowych kabliszczy, to pozwolę sobie wygłosić zdanie odmienne a tym samym zgłosić pewne obiekcje względem ogólnodostępnych materiałów reklamowych głoszących jakoby X-y były dedykowane „audiofilom poszukującym (…) najbardziej spektakularnej reprodukcji muzyki”. Ba, na bazie doświadczeń przeprowadzonych we własnym systemie, śmiem twierdzić, iż przynajmniej sieciówki są ich ewidentnym zaprzeczeniem, gdyż można o nich powiedzieć wszystko, tylko nie to, że dążą do wspomnianej spektakularności. Zaaplikowany w zadek 300W Vitusa RI-101 MkII stawał się bowiem nie tyle niewidzialny, co niemalże niesłyszalny, dyskretnie usuwając się w cień i nie wykazując praktycznie żadnej własnej sygnatury. I pod tym względem wyraźnie różniąc się od energetycznego i entuzjastycznie podchodzącego do swej roli Zorro szedł wyraźnie dalej od Cherub-a. Oferując większą swobodę artykulacji od swojego rodzeństwa był jednocześnie bardziej dyskretny nie tyle obsesyjnie, gdyż dalece od jakiegokolwiek wysilenia, dążąc do wzorcowej neutralności. Nie sposób zatem określić go ani mianem jasnego, ani ciemnego, tak samo jak nie udało mi się go zdefiniować jako wyznawcę czy to rozdzielczości, czy też miłej uszom plastyczności i gładkości. Wszystko zależało bowiem od reprodukowanych w danym momencie nagrań. I tak na „Vägen” Tingvall Trio miałem wyraźne ochłodzenie przekazu z iście aptekarką precyzją a już na „Trav’lin’ Light” Queen Latifah było ciepło, gęsto i lepko. Co ciekawe równie niewymuszenie #X podchodził do kwestii różnicowania nagrań pod względem jakości-klasy ich realizacji. Z jednej strony pozwalał rozkoszować się wydaniami nad którymi ktoś ewidentnie posiedział i dopiął na ostatni guzik (vide „Benny Goodman „Live in Hamburg 1981””), a z drugiej nie deprecjonował i nie piętnował tych nieco mniej „wymuskanych”, dzięki czemu nawet zakręcony jak domek ślimaka i szalenie eklektyczny „Absolute Elsewhere” Blood Incantation wypadł zaskakująco spójnie i koherentnie, co jak na połączenie death-metalu, progresywnej elektroniki spod znaku Tangerine Dream i kraut-rocka dalekie jest od oczywistości. Z ZenSati kolejne stylistyczno-jakościowe wolty są mniej gwałtowne i bardziej płynne. Wspominam o tym nie bez przyczyny, gdyż uczciwie trzeba przyznać, że o ile bardziej kameralne i utrzymane w cywilizowanej estetyce fragmenty tak rozdzielczość, jak i przestrzenność miały na wysoce satysfakcjonującym poziomie, to już deathowa młócka wyraźnie cierpiała z powodu bolesnego spadku owej rozdzielczości i spłaszczenia sceny. A flagowiec ZenSati bez tendencji do uśredniania przekazu był w stanie, oszczędzając nam nazbyt drastycznych wahań i przeskoków, zapewnić pełną logikę następujących po sobie dźwięków. Po prostu przechodził nad owym muzycznym galimatiasem do porządku dziennego z iście stoickim spokojem operując dostępnym w danym momencie wolumenem informacji. Po prostu dawał możliwość zagrania i wybrzmienia każdej zapisanej w materiale źródłowym nucie, ocenę jej jakości i przydatności pozostawiając odbiorcy.
Pozornie mogłoby się wydawać, że taka neutralność na dłuższą metę niesie ze sobą zagrożenie nudą, tymczasem jest wręcz na odwrót. Chociaż może nie do końca, gdyż ZenSati #X Power jest swoistym zaprzeczeniem słomianej, krótkotrwałej ekscytacji. Usuwając się w cień i niemalże całkowicie znikając z toru daje możliwość kontaktu z ulubionymi nagraniami w ich natywnej, dziewiczej postaci dowodząc tym samym własnej „bezstratności” i braku jakichkolwiek ciągot do interpretacji. Czy taka dość mocno kontrastująca z bizantyjską aparycją dyskrecja przypadnie Państwu do gustu nie wiem, jednak gorąco zachęcam do własnousznej weryfikacji, gdyż może się okazać, iż egzystującej w Waszych systemach elektronice wcale nie trzeba „pomagać”, lecz w zupełności wystarczy „nie przeszkadzać”. A #X Power w owym nieprzeszkadzaniu wydaje się być mistrzem. Tylko lojalnie uprzedzam. O ile jego wpięcie w tor raczej przysłowiowego opadu szczeki z nie spowoduje, to już powrót do posiadanego okablowania może nie należeć do najmilszych, gdyż na tle tytułowego ZenSati dyżurne „druty” z pewnością zagrają „jakoś” i po swojemu, co po transparentności #X może okazać się trudne do zniesienia i akceptacji.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II
– Odtwarzacz plików: Lumïn U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + bezpiecznik Quantum Science Audio (QSA) Violet
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: WK Audio TheRay Speakers + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: QSA Red + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super6 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Z marką ZenSati nie raz i nie dwa zdążyliśmy już skrzyżować szpady. To zawsze brzmieniowo były ciekawe starcia i co bardzo istotne, w pełni skorelowane jakościowo z żądaną za daną konstrukcję ceną. Począwszy od serii Zorro, którą poznawszy dosłownie od podszewki uważam za najbardziej bezpieczną, bo swoim energetycznym, ale równym graniem bez problemu potrafiącą wpisać się w dosłownie każdy system, przez USB sILENzIO, po również USB z linii #X, każdy pułap cenowy windował jakość grania na wyższy poziom. A jeśli tak, chyba nikomu nie muszę mówić, że idąc tropem naszego motto „albo grubo, albo wcale” w dalekosiężnych planach po bardzo dobrym występie wspomnianego przed momentem cyfrowego okablowania serii USB X mieliśmy ochotę zmierzyć się z resztą stojącej na szczycie oferty rodziny. Na szczęście życie lubi płatać figle i dzięki niedawno zakończonej jesiennej wystawie AVS 2024 udało się nam owe do niedawna będące pobożnymi życzeniami plany nader szybko zrealizować. Co mam dokładnie na myśli? Już zdradzam. Otóż jako swoistą rozgrzewkę przed sesją testową pełnego zestawu okablowania topowej serii marki ZenSati, dzięki prężnym działaniom warszawskiego dystrybutora Audiotite w dzisiejszym spotkaniu przyjrzymy się okablowaniu zasilającemu ZenSati #X Power. Zaintrygowani? Zapewniam, będzie ciekawie, co mam nadzieję uda mi się w miarę strawnie wyłożyć w kilku poniższych akapitach. Dlatego z wielką przyjemnością zapraszam do lektury moich wniosków.
Czym oprócz niebanalnego, sięgającego po przyjemny dla oka odcień złota wyglądu w kwestii technikaliów może pochwalić się tytułowy produkt? Cóż, wiemy tylko tyle, że w kwestii przewodnika mamy do czynienia z wysokiej czystości pozłacaną miedzią. Tę po skręceniu w firmowy splot w celach ochrony przed szkodliwymi zakłóceniami elektromagnetycznymi potrójnie zaekranowano, a przeciwdziałając również źle wpływającym na przesył sygnału wibracjom, tuż przed ubraniem całości w zewnętrzną złotą osnowę otulono miękką pianką z tworzywa sztucznego. Dzięki temu kabel mimo sporej średnicy jest bardzo podatny na dogodne dla zastanego systemu zróżnicowanie jego ułożenia. Jeśli chodzi o terminację omawianych sieciówek, mamy do czynienia z rozwiązaniem firmowym, czyli stosunkowo długimi, przyjemnie dla oka obłymi, niestety – o tym za moment – o pokaźnej średnicy wtykami podobnie do zewnętrznej plecionki samego kabla wykończonymi w złotym kolorze. Co miałem na myśli pisząc o pokaźniej średnicy? Spójrzcie na zdjęcia listwy zasilającej mojego systemu. Niestety w tej wersji Japończycy zastosowali swój, niegdyś nawet przez nas testowany patent na wygaszanie zniekształceń już na poziomie początku zasilania zestawu audio. Chodzi o zakładane na wtyki pierścienie, które w przypadku zbyt dużych gabarytowo wtyków sieciowych od strony listwy zasilającej rodzą prozaiczny problem zbyt ciasnej wnęki do zaaplikowania takiej sieciówki. I właśnie z takim przypadkiem mieliśmy w tym razem do czynienia. Oczywiście znaleźliśmy na to widniejącą na zdjęciach radę, jednak chcąc wyprzedzić potencjalne zapytania o widniejące w listwie przepastne dziury zaraz po ukazaniu się testu, już teraz to wyjaśniamy. Wieńcząc opis budowy będącego zarzewiem spotkania okablowania dodam, iż drogę do klienta przemierzają w eleganckich skórzanych pudełkach opatrzonych certyfikatem oryginalności z numerem seryjnym spakowanej sztuki.
Jak widać na załączonej serii zdjęć, w moim przypadku dostałem dwa kable sieciowe, aby nakarmić energią końcówkę mocy. Temat dogłębnego sprawdzenia jakości opiniowanej oferty był na tyle istotny dla producenta, że specjalnie dla mnie w zestawie do testu znalazły się dwie stuki z wysoko-prądowym wtykiem C19. Nie powiem, to odważny ruch, który pokazuje, że Duńczyk nie boi się nawet najbardziej wymagających starć. Mój A – klasowy piecyk w trybie najwyższego biasu pobiera ze ściany na postoju 750W na każdy z kanałów, dlatego ewentualne błędy produkcyjne powodujące jakiekolwiek ograniczenia mogłyby położyć pretendenta do laurów na przysłowiowe łopatki. Jak było w tym przypadku? Cóż, w pozytywnym znaczeniu niestety zgodnie z obietnicami dystrybutora. Czyli? Otóż przekaz po aplikacji zestawu drutów prądowych dostał przysłowiowego, co bardzo istotne, w pełni kontrolowanego i bardzo ekskluzywnego w domenie wyrafinowania kopa. Co to oznacza? Otóż dolny zakres zebrał się w sobie i w ten sposób zwiększając soczystość impulsu uderzenia, gdy wymagał tego materiał muzyczny, przyprawiał mnie o arytmię serca. Środek idąc w sukurs mocnemu uderzeniu dołem pasma, swoją esencjonalnością definiował fajnie wypadające, bo nieco wychodzące przed moje kolumny, przez to bardziej namacalne wirtualne byty. Najwyższe tony zaś z racji pełnej wiedzy konstruktora, że nie mogą wychodzić przed szereg, mimo pokazywania dosłownie wszystkiego, co było zapisane w materiale źródłowym oraz zapewnienia przekazowi niezbędnej otwartości, cechowała przyjemna dla ucha plastyka. To był pewnego rodzaju bardzo ekskluzywny spokój, który z jednej strony nie blokował rozmachu projekcji wydarzenia muzycznego, ale za to z drugiej pozwalał na słuchanie muzyki z pełną skalą głośności bez szkodliwych artefaktów. Być może ktoś wolałby w pełni nieposkromione szaleństwo z bolesnym ukłuciem w ucho w pakiecie nieobliczalności budowania realiów muzyki, jednak flagowa linia okablowania spod znaku ZenSati nie poszła drogą wspomnianego przypadku, tylko z pełnym zaangażowaniem zagwarantowania kontroli nad prezentacją w najwyższych standardach pokazała palcem, jak projekcję muzyki w najlepszej jakości w delikatnej, bo bazującej jedynie na dwóch kablach prądowych odsłonie widzi mocodawca tego podmiotu. W kilku żołnierskich słowach ma być pełna kontrolowanej energii, dobrze skorelowana w domenie barwy oraz rozdzielczości i umiejąca zachować odpowiedni dla danej sytuacji dźwiękowej umiar w interpretacji najwyższych rejestrów. I tak zawsze wypadała każda włożona do napędu CD muzyka, od ścieżki dźwiękowej najnowszej odsłony kultowego filmu „Blade Runner 2049”, po interpretację barokowej twórczości Claudio Monteverdiego Michela Godarda „A Trace Of Grace”. Pierwsza przywołana muza czarowała wielobarwnością raz twardego, a innym razem miękkiego, często również modulowanego basu oraz szybkością narastania impulsu, a druga przyjemnie dla ucha nie tylko fajnie wizualizowała stojącą nieco w sprzeczności z wykorzystywanym w tamtych czasach przez Monteverdiego instrumentarium, gitarę basową z jej płynnością i rozwibrowaną energią, ale przy okazji dzięki doniosłemu śpiewaniu z pełnych płuc wyrazistej w wydźwięku najdrobniejszej nuty wokalistki, bez problemu pokazywała goszczącą muzyków sesyjnych kubaturę klasztoru z jego echem w jednej z głównych ról tworzących ów spektakl. Jak widać, to bezapelacyjnie są dwie całkowicie odmienne co do sposobu rozkochania w sobie słuchacza pozycje płytowe, a mimo to dzięki zabiegom konstrukcyjnym testowanego okablowania wypadły znakomicie. A zapewniam, to nie jest standardem, bowiem często jest tak, że gdy w czymś coś odnajdzie się wybitnie, w innym miejscu bywa różnie. Jednak precyzując nie jest standardem w produktach aspirujących, a nie w pełni należących do poziomu ekstremalnego High Endu. A, że ZenSati #X Power do takiego bez dwóch zdań się zalicza, całkowicie zrozumiałym było dla mnie tak łatwe poradzenie sobie w pewnym sensie z okiełznaniem tak wody, jak i ognia – muzyka elektroniczna vs barokowa. Obydwie pozycje stawiały na odmienne stany ducha, ale dzięki umiejętnemu dozowaniu najważniejszych aspektów dźwięku dla każdego rodzaju muzyki, nie było problemu z wciągnięciem mnie w wir w obydwu przypadkach. Jak to możliwe? Myślę, że głównymi cechami odpowiedzialnymi za taki odbiór każdego materiału była energia, dzięki esencjonalności namacalność oraz spokój i plastyka wypełniającego mój pokój dźwięku.
Czy przed momentem opisany kabel sieciowy jest tak zwanym Świętym Graalem naszego hobby? Naturalnie wszyscy wiemy, że na bezwzględne rozkochanie w sobie całej populacji melomanów nie ma szans. Jednak patrząc na ofertę soniczną rzeczonego akcesorium sieciowego ze stoickim spokojem stwierdzam, iż teoretycznie mogących pokręcić nosem osobników parających się naszym hobby będzie jak na lekarstwo. Reszta pobratymców w zabawie w zaawansowane audio zderzeniem z topowymi sieciówkami marki ZenSati kolokwialnie mówiąc raczej się ugotuje. A ugotuje dlatego, że z ich pomocą system zagra i mocną elektronikę i wielowiekowe zapisy sakralne w jak wcześniej wspominałem, pełnym spektrum wymaganego dla danego rodzaju muzyki wolumenu dźwięku. To jak już zaznaczałem, oczywiście efekt pełnego panowania nad fundowaną przez tytułowy produkt zjawiskową energią, wypełnienia centrum pasma homogeniczną średnicą i okraszenia całości pełnymi informacji, jednak na swój sposób przyjemnie gładkimi wysokimi tonami. Temat niełatwy do ogarnięcia, ale jak widać po powyższej relacji, do zrobienia. Spróbujcie, a sami się przekonacie.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch QSA Red
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1, Furutech Project V1
IC cyfrowy: Furutech Project V1 D XLR
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kabel USB: ZenSati Silenzio
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints Ultra Mini
– platforma antywibracyjna Solid Tech
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: Power Base High End, Furutech NCF Power Vault-E
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Audiotite
Producent: ZenSati
Ceny: 117 000 PLN / 1m; 137 000 PLN / 1,5m; 159 000 PLN / 2m
Opinia 1
Tak jak część pozycji firmowych i wydawniczych oznaczona trzema X-ami przewidziana jest wyłącznie dla dorosłych, co niekoniecznie idzie w parze z pełnoletniością, odbiorców, tak też i nasz dzisiejszy, sygnowany pojedynczym X-em, gość z pewnych przyczyn, o których dosłownie za moment, adresowany jest do nader wąskiego, choć zdecydowanie bardziej adekwatnym byłoby użycie określenia elitarnego grona klientów. I wbrew pozorom owa elitarność nie wynika li tylko z widniejącej na metce ewidentnie „zaporowej” kwoty, lecz również, czy wręcz przede wszystkim z otwartości umysłów potencjalnych nabywców na kontakt ze swoistym ekstremum i w pełni świadomą decyzję o podróży w jedną stronę. Podróży z której powrotu już nie ma. Zbyt patetycznie i dramatycznie? Pozwolę sobie mieć w tym temacie odrębne zdanie. Czym innym jest bowiem możność pozwolenia sobie na taki „zbytek” a czymś zupełnie innym i zarazem kluczowym jego świadomy wybór. Dlatego też lojalnie uprzedzając, iż w ramach dzisiejszego spotkania poruszać się będziemy na iście stratosferycznych poziomach doznań, kwestie finansowe, przynajmniej na razie, dyplomatycznie pominę, serdecznie zapraszam do lektury naszych na wskroś subiektywnych obserwacji zebranych podczas testów dostarczonego przez stołeczne Audiotite przewodu ZenSati #X USB.
Pół żartem, pół serio śmiało możemy stwierdzić, że #X wygląda jeśli nie jak przysłowiowy milion dolców, to z pewnością adekwatnie do 100 000 PLN, które należy na niego wyasygnować. Jest bowiem bezwstydnie złoty, może pochwalić się imponującą, jak na przewód USB średnicą i już od progu bezpardonowo informuje swą aparycją o przynależności do ekstremalnego High-Endu. Pochodną aparycji jest niestety zauważalna sztywność, sprężystość i co za tym idzie wręcz atawistyczna niechęć do zginania/układania, więc z wdzięcznością należy przyjąć redukcję przekroju przed wtykami, dzięki czemu przy odrobinie dobrej woli i przemyślanemu rozplanowaniu ustawienia łączonych z jego pomocą komponentów aplikacja staje się w ogóle możliwa. Chociaż … i tu pozwolę sobie na drobną, acz płynąca z głębi serca sugestię, by w planach zakupowych poważnie rozważyć wersję co najmniej metrową, gdyż przy 50 cm odcinku jedyną opcją jaka przychodzi mi do głowy a jednocześnie nie nagina praw fizyki jest ustawienie źródła i przetwornika jednego na drugim i to tylko w sytuacji, gdy terminale przyłączeniowe znajdują się w jednej linii.
Z racji kolejnego spotkania z efektami pracy Marka Johansena nikogo a szczególnie nas nie powinna dziwić oszczędność i niezwykła lakoniczność w dzieleniu się niuansami dotyczącymi technikaliów. Dlatego też szanując politykę wytwórcy ograniczymy się li tylko do tego, co powszechnie wiadomo, czyli informacji o zastosowanej geometrii ZMP (ZenSati Memory Position technology), potrójnym ekranowaniu, obsesyjnej wręcz walce z wibracjami, oraz wykorzystaniu wtyków ze złoconej miedzi. Ze złoconej miedzi wykonano również same przewodniki, więc mamy pełną zgodność tak materiałową, jak i kolorystyczną. O bardziej technicznych parametrach można zapomnieć, gdyż producent z premedytacją je pomija twierdząc, że one, owe parametry same z siebie nie grają a sugerowanie się nimi może jedynie zaszkodzić a nie pomóc w procesie decyzyjnym.
Niby tego, co usłyszę powinienem się spodziewać, gdyż w trakcie eksploracji katalogu z duńskimi przewodami, w tym USB, zdążyłem zaprzyjaźnić się zarówno z „budżetowym” Zorro, który po testach dziwnym zbiegiem okoliczności się ostał i raczej nigdzie się nie wybiera, jak i zdecydowanie szlachetniej urodzonym sILENzIO. Jednak czym innym są oczekiwania, założenia, czy domniemania a czymś zupełnie innym doświadczenie stosownych doznań na własne uszy. Tym bardziej jeśli weźmie się pod uwagę fakt, iż już po odsłuchach drugiej z ww. łączówek doszedłem do wniosku, iż „sILENzIO wydaje się spełnieniem audiofilskiego ideału połączenia tyleż bezstratnego, co całkowicie, pod względem sonicznym, transparentnego”. Całe szczęście w powyższej deklaracji zostawiłem sobie furtkę w postaci asekuracyjnego „wydaje się” i wcale nie chodzi o przysłowiowe przekonanie, że „cena czyni cuda”, lecz o rzeczywisty – słyszalny progres, który de facto ma miejsce i dyskutować z owym faktem nie sposób.
Z racji nader bolesnego przeskoku w domenie finansowej zarówno w stosunku do mojego prywatnego punktu odniesienia (Zorro), jak i fenomenalnego, acz będącego daleko poza moim zasięgiem, nad czym szczerze ubolewam, sILENzIO postanowiłem stosownie do wzrostu należności oczekiwanej przy kasie podnieść również i poprzeczkę własnych oczekiwań, więc choć pozostałem w kręgu twórczości ekipy Swallow The Sun, to tym razem zamiast dopieszczonego „Moonflowers” sięgnąłem po wcześniejszy, pozbawiony klasycznie zorkiestrowanego bonusa „When A Shadow Is Forced Into The Light” i wsiąkłem w ten krążek bardziej niż mogłem przypuszczać. Okazało się bowiem, że duńska łączówka z rozbrajającą szczerością, czy wręcz ekshibicjonistyczną bezwstydnością odkryła coś, co do tej pory było li tylko niewinnie szeleszczącym podkładem a finalnie okazało się partiami budującymi muzyczne tło dla pozornie spokojnych i melancholijnych wokali, czy zaskakująco koherentnej linii melodycznej, która nie tyle kontrastowała co zaskakująco dobrze korespondowała z death/doom metalowym rodowodem kapeli pokazując dotychczas głęboko ukryte jej piękniejsze oblicze. Począwszy od gęsto tkanych stricte metalowych riffów poprzez delikatne partie smyczków na kojącym a zarazem dostojnym brzmieniu fortepianu skończywszy wszystko spinało się w kompletną i nienaruszalną całość. Może nie tyle się pojawiła znienacka, gdyż de facto cały czas tam była, co stała się oczywista większa złożoność, koronkowa misterność i wieloplanowość kompozycji. Ponadto obecność #X zadawała kłam tezom jakoby ciężkiej muzyki nie da się dobrze nagrać, jak i tej o wykluczeniu takowego repertuaru przy high-endowych aspiracjach melomana. Cóż, jeśli dla kogoś takowy High-End nadaje się wyłącznie do reprodukcji asekuracyjnych smętów, czy też katowania do znudzenia „Świętej Trójcy” złotouchych, czyli „Hotelu California” Eagles, „Keith Don’t Go” Nilsa Lofgrena i „No Sanctuary Here” Chrisa Jonesa, to bardzo mi przykro, ale śmiem twierdzić, że z prawdziwym dźwiękowym topem niewiele ma to wspólnego. A #X bezlitośnie to obnaża, gdyż jest w stanie zagrać dosłownie wszystko. Pokazuje przy tym również wszystko co na nagraniu się znalazło, lecz co istotne pokazuje a nie ocenia, czy interpretuje. Dlatego też tak jak na koncercie, czy wręcz próbie, każdy nietrafiony dźwięk, niechcący trącony statyw, czy też inna wydawać by się mogła zakłócająca zakładaną harmonię anomalia nie przybiera destrukcyjnego charakteru a jest co prawda niezamierzoną, acz bezdyskusyjnie wpisującą się w całość kompozycji składową. Nie wierzycie? Cóż, to w ramach eksperymentu polecam jeszcze raz uważnie przesłuchać „The Funeral Album” Sentenced, bądź nawet „Love Scenes” Diany Krall, by pewne „przypadkowe” dźwięki jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ewoluowały ze stadium uwierającego w bucie ziarnka piasku do swoistego „audiofilskiego smaczku” będącego potwierdzeniem wybornej rozdzielczości naszego systemu zdolnego do takich zazwyczaj pomijanych, bądź ukrytych gdzieś w zakamarkach aranżacji niuansów dotrzeć. Jak jednak warto podkreślić owa eksploracja, uważana przez niektórych za swoisty rodzaj ekshumacji, nie ma charakteru siłowego, nie opiera nie na brutalnym dzieleniu włosa na czworo i rozbijaniu każdego dźwięku na atomy, lecz dzieje się całkowicie naturalnie i bez wysiłku, ot tak.
A skoro o ekshumacji mowa, to jako kolejny papierek lakmusowy na playliście wylądowała „Symphonica” George’a Michaela i tu już zrobiło się iście metafizycznie, gdyż stopień, intensywność realizmu niebezpiecznie zbliżały się do doznań w trakcie seansu spirytystycznego podczas którego medium przywołuje zza światów ww. wokalistę i stawia go zarówno przed nami, jak i akompaniującą mu orkiestrą. Wiem, że tego typu skojarzenia mogą dowodzić zbytniej fascynacji chociażby ostatnim sequelem „Beetlejuice Beetlejuice”, jednakowoż jeśli włącza się album znany praktycznie na pamięć i traktowany jako pozycja obowiązkowa większości playlist a więc niejako wykluczający jakąkolwiek ekscytację a od pierwszych do ostatnich fraz partii nieodżałowanego wokalisty mamy ciarki na plecach i gęsią skórkę, to ewidentnie jest coś na rzeczy. Ba, z tego co pamiętam ostatnio taki stan odnotowałem przy odsłuchu pierwszych kopii z taśm matek Nat King Cole’a, kiedy to obecność artysty w pokoju odsłuchowym była ewidentna i definiowalna co do centymetra. Co z tego, że nie było go widać, skoro stał przed nami (odsłuch był kilkuosobowy, więc autosugestię można wyeliminować) i śpiewał. Borze szumiący i święta salmonello, jak On śpiewał! Takie same extremum intensywności doznań oferuje ZenSati #X, i to nie z wyselekcjonowanego i odtworzonego z najlepszego dostępnego na chwilę obecną nośnika a z podobno pozbawionych czaru, uroku i o zgrozo życia … plików.
W ramach podsumowania pozwolę sobie na pewną dość przewrotną refleksję. Otóż tak jak za jedno z bardziej złowróżbnych złorzeczeń można uznać „Obyś żył w ciekawych czasach”, czego chyba tylko najgorszemu wrogowi można życzyć, tak wychodząc z tezy o najsłabszym ogniwie, czyli o zależności zgodnie z którą system gra tak jak jego najsłabsze ogniwo z pełną odpowiedzialnością swych słów pragnę poinformować, że niespecjalnie chciałbym usłyszeć system, w którym to ZenSati #X miałby rolę owego hamulcowego przyjąć. Powód? Dla jednostki skażonej audiophilią nervosą oczywisty – gdy sensem zabawy jest gonienie przysłowiowego króliczka a nie jego złapanie dotarcie do celu podróży ową zabawę kończy. Co gorsza owe przekroczenie mety, z racji spodziewanej ceny takiego systemu byłoby jedynie chwilową migawką a to z kolei oznaczałoby właśnie chwilowe osiągnięcie stanu nirwany i przekroczenie bram audiofilskich niebios li tylko na mgnienie oka, więc po owej chwili nastąpiłby niczym w planszowej grze powrót na start i rozpoczęcie zabawy od nowa. Problem w tym, że mając w pamięci brzmienie owego systemu już nic nie byłoby takie jak dawniej a i o radość płynącą z obcowania z urządzeniami dramatycznie niższych lotów z pewnością byłoby trudno. Dlatego też lojalnie uprzedzam – choć ZenSati #X jest najlepszym przewodem USB jaki miałem przyjemność nie tylko recenzować, ale i kiedykolwiek słyszeć, to zamiast spodziewanej rekomendacji przekazuję Państwu szczere … ostrzeżenie. Jeśli bowiem nie czujecie się na siłach udźwignąć wydatku związanego z pozostawieniem go w swoim systemie pod żadnym pozorem nie bierzcie go na testy. Ba, nawet nie zastanawiajcie się nad takim krokiem, bo po prostu zrobicie sobie niewyobrażalną krzywdę a jak wiadomo lepiej uczyć się na błędach innych. W tym wypadku moich, choć akurat w moim, recenzenckim przypadku to ryzyko zawodowe, na które poniekąd się godzę. Godzę a tym samym swe odsłuchowe perypetie śmiało mogę podzielić na te przed i po obecności ZenSati #X USB w moim systemie. C’est la vie ….
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II
– Odtwarzacz plików: Lumïn U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + bezpiecznik Quantum Science Audio (QSA) Violet
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable; Quantum Science Audio (QSA) Violet & Red + zasilacz Farad Super6 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Chyba wszyscy zdążyliście się przyzwyczaić do faktu, że w swych testowych bojach bardzo często zderzamy się z czystym szaleństwem. Chodzi oczywiście o niezrozumiałe dla zwykłego Kowalskiego drogie zabawki audio, na nabycie których nie wystarczyłoby nawet odstąpienie za jednym zamachem na czarnym rynku kompletnego zestawu narządów wewnętrznych. Co gorsza, wzrost cen topowych konstrukcji z sobie tylko znanych powodów rośnie w zatrważającym tempie. To jest na tyle wyraźny trend, że wydaje się, iż w tej dziedzinie praktycznie nie ma „sufitu”. Po co o tym wspominam? Aby Was zdenerwować lub próbować wytłumaczyć zaistniałą sytuację? Nic z tych rzeczy. Raczej na przykładzie dzisiejszego bohatera spróbować sprawdzić, jaki impuls – mowa o jakości brzmienia danej konstrukcji – skłonił konstruktora do zażądania tak niebotycznej kwoty za swój produkt. Zaintrygowani? Jeśli tak, z przyjemnością oznajmiam, iż w tym spotkaniu zmierzmy się cyfrowym okablowaniem duńskiego producenta ZenSati, z portfolio którego warszawski dystrybutor Audiotite wybrał do testu pochodzący z flagowej serii, a przez to dość drogi kabel sygnałowy ZenSati #X USB.
Co wiemy na temat omawianego okablowania? Niestety jak to zazwyczaj u tego producenta bywa, informacje są zdawkowe. Na tyle, że wynika z nich jedynie, iż przewodnikiem jest wysokiej jakości pozłacana miedź. W celu zabezpieczenia sygnału przed zakłóceniami elektromagnetycznymi konstrukcja może pochwalić się potrójnym ekranowaniem. Oraz istotnym działaniem jest również walka o maksymalne odizolowanie przewodnika od będących zmorą naszej zabawy wibracji konstrukcji. To zaś ma być gwarancją maksymalnego zbliżenia nas do realistycznej iluzji wirtualnej sceny, a jego głównymi atutami mają być: wzorowa szybkość narastania i wygaszania sygnału, naturalne oddanie energii dźwięku oraz na bazie wspomnianych aspektów zjawiskowa namacalność źródeł pozornych. Jak im to wyszło? Po odpowiedź zapraszam do kolejnej części tekstu.
Rozpoczynając akapit o brzmieniu systemu po aplikacji tytułowego kabla przypomnę, iż choć od dłuższego czasu zdaję sobie sprawę z możliwości skonfigurowania bardzo dobrze grającego toru plikowego, finalnie w obcowaniu z muzyką w wolnym czasie jest to dla mnie coś na kształt wyjścia awaryjnego. Przyznaję, coraz bardziej rozbudowanego w kierunku uzyskania maksimum jakości – wówczas tego nie pisałam, bo nie byłem pewny finału, ale po teście łączówki USB z niższej serii sILENzIO chcąc mieć alternatywne, równie dobre jak CD źródło muzyki na bazie zer i jedynek przewód został na stałe w mojej konfiguracji, jednak nadal jako numer dwa. Powód jest banalny, czyli wewnętrzne przywiązanie do oprócz duchowego, również namacalnego obcowania z muzyką w postaci fizycznych nośników. Na szczęście nie jestem zatwardziałym ortodoksem i nie przeszkadza mi to w dochodzeniu do maksimum możliwości tego rodzaju źródła, czego dowodem jest przywołane nabycie sILENzIO USB. I gdy wydawałoby się, że zrobiłem wszystko, co na obecną chwilę w materii okablowania sygnałowego w secie plikowym jest możliwe – podobnych konstrukcji miałem na testach sporą kolekcję, dystrybutor podkopał moje przekonanie o dotarciu na długi czas do mety w tym aspekcie i sięgnął po największe działo w postaci kabla ZenSati USB z serii #X. Efekt? Nie pytajcie, Może nie, że nie ma czego zbierać z ostatnio nabytego drutu, ale flagowiec jest zdecydowanie lepszy. I to pod każdym względem. Czyli?
sILENzIO wylądował u mnie z trzech bardzo istotnych powodów. Po pierwsze – budował pełną rozmachu, a przy tym niewymuszoną, czyli bez efektu ostatnio modnej, wręcz siłowej prezentacji, wirtualną scenę. Po drugie – podał całość z odpowiednim konsensusem pomiędzy wagą, a kontrolą rysunku źródeł pozornych, co przełożyło się na niezmiernie istotną dla pokazania radości przekazywanej przez artystów projekcję różnicowanych impulsów energii. A po trzecie – przekaz cechowała znakomita czystość podania. Nie rozjaśnienie, czy wzmocnienie operowania górnymi rejestrami, tylko brak poczucia nieco oddalającego mnie do od wydarzeń scenicznych efektu wiszącej pomiędzy słuchaczem, a muzykami woalki – tak określam czystość, a dzięki temu realizm dobiegającej do mnie muzyki. Teoretycznie wszytko wydawało mi się tak wyśrubowane, że lepiej nie oczekiwałem. Ba, nawet pomyślałem, że potencjalne owo lepiej z pewnością skończy się agresją, a może nawet karykaturą ocierając się o ból narządów słuchu. Niestety wówczas nie wiedziałem, jak bardzo się myliłem. Nie wiem, jak to zrobił będący bohaterem dzisiejszego spotkania model #X, bo nie była to rewolucja, tylko znakomicie wdrożona w życie ewolucja. I to w zasadzie w najtrudniejszym obszarze, gdyż w pierwszym rzędzie poprawie uległa czystość podania. A najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że w mojej, opartej o twarde przetworniki konfiguracji kolumn – dwa diamenty, jeden ceramik i cztery aluminiaki – w najmniejszym stopniu nie przerodziło się to w nadinterpretację. Powiem więcej. Otóż z naturalnych względów zyskała na tym czytelność krawędzi każdego scenicznego bytu bez utraty przezeń krzty masy, poprawiła się szybkość narastania i wygaszania sygnału przy nadal bezkresnym okresie wybrzmiewania pojedynczych nut, a wszystko dzięki poprawie wspomnianych aspektów wieńczyło jeszcze większe poczucie obecności muzyków. Być może zabrzmi to komicznie, ale mimo, że to co wydarzyło się po wpięciu ZenStai #X USB, moje uszy odbierały znakomicie, ze zdumienia w duchu przecierałem oczy. Wszystko nabrało większej ostrości, a mimo to nie było nachalne, przerysowane, tylko wręcz przyjemniejsze w odbiorze. Owszem, dalekie od malowania świata muzyki przyjemnymi dla ucha plamami – nie raz czytałem tak brzmiące pochwały nowych nabytków przez wielu znajomych – ale przecież w ekstremalnym High End-zie chodzi o w pełni strawne wyśrubowanie najdrobniejszego szczegółu, a nie polewanie ukochanej przez na muzyki nawet najsmaczniejszym sosem. Jeśli szuka się nie do końca noszącej znamiona prawdy o muzyce zbytniej „ładności”, będący synonimem ekstremalnych doznań High End nie jest od takich rzeczy. Top topów ma brzmieć w stylu tytułowego kabla USB, czyli z dbałością o najdrobniejszy szczegół z ekstremalnym podejściem do prawdziwej bezpośredniości podania dźwięku na czele. Jak to się robi? Ja nie wiem. Za to znakomicie wie marka ZenSati, o czym mam nadzieję świadczy powyższy tekst.
Gdy przyszedł czas na podsumowanie, jestem zobligowany nakreślić ramy grupy docelowej dla danej konstrukcji. Co prawda dla mnie sprawa jest oczywista, jednak nie pozostawiając nikogo w fazie domysłów widzę tylko jedną – naturalnie abstrahując od katalogowej ceny USB #X, która jest co najmniej wymagająca – grupę melomanów w zderzeniu z #X-em mogących pokręcić nosem. Naturalnie chodzi o piewców plastyki i soczystości podania materiału ponad wszystko. Na to niestety z naturalnych powodów dążenia high end-owego segmentu akcesoriów audio do jakościowego absolutu nie ma szans. Natomiast reszta osobników jeśli tylko w poszukiwaniu wyrazistości przekazu nie przekroczyła punktu nadmiernego rozjaśnienia brzmienia zestawu, spokojnie powinna nie tylko spróbować, ale z dużą dozą pewności w przypadku swobody poruszania się na tym pułapie cenowym, prawdopodobnie nabędzie rzeczony kabel na długie lata. Niestety świat po jego nawet chwilowym wpięciu już nigdy nie bezie taki sam. Nagle stajemy przed wyborem w postaci pławienia się w od zawsze poszukiwanej jakości dźwięku lub skazania na ból z racji pamięci czegoś, co z takich, czy innych względów sobie odpuściliśmy. Jeszcze w stu procentach nie wiem, ale osobiście mimo zadowolenia z sILENzIO, być może z racji „posiadania słabej silnej woli” za niedługi czas spróbuję powalczyć z rozsądkiem o pojawienie się #X-a u mnie na stałe. Jaki widzę sens? Otóż w moim odczuciu mimo prywatnego przedkładania nad pliki odtwarzacza płyt kompaktowych w tym konkretnym przypadku naprawdę jest o co.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1, Furutech Project V1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kabel USB: ZenSati sILENzIO
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints Ultra Mini
– platforma antywibracyjna Solid Tech
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: Power Base High End, Furutech NCF Power Vault-E
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Audiotite
Producent: ZenSati
Cena: 73 890 PLN / 0,5m; 93 990 PLN / 1m; 114 190 PLN / 1,5m
No i to by było na tyle …
Całkiem przewrotny początek recenzji, nieprawdaż? Cóż jednak począć, skoro niniejszą publikacją kończymy eksplorację najpopularniejszej serii duńskiej manufaktury ZenSati, czyli Zorro. W tzw. międzyczasie gościliśmy bowiem u siebie przewody Ethernet i USB, interkonekty XLR, głośnikowce i zasilające a ostatnio również łączówki cyfrowe, w tym … zegarowe, więc chcąc nie chcąc, ale zdecydowanie bardziej chcąc, do kompletu postanowiliśmy dołączyć ostatnie z rodu, czyli łączówki gramofonowe Phono. Jeśli zastanawialiście się Państwo cóż te koralowe, dostarczone przez Audiotite kabelki potrafią nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zaprosić Was na ciąg dalszy.
Pod względem wizualnym, czyli aparycyjnym, nasz dzisiejszy gość nie ma szans, by wyprzeć się rodzeństwa. Wynika to oczywiście ze zgodnego z rodzinnym wzorcem rubinowego umaszczenia zarówno konfekcji, jak i zewnętrznego oplotu. I tak, o ile wtyki, to znane ze wspomnianych cyfrowych łączówek solidne aluminiowe tuleje ze srebrnymi akcentami, to za swoiste novum możemy uznać obecność aluminiowych splitterów rozdzielających pojedynczy przebieg główny na lewy i prawy kanał na tyle wcześnie przed swymi końcami, że nie ma problemu z podłączeniem Zorro nawet do przedwzmacniaczy o dość szeroko rozstawionych terminalach. Z owych „kolektorów” wychodzi również „wąs” uziemienia i tu ciekawostka, gdyż zamiast zwyczajowych, spodziewanych widełek / „żabek” Duńczycy zdecydowali się na brak jakichkolwiek złączy usuwając jedynie teflonową izolację, pozostawiając po gołym centymetrze na każdym z końców. Niby funkcjonalność na tym nie cierpi, jednak biorąc pod uwagę, iż operujemy na pułapie oscylującym w okolicach 15 KPLN (za metrowy odcinek) można by oczekiwać nieco mniejszej niefrasobliwości, nonszalancji / większej dbałości o detale.
Od strony konstrukcyjnej śmiało możemy mówić o klasycznej powtórce z rozrywki, czyli wykorzystaniu skręconych taśm 2,0 x 0,25 mm z posrebrzanej w miedzi dedykowanych rurkach w których powietrze pełni rolę dielektryka. W roli ekranu wykorzystano metalową plecionkę a całość pokrywa podwójny czarno-czerwony nylonowy oplot. Przewody dostępne są w wersjach RCA, XLR i 5-pinowy DIN a do odbiorcy końcowego docierają w miękkim, zapinanych na suwak skóropodobnym etui.
A jak dedykowany analogowi Duńczyk wypada brzmieniowo? Cóż, w telegraficznym skrócie mógłbym jedynie lakonicznie stwierdzić, że dokładnie tak samo, jak pochodzące z tej samej linii produktowej rodzeństwo i mieć sprawę z głowy. W dodatku stosując powyższą, dość perfidną kompresję wniosków wszelakich nawet o włos nie minąłbym się z prawdą i faktami. Dlatego też, jeśli ktoś miał okazję rzucić uchem na którykolwiek z wcześniej recenzowanych przez nas rubinowych przewodów i oferowane przez niego walory soniczne przypadły mu do gustu, to po Phono może sięgać praktycznie w ciemno, bo dostanie dokładnie to samo, co wcześniej a dodatkowo, co też udało nam się nausznie, czyli organoleptycznie zweryfikować nawet kompletne okablowanie systemu „drutami” ZenSati nie prowadzi do przesytu i cytując klasyka zbyt dużej ilości cukru w cukrze. Niemniej jednak dla tej części naszych Czytelników, którzy jeszcze z metalurgicznymi przejawami radosnej twórczości Marka Johansena nie mieli przyjemności wypadałoby jednak co nieco napisać, co też niniejszym czynię.
Od razu pozwolę sobie, w ramach organizacyjno-porządkowych, również nadmienić, że tytułowy przewód podczas testów zastąpił moją dość budżetową, acz zaskakująco dobrze wpisującą się w mój system, sygnowaną przez Oyaide i zarazem skierowaną na rynek pro-audio, w tym DJ-ów, łączówkę phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground spinającą uzbrojony we wkładkę Denon DL-103R gramofon Denon DP-3000NE i przedwzmacniacz Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp.
Jak się z pewnością Państwo domyślacie powyższa roszada okazała się na tyle potężnym kopniakiem analogowej odnogi mojego systemu w górę, że podczas bytności ZenSati w moich skromnych progach po 12” placki sięgałem na tyle często, że nawet stanowiący moje podstawowe a tym samym pracujące niemalże non stop źródło streamer mógł poczuć głęboki żal wynikający z odstawienia go na tor boczny. Cóż jednak począć, skoro pojawienie się Zorro tchnęło w moje winyle zaskakująco potężną dawkę energii i niejako dało im drugą młodość. „Accident of Birth” Bruce’a Dickinsona wgniatało w fotel nawałnicą gitarowych riffów i uderzeniami sekcji rytmicznej nader udanie łącząc niemalże garażowy brud i zadziorną szorstkość z szarpiącą trzewia energią i masą basowego fundamentu. W dodatku zamiast zwyczajowej ściany dźwięku każdy instrument miał swoje precyzyjnie zdefiniowane miejsce na trójwymiarowej scenie, nikt nikomu nie wchodził na głowę i z powodzeniem można było mówić o w pełni poprawnej gradacji planów. Do tego magnetyczny i nad wyraz komunikatywny wokal Dickinsona tylko dolewał oliwy do ognia. Cuda? Urojenia? Absolutnie nie. Po prostu Zorro nic nie upraszczał, niczego nie limitował i niczego nie zachowywał dla siebie. Ewidentnie było słychać i poniekąd również czuć, udrożnienie analogowej arterii. Przepływ energii był wreszcie swobodny i nieskrępowany – nie napotykał żadnych przeszkód, dzięki czemu muzyka aż kipiała opuszczając głośniki.
Całe szczęście owa buzująca, młodzieńcza witalność nie była permanentną manierą duńskiej łączówki, gdyż na zdecydowanie bardziej melancholijnym repertuarze („Minione” Anna Maria Jopek & Gonzalo Rubalcaba) nie było mowy o jakimkolwiek podkręcaniu tempa, czy też nawet podskórnej nerwowości. Za to ewidentnemu otwarciu uległ cały przekaz. Góra stała się bardziej dźwięczna, napowietrzona i dramatycznie bardziej rozdzielcza aniżeli z Oyaide. Blachy skrzyły się nawet przy delikatnych muśnięciach, z niezwykłą precyzją i kiedy trzeba również twardością fortepian Rubalcaby wybrzmiewał niemalże w nieskończoność a sama Anna Maria zmysłowo wiła się przy mikrofonie z jednej strony nie bojąc się operować w wysokich rejestrach a z drugiej nie popadając w zbytnią egzaltację i nie męcząc sybilantami. Było słychać więcej, lepiej i generalnie z lepszym realizmem. Znikała semi-transparentna woalka oddzielająca muzyków od słuchaczy a jednocześnie nie sposób było zauważyć tendencję do nazbyt ostentacyjnego pakowania się wokalistów i pierwszoplanowych solistów na kolana słuchaczy.
Czy w świetle powyższych komplementów i superlatyw można uznać ZenSati Zorro Phono za przewód idealny i uniwersalny dla wszystkich słuchaczy / do wszystkich systemów? Cóż … Przewrotnie odpowiem, że nie do końca. I to z kilku, dość kluczowych powodów. Po pierwsze, nawet ograniczając się li tylko do portfolio Duńczyków, warto mieć na uwadze, że Zorro to dopiero początek a nie koniec możliwości Marka Johansena, więc droga na sam szczyt (# X za ponad 120 kPLN) dopiero przed nami. Po drugie doskonale zdaję sobie sprawę, że z racji swej rozdzielczości, energetyczności i otwartości duńska łączówka może nie przypaść do gustu odbiorcom ceniącym stereotypową, duszną i przesłodzoną analogowość z zaokrąglonymi, wycofanymi skrajami pasma. I po trzecie, dopuszczam możliwość, iż tytułowy ZenSati ma spore szanse nie wpisać się w nazbyt analityczne i krzykliwe systemy. Krótko mówiąc jest to ze wszech miar świetna i w pełni zasługująca na miano high-endowej propozycja dla tych, którzy wiedzą, czego chcą zarówno od swojego systemu, jak i posiadanej płytoteki. A czy wpisze się w Państwa gusta i systemy, to już musicie ocenić sami.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + Quantum Science Audio (QSA) Violet
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Dystrybucja: Audiotite
Producent: ZenSati
Cena (RCA, XLR, DIN): 11 790 PLN / 0,5m; 14 690 PLN / 1m; 17 590 PLN / 1,5m
No cóż, mimo ambitnych planów dalszej penetracji bogatego portfolio duńskiej marki ZenSati, dzisiejszym testem tak naprawdę kończymy pełny przegląd jednej z jej podstawowych linii. Jakiej? To naturalnie zdradza nasza wyszukiwarka oraz tytuł. Jednak jeśli ktoś nie kojarzy i nie lubi bawić się w przysłowiowego poszukiwacza zaginionej arki, przypomnę, iż przez ostatnie kilka miesięcy mieliśmy fajną zabawę związaną z poznawaniem wartości sonicznych serii Zorro. Na tle światowej konkurencji niepozornej w kontakcie organoleptycznym, ale jakże czarującej w wartościach brzmieniowych. Czarującej, bowiem jej nadrzędnym celem zaistnienia w danym systemie był zastrzyk muzykalności. Na tyle bezpieczny, że jestem w stanie podnieć tezę, że konia z rzędem temu, kto śmiałby twierdzić inaczej. Odważne? Być może. Problem jednak w tym, że poparte kilkoma identycznie wypadającymi w kwestii brzmienia dogłębnymi testami. Dlatego chyba nikogo nie zdziwi fakt mojej rozterki spowodowanej dzisiejszym starciem z ostatnimi Mohikaninami wspomnianej linii produktowej z sekcji cyfrowej, czyli dostarczonymi przez warszawskiego dystrybutora Audiotite kabli ZenSati Zorro BNC, RCA (Coax) i AES/EBU.
Niestety akapit o budowie z racji ochrony swojego know how będzie bardzo zwięzły. Otóż w każdym przypadku mamy do czynienia z kombinacją plecionki taśm z posrebrzanej miedzi. Ekran każdego kabla bazuje na metalowej plecionce. W roli dielektryka występują rurki powietrzne. Wtyki są firmowymi rozwiązaniami producenta, w których w korpusy ZenSati w zależności od kabla zaaplikowano swoje rodowane lub miedziane tudzież pochodzące od japońskiego Furutecha wsady. Finalnie każdy z nich otulono w dwie warstwy elastycznego nylonu. Zaś średnica każdego z kabli determinowana jest ilością przebiegów skręconych ze sobą taśm. Tak prezentujące się konstrukcje w drogę do klienta pakowane są w estetyczne miękkie pokrowce.
Gdy dotarliśmy do części opisowej procesu testowego, kilka słów wprowadzenia. Otóż jestem wręcz pewien, że na twarzach wielu z Was po przeczytaniu listy opiniowanych kabli w najlepszym przypadku jeśli nie lekceważący uśmiech, to co najmniej pojawił się grymas lekkiego niedowierzania. Chodzi oczywiście o próbę oceny wpływu na dźwięk okablowania dla zewnętrznych zegarów – z ingerencją łączówki transportu z przetwornikiem wszyscy zdążyli się już oswoić. Większość zachodzi w głowę, jak coś tak odległego od formowania dźwięku, jak kabel zapewniający idealne zgranie nadajnika z odbiornikiem prozaicznych zer i jedynek może mieć jakiekolwiek znaczenie. Powiem szczerze, kiedyś myślałem podobnie, aż sam stanąłem przed wyborem tego rodzaju akcesoriów i nagle okazało się, że nawet kabel zegarowy ma swoje trzy grosze w finalnym wyniku sonicznym całego konglomeratu audio. Łatwo nie było, jednak aby pokazać punkt odniesienia, jestem zobligowany wspomnieć, iż padło na flagowe kable amerykańskiej marki Shunyata Research Omega Clock. To ważne, bowiem zostały u mnie z bardzo prozaicznego powodu, jakim było transparentne, szybkie, dobrze zbalansowane w domenie wagi dźwięku granie. Jak zatem na ich tle, oraz tle mojej dyżurnej łączówki Hijiri HDG-X Milion wypadły tytułowe produkty serii Zorro?
Naturalnie poszły drogą wyznaczoną przez inne konstrukcje tej linii produktowej. To natomiast oznacza dobry drive muzyki, jej energię, mocny bas, ciekawie doprawiony pakietem esencji środek pasma oraz odpowiednio, czyli spójnie z resztą zakresów doświetloną górę. W pierwszym momencie słychać było, że wszystkiego jest jakby mniej, jednak po zrozumieniu celu nadrzędnego powstania tego modelu ZenSati wszytko było jasne. To po prostu nieco inne, nastawione na zwiększenie pulsu i nasycenia dźwięku pokazanie tego samego materiału, a nie bolesna degradacja jego jakości. Oczywiście w wartościach bezwzględnych z naturalnych przyczyn zajmowania pozycji na początku oferty akcenty wyrafinowania były na wyczuwalnie mniejszym poziomie, ale zapewniam, to w ogóle nie miało znaczenia. A powodem była ogólna radość prezentacji każdego rodzaju muzyki. Radość podsycana dobrym utrzymaniem motoryki podania materiału. Było krągło, jednak z odpowiednią kontrolą i wyraziście, ale bez wychodzenia wysokich tonów przed szereg, co finalnie dawało poczucie nieposkromionej chęci pokazania słuchaczowi dobrze doprawionego spektaklu muzycznego już na poziomie linii produktowej z poziomu must have.
Poziomie, który pokazywał swoje prawdziwe „ja” nawet podczas obcowania z tworami elektronicznymi, gdzie królowały przestery, modulacje i inne tego typu bliżej nieokreślone, ale będące clou tego rodzaju nurtu muzycznego przebiegi nutowe. W tej roli wystąpiła formacja The Acid z albumem „Liminal”. Dzięki wspominanemu przed momentem sznytowi podkręcania kontrolowanej energii przekazu wszelkie pomruki były nie tylko bardziej wyraziste w kwestii masowania trzewi, ale cały czas zachowywały dobry dystans od efektu nudnego uśredniania poszczególnych impulsów w jedną bliżej nieokreślona pulpę. Było mocno i esencjonalnie, jednak cały czas w pełni czytelnie. Dlatego bez problemu po sporym czasie przerwy zaliczyłem tę przecież daleką od moich preferencji płytę do początku do końca.
Z równie ciekawym w odbiorze feedbackiem wypadła muzyka jazzowa rodzimej produkcji spod znaku Krzysztofa Herdzina „Belcanto Semplice”. To w większości utworów spokojne granie. Przez testowo skonfigurowany system pełne nie tylko soczystej i przy okazji dobrze pulsującej wirtuozerii oraz dźwięczności, ale także w dobrym tego słowa znaczeniu piorunującej dosadności. Tak tak, dosadności, bowiem kilka razy na płycie lekko z zaskoczenia pojawiają się sejsmiczne pomruki. Na tyle zaistniałe znienacka i do tego odpowiednio skonfigurowane od strony krawędzi dźwięku i jego ataku, że przy zdobytej przez kilka ostatnich starć pewności dobrego występu tej płyty przy użyciu tytułowego okablowania Zorro, właśnie one z całej grupy artystów najbardziej punktowały kolejny pozytywny poziom odbioru naszych bohaterów. To trzecie podejście testowe do tego segmentu kabli, a odbiór wręcz bliźniaczy. I bez znaczenia, że raz bawiłem się zestawem analogowym a innym razem cyfrowym typu USB i Lan, w każdym przypadku projekcja wirtualnej sceny opierała się na tych samym założeniu, czyli dobrze kontrolowana i odpowiednio uformowana w kwestii informacyjności energia.
Dobrze, dotarliśmy do puenty nie tylko tego testu, ale całej serii spotkań z tą linią produktów. Co mogę o niej powiedzieć? Szczerze? Nuda. Oczywiście to tendencyjnie przewrotna ocena, gdyż życzę takiej nudy każdemu konstruktorowi, w której każda, powtarzam, każda konstrukcja, tak jak w tym przypadku Zorro oferuje te same fajne cechy. Jakie? Przecież opisałem je nie tylko dziś, ale w kilku innych testach. Chodzi oczywiście o zdroworozsądkowe pokazanie muzykalności słuchanej muzyki. To zawsze jest pełna esencji i dobrego timingu prezentacja, przy której nie ma możliwości się nudzić. A to przecież dopiero początek oferty tej marki. Komu zatem poleciłbym naszych bohaterów? Wiem, że to banał, ale z racji dobrego radzenia sobie w moim bardzo wymagającym systemie bez problemu wszystkim. Co się z tego wykluje, pokaże każda osobista konfrontacja. Jednak jedno jest pewne, to będzie bardzo przyjemnie spędzony czas.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Aud io Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Audiotite
Producent: ZenSati
Ceny
ZenSati Zorro Digital (BNC, RCA, AES/EBU): 9 590 PLN / 0,5m; 10 690 PLN / 1m; 11 790 PLN / 1,5m
Opinia 1
Parafrazując klasyka śmiem twierdzić, iż są na świecie rzeczy, które nie śniły się nie tylko filozofom, lecz również, jak już po wielokroć udało nam się dowieść, posiadającym zdecydowanie bardziej otwarte od większości populacji umysły audiofilom. Któż bowiem jeszcze kilka-kilkanaście lat temu mógłby przypuszczać, że nieco z przymrużeniem oka traktowane przez analogową brać granie z plików rozwinie się na tyle, że o ile tylko ktoś w tzw. międzyczasie nie złapał analogowego bakcyla, to tak po prawdzie streaming z chmury, bądź własnych repozytoriów stanie się dla niego chlebem powszednim. Ogólnodostępne, intuicyjne i mówiąc wprost, przynajmniej na typowo konsumenckim poziomie tak tanie, że praktycznie całkowicie wyeliminowało piractwo. Jeśli bowiem koszt miesięcznego abonamentu w najpopularniejszych serwisach streamingowych oscyluje w granicach (10 dla studentów) 20-35 PLN, czyli poniżej ceny pojedynczej płyty, a grać można nawet z telefonu i głośnika Bluetooth/soundbara za kilkaset PLN, to wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że w dzisiejszych czasach trudniej zdigitalizowanej muzyki dosłownie na wyciągnięcie ręki nie mieć aniżeli mieć. I gdy wydawałoby się, że owa powszechność i niemalże bezkosztowość wyklucza jakąkolwiek elitarność i ekskluzywność do głosu dochodzą skażeni audiophilią nervosą złotousi wraz z dedykowanymi ich wysublimowanym gustom urządzeniami i akcesoriami, „chodzącymi” w cenach, przy których stan przedzawałowy, bądź przynajmniej totalne osłupienie u osób postronnych są najłagodniejszymi z objawów iście bezgranicznego zdziwienia. Skoro bowiem za niezobowiązujący zestaw hiszpańskiego Wadaxa (Atlantis Refrence Server + DAC z modułem Akasa) przy kasie zostaniemy poproszeni o uiszczenie kwoty niebezpiecznie zbliżającej się do 1,5 … mln PLN, to znak, że ultra High-End rządzi się swoimi prawami. I właśnie z owej jakościowo-cenowej stratosfery, dzięki uprzejmości stołecznego Audiotite https://audiotite.pl/ udało nam się pozyskać na testy przewód ZenSati sILENzIO USB.
W przypadku ZenSati sILENzIO USB kwestie natury estetycznej są na tyle oczywiste, że prawdę powiedziawszy za bardzo nie ma o czym pisać. Krótko mówiąc druga od góry duńska łączówka jest bezwstydnie złota. No dobrze, z tą bezwstydnością może nieco się zagalopowałem, bo takimi byli reprezentanci serii Seraphim a sILENzIO przecież może pochwalić się nieco tonizującymi przekaz czarnymi splitterami i takimiż końcówkami. Niemniej jednak nadal mamy do czynienia z iście bizantyjskim przepychem a dokładając do tego mogący wprawić w kompleksy znaczną część „górnopółkowych” przewodów zasilających przekrój a co za tym idzie również zauważalną sztywność (warto wygospodarować odpowiednią przestrzeń za urządzeniami, bo pod względem podatności na zginanie i układanie ZenSati nie należy do najbardziej spolegliwych) jasnym jest, że to propozycja dedykowana najpoważniejszym graczom. W dodatku graczom, którzy kierując się własnym słuchem i indywidualnymi upodobaniami a nie bazują li tylko na suchych technikaliach, gdyż akurat tych w przypadku tytułowej łączówki jest jak na lekarstwo. Ot producent był jedynie łaskaw wspomnieć, iż zastosował unikalną konstrukcję i wyjątkowo szczelne/skuteczne ekranowanie oraz izolację, dzięki czemu udało mu się wyeliminować większość zdolnych zaszkodzić transmitowanym sygnałom zewnętrznych zakłóceń. Ponadto konstrukcję oparł na przewodnikach z posrebrzanej miedzi, choć sięgając nieco głębiej do promocyjnej beletrystyki można natrafić na deklaracje wykorzystania oprócz ww. srebra i miedzi również złota, rodu, teflonu, jedwabiu, bawełny i „wielu innych kosztownych materiałów”, ale gdzie, co i w jakiej roli, to już pozostanie słodka tajemnicą Marka Johansena.
Przechodząc do części poświęconej brzmieniu naszego dzisiejszego bohatera aż korciło mnie, żeby przewrotnie przyznać rację kabloscepytkom stwierdzając, iż jest to przewód, który może nie tyle ewidentnie nie gra, co de facto go nie słychać. Zanim jednak w obozie strony przeciwnej wystrzelą korki od szampanów a wśród zdecydowanie bliższej naszym sercom złotouchej braci da się zauważyć lekką dezorientację właśnie wykonaną przez nas woltą/zdradą (niepotrzebne skreślić) pragnąłbym jedynie zaznaczyć, iż powyższa fraza jest jedynie potwierdzeniem stricte audiofilskich prawd i stanu ogólnodostępnej wiedzy a nie ukłonem w kierunku tych, którzy przez pryzmat własnych ograniczeń i/lub zwykłe niechciejstwo, o najprzeróżniejszych ułomnościach nawet nie wspominając, nie uznają za stosowne czegokolwiek „na ucho” weryfikować, bezrefleksyjnie twierdząc, że transmisja cyfrowa to „suche” zera i jedynki a jakby kable, w tym przypadku USB, na cokolwiek wpływ miały, to podpinając je pod czarno białą drukarkę z powodzeniem powinniśmy uzyskiwać kolorowe wydruki. Ba, idąc tym tokiem rozumowania i patrząc na sILENzIO przez pryzmat jego ceny nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś oczekiwał nawet wydruków 3D.
A tak już nieco bardziej na serio, to przecież powszechną wiedzą jest, a przynajmniej być powinien, fakt iż każde fizyczne połączenie w torze audio jest stratne, więc im lepszego „interkonektu” użyjemy tym owe straty będą mniejsze a więc mówiąc wprost dany przewód będzie psuł mniej. I właśnie z takim przypadkiem w ramach niniejszego spotkania przyszło nam się zmierzyć, gdyż sILENzIO wydaje się spełnieniem audiofilskiego ideału połączenia tyleż bezstratnego, co całkowicie, pod względem sonicznym, transparentnego. Dlatego mając świadomość powyższej deklaracji miałem dwa wyjścia – w tym momencie zakończyć dalsze wodolejstwo, gdyż jak opisywać coś, czego nie słychać, bądź też, w miarę skromnych możliwości spróbować wykazać niuanse wyróżniające duński przewód od dotychczas goszczącej u nas konkurencji w stylu WestminsterLab USB Cable Ultra, niżej urodzonego rodzeństwa z serii Zorro, Jormy Reference, Esprit Audio Aura, czy Dyrholm Audio Vision USB. Pierwszym jest oczywiście cena, ale nie bądźmy małostkowi i nie zajmujmy się takimi drobiazgami, gdyż jak już wielokrotnie wspominałem wyroby audio nie są produktami pierwszej potrzeby, więc jeśli się na nie decydujemy, to tylko ze względu na to, że mamy na nie ochotę i możemy sobie na nie pozwolić a nie, że musimy, gdyż bez nich nasza egzystencja byłaby zagrożona. Oczywiście mniej, bądź histeryczne reakcje wynikające z konieczności wypięcia i oddania po-testowego elementu dystrybutorowi wpisane są w naszą naturę, ale bądźmy chociaż przez chwilę dorośli i poważni. To tylko hobby i niezobowiązujący sposób spędzania wolnego czasu a nie krucjaty krzyżowe i nawracanie niewiernych ogniem i mieczem. Za drugi pozwolę sobie uznać jego ponadprzeciętną holistyczność, czyli kompletność. Nie jest to bowiem zbiór kompromisów, które wespół tworzą jakąś mniej, bądź bardziej harmonijną całość, lecz bezlik wybitnych i realistycznych zarazem składowych, które jakby na nie nie patrzeć komponują się w absolutnie rzeczywistą reprodukcję. Chociaż akurat reprodukcja gdzieś tam podskórnie nosi znamiona kopii i wtórności a sILENzIO prowadzi nas do źródła, do pra-wykonu, gdzie jesteśmy w stanie doświadczyć zarówno magii miejsca, jak i konkretnej chwili. Łączy w sobie rozdzielczość i holografię WestminsterLab, wyrafinowanie i elegancję Jormy, zamiłowanie do pulsującego rytmu Espritów, żywiołowość Zorro, czy swobodę artykulacji Dyrholmów, lecz ów zbiór nie przypomina patchworka, bądź ciała muzycznego Frankensteina a misterną mozaikę, bądź wręcz wielkoformatowy kadr o rozdzielczości, plastyce i głębi wprawiających w niemy zachwyt. I tu do głosu dochodzi jeszcze jeden drobiazg. Otóż przy takim poziomie wierności i realizmu wydawać by się mogło, że duńska łączówka będzie w oczywisty sposób bezlitosna dla wszystkich nie do końca poprawnych i dopieszczonych nagrań. Tymczasem jej obecność sprawdza się równie dobrze, jak nasza bytność na koncercie, gdzie jakość dźwięku nie zawsze (rzadko kiedy) zasługuje na miano referencyjnej a jednak fun z uczestnictwa w takim wydarzeniu jest niezaprzeczalny i niepowtarzalny. Dlatego też poza wydanymi na złocie i gęściochach audiofilskim perełkami nie ma co się krygować i jeśli tylko najdzie nas ochota po prostu sięgnąć po ułomne, ale i ulubione zarazem wydawnictwa. Ot chociażby „Symbol Of Life” Paradise Lost, gdzie z jednej strony mamy świetny materiał muzyczny, niebanalne pomysły aranżacyjne i idealne zespolenie ciężaru z melodyjnością a agresji gitar z kojącymi partiami klawiszy, czy wokali Holmesa z gościnnymi, iście anielskimi wtrąceniami Joanny Stevens, ale … sama jakość dźwięku jest może nie podła co cienka jak zadek węża. I zazwyczaj, umieszczając ową pozycję na playliście usilnie próbuję dotrwać do jej końca, by z uśmiechem posłuchać coveru „Small Town Boy” i z przykrością stwierdzam, że niezbyt często mi się to udaje. Po prostu mówię pas zmęczony cykającymi blachami, gitarowym jazgotem oraz brakiem przestrzeni i upośledzeniem namacalności. Tymczasem ZenSati znanym tylko sobie sposobem był w stanie ów bubel może nie tyle przywrócić światu, co doprowadzić na tyle do używalności, że może nie zabrzmiał jak przecież cięższy i bardziej brutalny a jednocześnie pozbawiony ww. mankamentów „Moonflowers” Swallow The Sun, ale już uszu nie ranił. A po album słynących z parania się melodic doom-death-metalem Finów sięgnąłem nie bez powodu, gdyż na ww. Deluxe Edition na drugim krążku znajdziemy „klasyczne” – poddane orkiestracji (m.in. na fortepian i Trio NOX) wersje utworów z pierwszego krążka, które nagrano w … kościele w Sipoo (Finlandia). Mamy zatem klasyczne – naturalne instrumentarium o głębokiej, soczystej barwie, dość oszczędną, acz słyszalną, namacalną aurę pogłosową i wyrafinowanie godne stricte „melomańsko-audiofilskich” oficyn w stylu 2L, czy Taceta. Kluczowym jest jednak fakt niepopadania w zbytnią analityczność i hiper-rozdzielczość, przez co precyzja obrazowania nie przyjmuje antyseptyczno – prosektoryjnej maniery i zamiast muzyki nie zaczyna serwować słuchaczom wyekstrahowanych, pojedynczych dźwięków, które ów nieszczęśnik musi na własny użytek i w czasie rzeczywistym w swej mózgownicy kleić na nowo. A tutaj mamy perfekcyjny stop muzykalności z rozdzielczościom o stopniu realizmu zapewniającym doznania tożsame jakbyśmy zasiadali w którymś ze środkowych rzędów i mogli objąć zmysłami całość spektaklu – poczynając od kubatury sakralnej budowli, po partie poszczególnych muzyków, czy wręcz pojedyncze muśnięcia smyczkiem strun, czy palców na klawiszach fortepianu. Bez sztucznego rozświetlenia, bez ostrego światła studyjnych reflektorów, za to z naturalną plastyką i aksamitną czernią tła godną renesansowych mistrzów.
Skoro zdążyliście się Państwo domyślić, iż ZenSati sILENzIO USB jest dla mnie równie (nie)osiągalny jak 6 litrowy, 650 konny Bentley Continental GT Speed Edition 12 a jego obecność w systemie mogłem potraktować jedynie jako niezobowiązującą, kilkudniową jazdę próbną ww. turladełkiem, to do finalnego podsumowania podchodziłem zarówno z niekłamaną satysfakcją wynikającą z goszczenia go w swych skromnych progach, jak i niemalże ze stoickim spokojem, czy wręcz zdroworozsądkowym dystansem. Jednak ad rem. Czy jest to najlepszy przewód USB, z jakim kiedykolwiek dane mi było się zetknąć w kontrolowanych warunkach w całej mej audiofilskiej historii? Bez wątpienia. Czy sprawdzi się zawsze i wszędzie? Przewrotnie odpowiem, że absolutnie nie, gdyż o ile ma zdolność oddawania piękna muzyki nawet z nieco po macoszemu potraktowanych pod względem techniczno-realizacyjnym nagrań, to już potknięć zaliczonych podczas konfiguracji systemu raczej nie ukryje a wręcz pokaże takimi jakie one są i z tą bolesną świadomością nas zostawi. Jeśli jednak uznacie Państwo, że warto ową rękawicę podnieść i stanąć z nim w szranki, to pozostaje mi tylko szczerze Wam pozazdrościć, jednocześnie lojalnie ostrzegając, iż obecność tytułowej łączówki będzie swoistą trampoliną do dalszych i stety/niestety nieuchronnych upgrade’ów Waszego wydawać by się mogło skończonego systemu. I lepiej wierzcie mi na słowo zanim po sILENzIO sięgniecie, bo miałem go u siebie raptem dwa tygodnie a następstwa jego obecności niejako właśnie się procesują. Ale to już temat na zupełnie inną historię …
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact; Vitus SCD-025mkII
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + Quantum Science Audio (QSA) Violet
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Być może zabrzmi to pompatycznie, ale przyznam szczerze, iż bardzo lubię testy zabawek audio, które swą ceną w oczach tak zwanego zwykłego Kowalskiego ocierają się o opary absurdu. I nie ma znaczenia, czy jest to elektronika, okablowanie, czy akcesoria, bowiem dla mnie ważny jest zazwyczaj lekko podniesiony poziom adrenaliny. Naturalnie w pozytywnym tego słowa znaczeniu, gdyż abstrahując od wspomnianej ceny teoretycznie obcuję z czymś wyjątkowym w domenie jakości. Jakości, którą zawsze z ciekawością konfrontuję ze swoim punktem widzenia świata muzyki. I gdy po latach starć z wieloma tego typu konstrukcjami wydawało się, że najlepszą zabawę mam już za sobą, do gry niespodziewanie wkroczył od niedawna penetrowana przez nas duńska manufaktura ZenSati. Czym mnie tak pozytywnie potrząsnęła? Co prawda nie jest to ostatnie słowo tego producenta, ale jestem rad, że dzięki zabiegom warszawskiego dystrybutora Audiotite w nasze progi trafił drugi od góry w portfolio marki, naturalną koleją rzeczy przynależności do ekstremalnego High Endu wymagający cenowo przewód ZenSati sILENzIO USB. Zaintrygowani? Jeśli tak, to zapraszam do lektury poniższego tekstu, w założeniu którego należy spodziewać się brutalnego oddzielania ziarna od plew.
Akapit o budowie w sobie znanym przez ZenSati, niestety coraz częściej uprawianym przez wielu innych konstruktorów stylu niestety będzie symboliczny. Mianowicie jedyne co wiemy, to fakt użycia w roli przewodników sygnału wysokiej czystości posrebrzanej miedzi. Nie wiemy nic o ekranowaniu, izolacji, użytych wtykach, wewnętrznym splocie i innych tego typu rzeczach. Jednak mimo braku informacji na temat budowy widzimy efekt finalnego ubrania przewodu w bogato wyglądającą złotą otulinę i zapakowana go w elegancką, obitą skórą skrzynkę z certyfikatem oryginalności.
Czy nasz bohater sprostał zadaniu pokazania palcem większości konkurencji gdzie ich miejsce? Wiem, wiem, to trochę prześmiewcze pytanie, jednak na nieszczęście dla wspomnianego środowiska bardzo bliskie prawdy. Powód? Są dwa. Pierwszym i dla mnie najważniejszym była dotychczas niezaznana przyjemność testowania tego rodzaju akcesoriów cyfrowych. A jak pokazałaby portalowa wyszukiwarka, miałem drogie i bardzo drogie tego typu druty i jeszcze żaden nie brzmiał aż tak blisko mojego codziennego wzorca. To było na tyle zjawiskowe, że gdy już dojrzeję emocjonalnie do obcowania z muzyką na bazie plików, po zaopatrzeniu się w zasilacze liniowe Super10 dla źródła cyfrowego niedawno testowanej przez nas niderlandzkiej marki Farad, kolejnym krokiem będzie ostateczna próba z rzeczonym, tym razem duńskim kablem USB. Na chwilę obecną to nie mój konik, ale w ostatnim czasie już drugi raz poczułem podskórną refleksję, że idzie ku dobremu. Dlatego też podczas rozmów ze znajomymi o tym sposobie słuchania muzyki przestałem używać frazy „nigdy w życiu”. Drugim powodem zaś jest soniczna moc sprawcza. Wpięcie ZenSati sILENzIO USB było czymś na zasadzie przeskoczenia mojego toru plikowego do innej ligi. A przecież nadal Lumina U2 Mini zasilał niedrogi kabel sieciowy Vermöuth Audio Reference Power Cord, sygnał czyścił podstawowy switch Silent Angel Bonn N8, a dane od switcha do Lumina płynęły przyjemnym w odbiorze, ale jednak zdroworozsądkowo kosztującym i tak grającym kablem Next Level Tech NxLT Lan Flame. Teoretycznie tak skonfigurowany set powinien zabić potencjał sILENzIO, tymczasem muzyka w dobrym znaczeniu tego słowa wręcz wybuchła. Trysnęła dobrze zbilansowaną esencją. Pełną nie tylko kontrolowanej, ale również wielobarwnej energii, co przy wsparciu przez swobodnie wybrzmiewające, dalekie od nachalności, a mimo to prezentowane z rozmachem wysokie tony sprawiło, że przekaz uderzał mnie odpowiednim impulsem bez jakiegokolwiek poczucia wysilenia. To od momentu nabycia dużych gabarytowo kolumn jest dla mnie wyznacznikiem high end-owego grania, czyli owszem, trzeba grać mocnym impulsem, jednak należy nie unikać jego przerysowania w domenie nachalności. Niższe serie ZenSati również grają fajnym, bo mocnym i bogatym w informacje środkiem oraz dobrze zdefiniowanym basem, jednak ich prezentacja obciążona jest estetyką lekkiego prężenia muskułów. To może się podobać i wiem, że się podoba, ale powinno występować do pewnego poziom jakości dźwięku. W tym przypadku w każdym aspekcie projekcji na szczęście mamy niezbędny do wybrzmienia najcichszej nuty spokój. Bez pogoni za wyczynowością, tylko praca nad pokazaniem clou danego materiału. Nie za ładnie, nie za brzydko, tylko w punkt. A trafienie w punkt to właśnie unikanie ekstremów. No może z jednym wyjątkiem. Chodzi oczywiście o rozdzielczość. Rozdzielczość, która moim zdaniem jest głównym pozytywnym „winowajcą” brzmienia naszego bohatera. A to dlatego, że rozsądnym zdjęciem woalki z wirtualnej sceny pozwala błysnąć umiejętnościami nawet najniższym rejestrom, które po odsłonięciu wielu wcześniej skrytych odcieni wydają się schodzić nieco niżej. A nie od dziś wiadomo, że ten zakres z racji bezproblemowego zejścia moich kolumn poniżej 20 Hz jest dla mnie czymś na kształt podstawy do wydania pozytywnej oceny całej prezentacji spektaklu muzycznego. Spektaklu, którego w aż tak wyśrubowanym jakościowo wydaniu przez połyskującego złotem Duńczyka w najśmielszych snach się nie spodziewałem. Naprawdę szacunek.
Gdy przyszedł czas na puentę, nie będę owijał w bawełnę, tylko to co mam do zakomunikowania powiem wprost. Otóż tytułowy duński przewód Zensati Silenzio USB jest znakomity. Wszystko co robi, robi na tyle dojrzale, że naprawdę trzeba mieć mocno zmasakrowany pod względem brzmienia system, aby miał problem uzyskać z nim pełną synergię. Jest dynamiczny, esencjonalny, kolorowy, rozdzielczy i gra bez wysiłku, czego w tak wyśrubowanym wydaniu próżno szukać u większości drogiej konkurencji. A że swoje kosztuje, cóż, jest klasycznym przykładem adekwatnej wyceny w stosunku do oferowanej jakości. Dla mnie to całkowicie zrozumiałe.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Audiotite
Producent: ZenSati
Cena: 44 290 PLN/ 0,5m; 54 190 PLN / 1m; 63 990 PLN / 1,5m
Opinia 1
Tym razem w ramach niezobowiązującej i wprowadzającej w temat rozbiegówki pozwolę sobie zwrócić Państwa uwagę na aspekt ekonomiczno-logiczny wyrobów audio, oraz ich analogię do pozostałych dziedzin naszej egzystencji. Oczywistym i niepodlegającym dyskusji faktem bowiem jest, iż decydując się na „zabawę” w High-End wkraczamy w świat dóbr luksusowych znajdujących się na przeciwległym końcu listy ludzkich zachcianek aniżeli tzw. artykuły pierwszej potrzeby. Mówiąc wprost, choć trudno w to uwierzyć, nie tylko da się bez nich żyć, lecz o zgrozo przeważająca część populacji homo sapiens właśnie tak czyni, nie tylko nie zawracając sobie głowy spędzającymi sen z audiofilskich powiek problemami, co wręcz nie mając nawet świadomości istnienia takowych. Mniejsza jednak o to, bo kluczowy jest jedynie „luksusowy” obszar w jakim będziemy się poruszać i w którym to cenę winduje znane nazwisko, szlachetne materiały, wyrafinowana/kontrowersyjna forma, unikalność/oryginalność/złożoność/prostota (niepotrzebne skreślić) konstrukcji i oczywiście popyt. Jak łatwo się domyślić kombinacja powyższych składowych jest całkowicie dowolna a życie nauczyło nas, że czasem zarówno bez którejkolwiek z powyższych da się osiągnąć sukces, jak i spełniając wszystkie kryteria ponieść sromotną porażkę. Ja jednak nie o tym, gdyż i tak finalnie sprawą kluczową jest to, czy ktoś za to, co stworzyliśmy będzie skłonny stosowną kwotę wyasygnować. Jeśli tak, problem z głowy. Jeśli jednak nie, to zaczynają się schody, szukanie winnych i analiza gdzie popełniliśmy błąd. Załóżmy jednak, że biznes się „spina”, grono zadowolonych nabywców rośnie i teoretycznie wszystko byłoby OK, gdyby nie pojawienie się nienależących do naszego „targetu” sceptyków, którzy dziwnym zbiegiem okoliczności postanowili autorytatywnie stwierdzić, iż to co znalazło się w naszym portfolio jest zdecydowanie za drogie. I zupełnie nieistotne, czy dla nich, czy generalnie. Znaczy się po prostu za drogie i już. Absurd, bądź lokalna anomalia ograniczona li tylko do branży audio? Niekoniecznie. Wystarczy bowiem zerknąć do „sieci”, by przekonać się, iż z racji zbliżającego się tłustego czwartku dyżurnym tematem powoli stają się pozornie mało absorbujące uwagę i trudne do jednoznacznie ekskluzywnej kwalifikacji … pączki. Tak, tak – pączki, a dokładnie ich ceny, które w zależności od renomy wytwórcy bez większych oporów przekraczają pułap 20 PLN za sztukę. Słychać oburzone głosy, że to „rozbój w biały dzień” (w 2023r. wg. Wiadomości spożywczych (dostęp 24/01/2024) marketowe kosztowały 0,29 – 3,99 PLN), sprawa wymagająca co najmniej interwencji UOKiK-u, czy też mówiąc wprost „dojenie naiwnych”. Sęk jednak w tym, że chętnych nie brakuje a lwia część konsumentów niespecjalnie czuje się wyd … znaczy się nabita w butelkę, otwarcie przyznając, iż wolą mniej a lepiej, co też oznacza, że relacja jakość/cena jest dla nich wysoce satysfakcjonująca, niespecjalnie czując chęć wnikania w detale – jednostkowe ceny, czy też pochodzenie ingrediencji składających się na zaklętą w kulistej bryle bombę kaloryczną. Dlatego też zamiast niepotrzebnie się nakręcać sugeruję zachować zdrowy rozsądek i pogodny dystans do otaczającej nas rzeczywistości nie zaprzątając sobie głowy tym na co wpływu nie mamy a dokonując własnych i co najważniejsze nieprzymuszonych wyborów kierować się własnymi zmysłami mierząc siły na zamiary. Jeśli zatem możemy na coś sobie pozwolić i owo „coś” spełnia pokładane w nim nadzieje i oczekiwania, to raczej nie ma się nad czym dłużej zastanawiać.
Życie jest bowiem zdecydowanie za krótkie i nieprzewidywalne, by cokolwiek odkładać na później, bo tego później może albo nie być, albo może być dalece odbiegające od naszych pobożnych życzeń. A jeśli w tym momencie zastanawiacie się Państwo jakiż cel ma powyższy, zaskakująco sążnisty wstępniak, to spieszę z wyjaśnieniem, iż jest to nic innego jak tylko podkład pod budzący niezrozumiałe emocje, podobnie jak wspomniane pączki, temat dzisiejszego spotkania, czyli okablowania zasilającego, którego reprezentantem jest nie kto inny, jak pochodzący z Danii a dostarczony przez stołeczny Audiotite srebrzysty ZenSati Cherub Power.
Jak już zdążyłem napomknąć ZenSati Cherub Power jest srebrny, połyskliwy i przynajmniej pod względem wartości postrzeganej niewiele ustępuje swemu nieco szlachetniej urodzonemu rodzeństwu z serii Seraphim. Pod względem ergonomii, pomimo całkiem słusznej średnicy, przewód jest nad wyraz wdzięczny do układania i zaginania a ponadto zaskakująco … lekki.
Jeśli zaś chodzi o technikalia, to o ile poprzednio jeszcze co nieco udało nam się wygrzebać, to tym razem informacji mamy jak na lekarstwo. Chyba tylko na otarcie łez i zamknięcie ust największym krzykaczom producent raczył był niezobowiązująco wspomnieć, iż użył przewodników ze srebrzonej miedzi i … to by było na tyle. Ani słowa o budowie, geometrii i średnicach/przekrojach przewodników, ekranowaniu, etc. Jedno wielkie nic. Wnikliwe oko dostrzeże jednak na wtykach logo Furutecha, więc przynajmniej wiadomo kto dostarcza „wsady” do własnym sumptem wykonywanych korpusów.
Nie mając zatem żadnego punktu zaczepienia pozwalającego jeszcze przed odsłuchem z większą, lub mniejszą trafnością wytypować preferowane przez naszego gościa miejsce w systemie do testu podszedłem praktycznie bez żadnych oczekiwań. Powiem nawet więcej – cenę sprawdziłem dosłownie tuż przed publikacją, więc przez blisko dwa tygodnie zabawy nawet nie próbowałem patrzeć na jego poczynania poprzez pryzmat, jak się miało okazać wcale niebagatelnej – oscylującej w okolicach 50 kPLN, kwoty. Niemniej jednak czy to w roli życiodajnej arterii dla lampowego źródła (Ayon CD-35 Preamp + Signature), czy 300W integry (Vitus Audio RI-101 MkII) duński przewód sprawdzał się wprost wybornie wtapiając się w system i znikając z toru niczym doświadczony snajper Jægerkorpset (duńska jednostka specjalna) wśród leśnego poszycia. Oferował bowiem to, co w danym momencie było potrzebne i konieczne w reprodukcji konkretnego materiału nie tylko nie narzucając swojej sygnatury i charakteru, co jedynie dbając o nieskrępowany przepływ życiodajnego prądu. A ten okazał się krytyczny przy brutalnym a zarazem onieśmielająco złożonym i wieloplanowym „Χ Ξ Σ’ -The Seven Seals of the Apocalypse-(Revelation 5:7)” Sakisa Tolisa, gdzie oprócz płynnie przechodzącego od czystego, głębokiego wokalu do groźnego growlu sprawcy całego zamieszania dochodziły jeszcze partie chóralne i instrumentalna apokalipsa dopełniająca dzieła zniszczenia utrzymanych w rytualno-etnicznej hellenistycznej estetyce utworów. Tutaj nie ma miejsca ani na potknięcia, ani na półśrodki. Jakiekolwiek odchudzenie i przedobrzenie z ofensywnością kończy się krwawieniem z oczu i uszu bardziej obfitym aniżeli przy Eboli a próby łagodzenia, czy też niewystarczająca energetyczność dramatyczną utratą czytelności, spadkiem motoryki i transformacją dalszych planów w monolityczny odlew, w którym rozróżnić poszczególnych partii nie sposób. A Cherub tylko sobie znanym sposobem był w stanie nad tym całym pozornie niezbornie kakofonicznym rozgardiaszem nie tylko zapanować, co nadać mu zaskakująco logiczną i uporządkowaną formę. Zamiast jednak focusować się na stricte matematycznej precyzji, czy też laboratoryjnej sterylności udało się mu, przewodowi znaczy się, oddać natywną spontaniczność oraz iście atawistyczną mroczną agresję nagrań. Bas dorównywał punktualnością japońskim kolejom lecz już już jego konsystencja zależała od tego czy akurat z atomową siłą odzywała się stopa, czy też do głosu dochodziła kanonada blastów, czyli potrafił być w jednej chwili mięsisty i krągły, by za moment pokazać swe chrupkie i twarde oblicze.
Na zdecydowanie bardziej cywilizowanym repertuarze, za jaki pozwolę sobie uznać folkowo-coldwave’owy „One – In the Dark” TVINNA do głosu dochodziły jeszcze takie niuanse jak fenomenalne różnicowanie naturalnego – akustycznego instrumentarium i elektroniczno-syntetycznych wypełniaczy, oraz wciągająca bardziej aniżeli chodzenie po bagnach głębia sceny. Jeśli dodamy do tego trójwymiarowość zawieszonych w przestrzeni wokalnych polifonii i stronienie od przaśnych „skoczności” kompozycji jasnym jest, że powyższe wydawnictwo za każdym razem grało od pierwszej do ostatniej nuty. Co istotne wiernie zostało oddane „oblanie” elektroniką fizycznych instrumentów zamiast prób przemycenia ordynarnej wklejki przypominającej nieudolne zabawy w Photoshopie, więc nie było efektu „rozwarstwienia” a jedynie uszy pieściła kojąca koherencja i homogeniczność. Co do średnicy i góry pasma to ZenSati stawiał na komunikatywność, bezpośredniość i orzeźwiającą, krystaliczną czystość. Tylko żeby była jasność, nie oznaczało to jakiegokolwiek, nawet śladowego ochłodzenia, czy też wyostrzenia a jedynie oddanie pełni witalności drzemiącej w usytuowanej na szczycie częstotliwościowej skali dźwięków. Bez ich (nad)interpretacji, dosładzania, czy też zaokrąglania. Dlatego warto mieć świadomość, że Cherub niczego nie zamaskuje i nie poprawi tak jeśli chodzi o reprodukowany repertuar, jak i sam system w którym przyjdzie mu egzystować. On jedynie odda charakter i potencjał spiętej nim elektroniki, więc zanim po niego się sięgnie warto choć przez chwilę zastanowić się, czy rzeczywiście na taką dawkę prawdy jesteśmy gotowi.
Nie da się ukryć, że ZenSati Cherub Power to przewód z jednej strony niezwykle wdzięczny tak pod względem ergonomii, jak i brzmienia, bo ani nic dla siebie nie zachowuje, jak i nic od siebie nie dodaje, lecz z drugiej równie bezkompromisowy, gdyż nie czuje się w obowiązku czegokolwiek maskować i poprawiać. Jeśli jednak zależy Państwu na uwolnieniu dynamicznego potencjału drzemiącego w Waszych systemach bez majstrowania przy ich równowadze tonalnej i generalnie natywnym charakterze, to kontakt z duńską sieciówką może okazać się biletem w jedną stronę.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF; Esprit Audio Alpha
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Jestem święcie przekonany, że nawet początkujący melomani zdają sobie sprawę z faktu bardzo mocnego udziału Duńczyków w tworzeniu światowego segmentu gospodarki związanego z domowym audio. Od kolumn, przez elektronikę, po okablowanie jak kraj długi i szeroki Skandynawowie od lat kultywują działalność w tworzeniu konstrukcji, na ile to możliwe, pozwalających nam jak najbardziej zbliżyć się do sedna emocji zawartych w muzyce. Jak pewnie się domyślacie i co naturalnie można zweryfikować przy pomocy naszej wyszukiwarki, kilka starć z konstrukcjami stamtąd mieliśmy okazję zaliczyć. Czy to kolumny Dynaudio Consequence, tudzież Confidence 60, czy elektronika spod znaku Gato Audio, za każdym razem były to fajne przygody. Naturalnie Dania stoi również okablowaniem, którego za sprawą tytułowej high-endowej marki Zensati i jej modelu Seraphim mieliśmy niedawno okazję posmakować. A, że smakowały wybornie, po szybkich konsultacjach z dystrybutorem w poczuciu pewnego rodzaju obowiązku w stosunku do Was postanowiliśmy kontynuować testowy research oferty tego brandu. Co tym razem trafiło na tapet? Z jednej strony patrząc na poprzednie spotkanie temat jest skromniejszy, jednak zapewniam, iż równie ciekawy. Chodzi o dystrybuowany przez warszawski Audiotite kabel sieciowy Zensati Cherub. W hierarchii stojący oczko bliżej od Seraphim-a, ale cóż z tego, gdy swoim brzmieniem potrafił zaczarować nawet tak wymagające zestawy, jak nasze redakcyjne zbieraniny.
Gdy przyszedł czas na informacje o budowie i technikaliach naszego bohatera, podobnie do modelu Seraphim wiemy naprawdę niewiele. Tylko tyle, że w kwestii przewodnika mamy wysokiej czystości miedzią pokrytą czystym srebrem. Tak przygotowany przebieg każdego sygnału z zastosowanymi wtykami łączony jest nie na bazie lutowania, tylko cały czas udoskonalaną autorską techniką bezpośredniego zaciskania zapewniającą zamknięte punkty połączeń. Każdy produkt wykonywany jest ręcznie i finalnie otulany świetnie prezentującą się wizualnie srebrzysta plecionką.
Nie będę się specjalnie rozwodził. tylko już na starcie powiem, iż sygnatura brzmienia Cheruba jest bardzo zbliżona do Seraphim-a. Co to oznacza? Otóż w głównej mierze różni je podejście do wyrażania ekspresji muzyki. Nadal przekaz jest pełen energii, a przy tym dobrze kontrolowany, plastyczny, jednak z pełną paletą informacji, ale nasz bohater na tle starszego brata w oddaniu ofensywności każdego niuansu jest minimalnie wycofany. To źle? Nic z tych rzeczy, bowiem opisujemy cechy kabla z niższej serii na tle oferty z wyższej półki, dlatego wygłoszona opinia wygląda tak niefortunnie i jest po trosze krzywdząca. Co mam na myśli pisząc o krzywdzie? Otóż owe „wycofanie” w znakomitej większości przypadków może być odbierane jako bardzo pożądana cecha pozytywna. Chodzi mianowicie o to, że zachowanie Cheruba na tle poprzednika odbierałem jako dobrze rozumianą kulturę grania. Bez dodatkowego świecenia w górnych rejestrach, wzmacniania poczucia generowanego przez system drive’u i ogólnego podkręcania energii całości wydarzenia scenicznego, co notabene Serphim robił znakomicie, jednak zawsze chciał być tym najlepszym. Tymczasem oferowany w dobrym tego słowa znaczeniu spokój i fajna równowaga emocjonalna przekazu Cheruba powodowały, że każdy rodzaj muzyki, nawet ten podkręcony jakościowo i z przeciwległego bieguna spaprany przez masteringowców grały bardzo dobrze. Bez zbędnych fajerwerków, tylko z dbałością o odpowiednie oddanie ducha każdego numeru. Dzięki temu formacje rockowe z Metallicą oraz AC/DC na czele oraz samplery oficyny Stockfisch Record nie oferowały męczącej nadpobudliwości. I żeby nie było, w obydwu przypadkach mówię o tym samym, gdyż pomijając jazgotliwą marność produkcji metalowych kawałków wspomniane wydawnictwo płytowe w imię rozumianej jedynie przez nich poprawy rozmachu prezentacji dość mocno, a przez to nierzadko boleśnie lansuje nadmierną wyrazistość górnych rejestrów i wyższej średnicy swoich produktów płytowych. A gdy tak podane artefakty wzmocnimy dodatkowym pakietem witalności, może skończyć się to tak zwanym pękaniem szkliwa na zębach. Dlatego Cherub mimo zajmowania niższego szczebelka na drabince jakościowej marki Zensati wydaje się być bardziej uniwersalnym kablem od złotego rodzeństwa. To oczywiście nie będzie regułą, gdyż wiadomym jest, że co system, to inne potrzeby, inna reakcja na ten sam kabelek i dodatkowo inne widzi mi się słuchacza, ale opisany umiar w dawkowaniu wyrazistości to cecha pokazująca jego brzmieniową dojrzałość. Dojrzałość polegającą na pokazaniu odpowiedniego pulsu oraz różnorodność energii generowanej przez każde źródło pozorne, a nie sztucznym podkręcaniu timingu i ofensywności projekcji. To brzmieniowo bardzo równy kabel i to jest jego największa zaleta.
W jakim środowisku sprzętowym ulokowałbym naszego bohatera? Powiem tak. Jak wspominałem, to bardzo równy, a przez to uniwersalny kabel. Cechuje go dobra kontrola niskich rejestrów, mocne osadzenie w masie i otwarta, acz stroniąca od nadinterpretacji góra pasma, co sprawia, że ewentualna porażka jest możliwa jedynie w przypadku wpięcia go w bardzo źle skonfigurowany od strony wagi dźwięku system. Owszem, mogą zdarzyć się inne nie do końca udane podejścia konfiguracyjne, ale będzie to jedynie efekt rozmijania się oczekiwań słuchacza na poziomie niuansów, a nie słabego występu jako takiego. Dlatego jeśli poszukujecie czegoś odpowiednio esencjonalnego i do tego nie tracącego na szybkości narastania sygnału muzycznego, Cherub powinien znaleźć się na Waszej liście potencjalnych prób na żywym organizmie. Jest tego wart.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Audiotite
Producent: ZenSati
Cena: 46 790 PLN / 1m; 51 690 PLN / 1,5m; 56 590 PLN / 2m
Opinia 1
Kiedy za oknem szaro, buro i na tyle nieprzyjemnie, że nawet nasze czworonogi wyjście na spacer zaczynają traktować jako zło konieczne poważnie zastanawiając się nad osiągnięciem kolejnego stopnia ewolucji i wykształceniu umiejętności korzystania z „ludzkiej” toalety, jedynie kuszące ze sklepowych witryn ociekające srebrem, złotem i czerwienią świąteczne dekoracje, o zawodzących z podłej jakości głośników kolędach pozwolę sobie z racji chęci zachowania higieny języka nie wspominać, przypominają, że już za chwileczkę, już za momencik jeśli nie wszyscy, to przynajmniej większość z nas zasiądzie do wigilijnego stołu. Zanim jednak wylądują na nim właśnie bulgocące kapusty, barszcze, kuszące złocistą panierką ryby i czego tylko dusza zapragnie wypadałoby zadbać o odpowiedni entourage i jakoś przyozdobić własne cztery kąty, nie zapominając przy tym o stanowiącym nasze oczko w głowie systemie audio. Nie, nie, proszę nie kręcić z niedowierzaniem głową i nie memłać pod wąsem zapewnień w stylu „chyba (tu zapewne pojawiłaby się popularna partykuła wzmacniająca) po moim trupie!”. Nie mam bowiem zamiaru czy to nakłaniać, czy wręcz lobbować za zielonym światłem dla naszych SDO (Strażniczek Domowego Ogniska) do dekorowania naszych „ołtarzyków” wszelakiej maści świątecznymi stroikami, serwetkami, trolo-mikołajami, etc., lecz jedynie wprowadzenie nieco blasku do nie zawsze trafiających w gusta naszych Pań zestawów grających a to za sprawą stosownego … okablowania.
Oczywiście powyższe treści proszę traktować ze sporym dystansem i przymrużeniem oka, jednak, gdy dotarł do nas mroczny obiekt pożądania, czyli de facto „podmiot zbiorowy” niniejszej epistoły, o którego starania zapoczątkowaliśmy podczas ostatniego Audio Video Show jasnym stało się, iż poprzez swoją trudną do przeoczenia aparycję wręcz idealnie wpisuje się w bogactwo bożonarodzeniowej ornamentyki, nic a nic przy tym nie umniejszając jego roli, gdyż nigdy nie ukrywaliśmy, nie ukrywamy i ukrywać nie mamy zamiaru, iż co jak co, ale okablowanie już od dawien dawna przestało być li tylko dodatkiem a stało się pełnoprawnym elementem, składową toru audio. Jednak do brzegu, bowiem choć lada moment będącemu bohaterem niniejszego spotkania wytwórcy stuknie piętnaście lat i już w Polsce, bodajże w okolicach 2010-2011r., próbował dystrybucyjnego szczęścia, to jednak dopiero teraz, dzięki nowemu opiekunowi – stołecznemu Audiotite udało nam się pozyskać na testy małe co nieco z zaskakująco bogatego portfolio. O kim a raczej o czym mowa? O przewodach głośnikowych i łączówkach XLR z serii Seraphim duńskiej manufaktury ZenSati na test których serdecznie zapraszamy.
Jeśli ktoś po przeczytaniu wstępniaka zachodził w głowę o co chodzi z tymi świątecznymi analogiami, to choćby pobieżne zapoznanie się powyższym materiałem zdjęciowy powinno rozwiać jego wszelkie wątpliwości. Nie da się bowiem ukryć, że linia Seraphim wręcz idealnie wpisuje się w iście bizantyjskie poczucie estetyki i przepychu jakże bliskie wszystkim miłośnikom świątecznych bibelotów. Jest po prostu złoto i to tak bardzo złoto, że bardziej … złociej (?) chyba się nie da. Złota jest zewnętrzna plecionka ochronna, złote są splittery i złote są wtyki / widły. Całe szczęście pokryte (eko?) skórą walizki, w jakich tytułowe przewody są dostarczane utrzymano w zdecydowanie mniej rzucającej się w oczy czerni, co z drugiej strony jedynie potęguje kontrast i połyskliwość duńskich kabli przy wypakowywaniu (vide unboxing). Jak sami Państwo z pewnością zdążyliście zauważyć zarówno interkonekty, co raczej nie dziwi, jak i przewody głośnikowe, co już wcale takie powszechne nie jest, występują w formie pojedynczych „przebiegów” i w dodatku bez oznaczenia tak kanału (L/P), polaryzacji (+/-), jak i kierunkowości. Oczywiście w przypadku XLR-ów konia z rzędem temu, kto podłączy je odwrotnie a i z lewym i prawym też nie powinno być problemów, jednak przy głośnikowcach i nieco dłuższych przebiegach warto wykazać się po pierwsze uwagą a po drugie … cierpliwością, gdyż jeśli sami wcześniej nie oznaczymy sobie kierunkowości, to przy każdorazowym przepinaniu (a o to w recenzenckich realiach wcale nie tak trudno) proces wygrzewania i układania chciał, nie chciał trzeba zaczynać niemalże od zera.
A teraz nawet nie tyle garść, co dosłownie szczypta faktów i … dywagacji, gdyż ZenSati (nie)stety należy do grona wytwórców, którzy są na tyle lakoniczni w dzieleniu się informacjami o swoich produktach, że wolą powiedzieć za mało, bądź nie wypowiadać się wcale aniżeli zdradzić coś odrobinę za dużo. I tak, patrząc w metrykę naszych gości Seria Seraphim debiutowała, wraz z oczko niższą Cherub w 2012r na CES-ie. Jak się jednak łatwo domyślić 11 lat to szmat czasu, więc i właśnie w tzw. międzyczasie co nieco w budowie naszych dzisiejszych gości (podobno) się zmieniło. W końcu jeśli ktoś bierze się za poprawianie własnego systemu w wieku … dziewięciu lat, a tak właśnie inwencję twórczą dziecięciem będąc wykorzystywał Mark Johansen – założyciel i właściciel ZenSati, to i względem już komercyjnie wypuszczanych w świat produktów raczej taryfy ulgowej stosować nie zamierzał. Dlatego też o ile pierwsze wersje łączówek XLR i głośnikowców wykonywano z siedmiu płaskich skręcanych taśm miedzianych pokrywanych złotem, o tyle obecnie zarówno ich wygląd, jak i budowa uległy zmianie. Dotychczas transparentne koszulki, przez które można było podejrzeć spiralne przebiegi złoconych taśm zastąpił złocisty i już pilnie strzegący dostępu do trzewi przed oczami ciekawskich pleciony peszel. O samych przewodach wiadomo jednak tylko tyle, że oparto je na przewodnikach z platerowanej złotem miedzi, które są zaciskane a nie lutowane, czyli może nie tyle co nic, co jednak niewiele. A wybaczą Państwo, ale teksty producenta o „unikalnej filozofii konstrukcyjnej” pozwolę sobie potraktować z pobłażliwym uśmiechem i puścić mimo uszu. Po prostu zbyt długo param się audio, by nie dorobić się niemalże permanentnej impregnacji na tego typu krągłe i zarazem nic nie mówiące zapewnienia. Jak jednak wiadomo ani solenne deklaracje, ani marketingowa mowa-trawa, ani w większości przypadków nawet dane techniczne uparcie grać nie chcą, więc nie ma co przelewać z pustego w próżne, tylko trzeba zakasać rękawy, wygodnie umościć się w dyżurnym fotelu i samemu ocenić cóż tam Mark Johansen wymodził.
Żeby jednak cokolwiek nie tylko docenić, co li tylko usłyszeć trzeba spokoju – tego wewnątrz nas samych, jak i wokół, oraz ciszy. Jak się jednak z pewnością Państwo doskonale orientujecie przedświąteczny Armagedon niekoniecznie ku temu nastraja. Całe szczęście solucja leżała na wyciągniecie ręki i wystarczyło postępować zgodnie z zawartymi w słowach kolędy „wśród nocnej ciszy …” wskazówkami. Znaczy się większość odsłuchów prowadziłem bądź to późnym wieczorem, czy wręcz nocą, bądź, gdy wymagały tego okoliczności – trzeba było nieco połomotać – w ogólnie przyjętych godzinach biurowych, gdy zarówno domownicy, jak i sąsiedzi wybywali z domu. Wieczorne sesje zainaugurował oniryczno – refleksyjny „Ghosts” Hani Rani, gdzie fortepian przenika się z elektroniką a unikalnego klimatu każdemu z utworów nadaje warstwa wokalna i zaproszeni goście. Może i nie jest to jakaś szalenie wymagająca od systemu muzyka, lecz aby doświadczyć jej genialności i dać się wciągnąć w obecny w niej świat oscylujący na pograniczu życia i śmierci, twardych realiów i ulotności trzeba zapewnić jedno – ponadnormatywną rozdzielczość. Bez niej ww. album wydać się może płytki i miałki niczym leniwie sącząca się we foyer lub windach butikowych hoteli muzyka, gdzie 330ml Perrier kosztuje tyle, co Krug Vintage 2004 w dobrej enotece. A z Seraphim-ami w torze nie tyle wgląd, co oczywistość wieloplanowości i złożoności kompozycji były ewidentne i niepodważalne. Jednak aspekt ów, czyli rozdzielczość, a co za tym idzie wszystkie jej pochodne, nie był osiągnięty na zasadzie eksponowania detaliczności i wyostrzania konturów, bo takie tanie, kuglarskie sztuczki, to jednak na tym poziomie byłyby dyskwalifikujące, a poprzez nader dyskretne znikanie z toru i minimalizowanie świadectwa własnej obecności, ograniczając się jedynie do możliwie najbardziej wiernej transmisji powierzonych im sygnałów. Nie jest jednak tak, że tytułowych ZenSati w ogóle nie słychać, bo można zauważyć pewną, zakładam, że dla większości odbiorców miłą, ale jednak obecną ich autorską sygnaturę. Chodzi mianowicie o niezwykle dyskretne, acz słyszalne minimalne zaokrąglenie i jednocześnie zaakcentowanie najniższych składowych. W rezultacie bas pozostaje świetnie kontrolowany i zróżnicowany, lecz bardzo trudno będzie przyłapać go na zbytniej kruchości, ostrości i przesuszeniu, co pomimo ewidentnego odejścia od ortodoksyjnego wzorca niezwykle trudno byłoby mi uznać za wadę.
I jeszcze jedna rzecz. O ile w ramach recenzji kompletu okablowania Esprit Audio Lumina pod lupę brałem każdy przewód z osobna, o tyle w przypadku Seraphim-ów takiej konieczności nie odnotowałem, gdyż brzmienie tak interkonektów, jak i głosnikówek było ze sobą w 100% zgodne a to, czy występowały solo, czy w duecie nawet w najmniejszym stopniu nie wpływało na finalny osąd całej sytuacji. Ba, śmiem wręcz twierdzić, że nawet pierwszy i pobieżny kontakt z pojedynczym Seraphim-em dla nieuzbrojonego w odpowiednio pokłady empatii i wystarczająco mocne kontrargumenty odbiorcy mógłby okazać się, przynajmniej w finansowym aspekcie, równie zgubny, co sięgnięcie po twarde używki, bądź poznanie prawdziwej femme fatale a następnie jej podobnych koleżanek. Wpinamy interkonekty i … jest tak, jak powyżej zdążyłem już wyartykułować, czyli co najmniej bardzo dobrze, sięgamy po głośnikowce i tego „dobrze” robi się więcej, ale jednocześnie ani równowaga tonalna, ani wspomniane lekkie zaakcentowanie dołu nie ulegają multiplikacji, więc tak logika, jak i zwykła ludzka ciekawość podpowiadają, że gdy tylko budżet pozwoli warto brnąć w duńskie kable dalej. A im dalej w las, znaczy się w ZenSati, tym tło robi się bardziej nie przeniknione, dźwięki lepiej zdefiniowane i czystsze a muzyka jakby prawdziwsza.
Z nieco mocniejszych, choć nadal niepozbawionych finezji i wirtuozerii klimatów pozwoliłem sobie sięgnąć po dość nieoczywisty, chociażby ze względu na libańskie pochodzenie formacji Ostura krążek „The Room”, a skoro mogłem je również niezobowiązująco „przedmuchać” jeszcze cięższym repertuarem, to i „Descent” Orbit Culture zabraknąć nie mogło. Ale, że co? Że za mocno, za brutalnie i niezbyt świątecznie? A dlaczego miałoby być ulgowo? Skoro na duński komplet trzeba wysupłać „drobne” 200 kPLN, to sorry, ale musi poradzić sobie dosłownie ze wszystkim a nie tylko z cukierkowym „Last Christmas” Wham!. A na ww. wydawnictwie Orbit Culture owe wszystko jest i to zazwyczaj naraz – z reguły skondensowane w każdej minucie dowolnego utworu. Mamy i czysty śpiew i growl, perkusyjne blasty, podwójną stopę, potężne gitarowe riffy i miażdżący trzewia bas. I jest bosko, znaczy się piekielnie, no … dobrze znaczy się. Ani przez moment nie czuć ani kompresji, ani nieradzenia sobie z iście irracjonalnym natłokiem koniecznych do przekazania informacji. Tutaj przesył jest natychmiastowy, bezstratny i podany na złotej tacy, więc uderzenia mają nie tylko impet, ale i za nim idące masę i energię wystarczającą nie tylko do przepchnięcia sań Świętego Mikołaja przez komin Elektrociepłowni Siekierki, co „rozbiórki” i ubicia jego zaprzęgu na kotlety dla zaproszonych na święta gości. No i proszę – jednak na koniec jakiś akcent świąteczny udało mi się przemycić. a tak już zupełnie na serio trudno będzie Państwu znaleźć tak muzykę, jak i system, z którą i w którym „duńskie złotka” nie będą w stanie zrobić i Wam i reprodukowanemu materiałowi dobrze …
Przystępując do testu zestawu okablowania ZenSati Seraphim XLR & Speaker tak na dobrą sprawę nie za bardzo wiedziałem czego mogę się spodziewać. Nie dość bowiem, że na przestrzeni ostatniej dekady z okładem miałem z nimi kontakt wyłącznie okazjonalny, znaczy się ograniczony li tylko do wystawowych, czysto incydentalnych spotkań, to jeszcze i sam producent nie ułatwiał sprawy reglamentując większość informacji natury technicznej. Jakby tego było mało dość ostentacyjne wzornictwo (złote i bynajmniej nieskromne) plus stricte high-endowe ceny mogły stać się impulsem do zapalenia się czerwonej lampki wskazującej na próbę złapania majętnych, acz naiwnych audiofilów na metodę „na wnuczka”, bądź czysto iluzoryczna inwestycję życia (vide „taniej to już było”). Tymczasem tak na ucho, jak i w porównaniu z chodzącą w podobnych pieniądzach konkurencją ZenSati Seraphim nie tylko się bronią, co jak powyższa epistoła dowodzi próbują zająć w pełni należne im miejsce na audiofilskim Olimpie. A skoro grają tak, że „mucha nie siada” a przy tym wyglądają na tyle oszałamiająco, że azjatyccy i nie tylko azjatyccy miłośnicy drogocennego kruszcu zachodzą w głowę czemu jeszcze ich na stanie nie mają cóż innego pozostaje mi, jak tylko wszystkim tym, którym niestraszne prezentowane poniżej ceny, zarekomendować umawianie się na wypożyczenie ich od dystrybutora i weryfikację możliwości we własnych czterech kątach.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF; Esprit Audio Alpha
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Przypadek tej, co by nie mówić bardzo rozpoznawalnej na światowych salonach marek, w odniesieniu do naszego rynku jest ewidentnym przykładem tak zwanego wiatru w oczy. Niby u nas znana, ba kilkanaście lat temu nawet dystrybuowana, ale jakiegoś pospolitego ruszenia ze strony polskich klientów nie zaliczyła. A nie oszukujmy się, ma nie tylko szerokie, ale również spełniające najwyższe standardy jakości brzmienia portfolio, co na tle przywołanej sytuacji tym bardziej zaskakuje. Na szczęście od zeszłego roku sprawy toczą się już bardziej przyjaznym torem, bowiem pojawił się prężny opiekun. Co prawda od pierwszych rozmów do podjęcia dzisiejszej próby testowej minął okrągły rok, to jednak nie pozostaje nam nic innego, jak cieszyć się, że wreszcie coś drgnęło. I na szczęście, gdyż kilkunastodniowy okres testowy pokazał, że produkty z tej stajni są naprawdę wysokiej próby. Jakie? Otóż miło mi jest poinformować zainteresowanych, iż dzięki staraniom warszawskiego dystrybutora Audiotite do naszej redakcji trafił zestaw okablowania sygnałowego w standardzie XLR oraz głośnikowego z serii Seraphim duńskiej marki ZenSati.
Co wiemy o naszych bohaterach w kwestii technikaliów? Pewnie się zdziwicie, ale tak dramatycznego trzymania informacji pod kluczem przez producenta chyba nie mieliśmy. Otóż jedyne co udało się gdzieś w otchłani internetu „wygooglować”, to informacja, że mamy do czynienia z kablami jako przewodnik wykorzystującymi miedź powierzchniowo powlekaną złotem, co jak zdradzają fotografie, finalnie ubrano w mieniącą się złotem otulinę przypominającą łuskę. Finito. Jak widać, informacyjnie trochę mało. Ale co by nie mówić, kable robią niesamowite wrażenie wizualne. Czy adekwatne do jakości oferowanego brzmienia? To postaram się rozwikłać w kolejnym akapicie.
Szczerze powiedziawszy, do tego testu podchodziłem z czystą kartą. Markę znałem, ale tylko z relacji znajomych i corocznych wypraw do Monachium, gdzie zawsze przykuwały oczy specjalnie przygotowaną prezentacją. Prezentacją nietypową, bowiem z elektroniką skierowaną nie zwyczajowo frontem, a rewersem do klienta. Rewersem po to, aby niezorientowanym w temacie odwiedzającym jasno dać do zrozumienia, z czym tak naprawdę mają do czynienia. Naturalnie będąc na MOC-u rzucałem niezobowiązująco na nie uchem, ale z racji braku dystrybutora wszelkie notatki z tego pokoju podczas weryfikacji tematów do opisu lądowały w wirtualnym koszu. Jak zatem odebrałem tytułowe złote węże podczas wizyty w moim domostwie? Najważniejsza kwestią był fakt, że wspomniane przed momentem opowieści znajomych nie były wyssane z palca. To zjawiskowe granie. Pełne energii i rozdzielcze, a to wszytko otulone rzadko spotykanym, aż tak czarnym tłem. Po aplikacji tytułowego zestawu okablowania system przestał mnie mamić w wielu aspektach niedopowiedzianym dźwiękiem, tylko dosłownie i w przenośni zaczął wręcz pokazywać wirtualnym palcem, kto gdzie stoi, z jakim pakietem emocji gra, a wszytko kreował na czystej jak łza, skupionej na wykreowaniu jak najbardziej realnego bytu wirtualnej scenie. To prezentacja na tak zwane wyciągnięcie ręki, co moim zdaniem było zasługą dobrego operowania pełną energii esencjonalnością oraz fundującej nam feerię nieczęsto podanych tak dosadnie, a mimo to bez uczucia przekraczania dobrego smaku rozdzielczości. Z jednej strony zderzałem się z agresją, a z drugiej przyjemnymi dla ucha krągłościami. Nic, tylko usiąść i w nieskończoność zatopić się w muzyce, z czego oczywiście bez specjalnego namawiania na ile to możliwe z przyjemnością korzystałem. Co bardzo istotne, z takim zaangażowaniem słuchałem pełnego spektrum muzyki od niespecjalnie dobrze zrealizowanego rocka, przez pełną energii i modulacji wszelkich dźwięków jakie da się zmodulować elektronikę, po jazzowe i barkowe romantyczne wizje. Jak to możliwe? Już zdradzam. Słowo klucz, a tak po prawdzie dwa słowa to pełna pulsująca zebranym w sobie ciśnieniem akustycznym „esencjonalność” oraz zjawiskowa, jednak zachowująca kulturę nawet w najbardziej ekspresyjnych momentach podkreślona czyściutkimi wysokimi tonami „rozdzielczość”. A najciekawsze jest, to, że w sobie tylko znany sposób okablowany ZenSati system i w projekcji mocnego uderzenia wściekłym rockiem Metallici i o dziwo plumkania Johna Pottera z portfolio Claudio Monteverdiego korzystał z tych samych cech brzmienia okablowania. Zazwyczaj jest coś za coś, czyli jeśli gdzieś coś mocno zyskuje, w innym miejscu jest to pewien problem. Tymczasem tutaj był konsensus. Owszem, więcej dobrego wydawały się czerpać ekspresyjne i wiecznie zbuntowane nurty, bo fajnie uderzały mnie nasyconą krągłościami ścianą fal dźwiękowych, ale ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu wspomniana kościelna muzyka dla ducha mimo przecież aplikacji takich samych artefaktów sonicznych nie stawała się nazbyt ulana, czy wręcz ospała. Ot, cechowała ją po prostu większa puszystość, która dobrze podana nawet w z pozoru nadmiarowej ilości nie przeszkadzała, tylko ciekawie podkręcała pewne aspekty danego materiału od namacalności danego źródła począwszy, przez zwiększenie poziomu różnicowania wybrzmiewania każdego z nich, na ekspresji odbioru kończąc. Jak to możliwe? Sam zadaję sobie to pytanie, ale z braku sensownej odpowiedzi parafrazując głośną niegdyś reklamę, mogę powiedzieć tylko jedno, takie rzeczy znajdziecie tylko w High End-zie, do którego złote kable z Danii zaliczają się bezdyskusyjnie. Czy są tego jakieś choćby drobne reperkusje? Albo inaczej. Czy to bezdyskusyjny absolut? Przekornie powiem tak. Seraphim-y znakomite są i basta. Jednak to cały czas wskazywane skupienie się na dosadnej, skądinąd znakomitej wizualizacji poszczególnych bytów na wirtualnej scenie czasem powodowało poczucie zbytniego skupienia się na mikrodynamice kosztem makrodynamiki. Chodzi mianowicie o co prawda tylko w niektóre sytuacje, ale jednak. Jakie? Mam na myśli lekkie ograniczenie swobody kreowania realiów scenicznych w wielkich kubaturach klasztornych lub koncertów na stadionach. Ale spokojnie, wszystko było na swoim miejscu, jednak z uwagi na dosadne kontrolowanie poprawności każdego, nawet pojedynczego dźwięku w materiałach barokowych nieco mniejszą rolę odgrywały realia otaczające muzyków. Nie była to przyducha, czy mgiełka, bo to pierwsze co zniknęło w moim systemie po wpięciu tytułowych drutów. Ale właśnie to dosadne oczyszczenie sceny z panującego w klasztorze dźwiękowego chaosu i mocne nasycenie źródeł pozornych czasem pozbawiało prezentację zapisanego w materiale luzu i nonszalancji wypełniania budowli muzyką aż po sklepienie. Ale żebyśmy się dobrze zrozumieli, to nie jest wytykanie wad, tylko pokazanie, jak pewne działania znakomitego okablowania determinowały finalny odbiór bardzo specyficznych produkcji płytowych. Na szczęście bez większych szkód dla obioru zawartych w nich emocji, ale fakt faktem, że czasem lekki brudek i popuszczenie lejców dosadności wybrzmiewania muzyki, mimo pokazania ją mniej wymuskanie, w końcowym rozrachunku wychodzi, że jest nie gorzej, a jedynie inaczej. Oczywiście zaznaczam, to jest z mojej strony zrozumiałe recenzenckie czepialstwo, a nie determinująca końcowy odbiór wada. Tym bardziej, że muzyka kościelna to mój konik i gdy coś w niej zabrzmi inaczej, niż w moim dyżurnym systemie oraz w odniesieniu do zaliczonych osobiście koncertów na żywo w warszawskich kościołach Jana Garbarka z niegdysiejszą grupą The Hillard Ensemble, natychmiast to wyłapuję. Tylko lojalnie ostrzegam, na tym punkcie jestem lekko zboczony, tak więc całą sprawę w ogólnym rozrachunku spokojnie można uznać za zbytnio rozdmuchaną, bo opiniowane kable naprawdę bronią się przez duże „B”.
Czy nasi bohaterowie mogą gdzieś polec? Szczerze? Nie sądzę. To jest na tyle uniwersalne granie, że praktycznie tylko źle zestrojony zestaw może mieć problem z poprawną asymilacją. Powiem więcej. Na tym poziomie jakości – piję do adekwatnego do kabli w kwestii ceny systemu audio – nawet nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić. A jedyne co przeciw pełnej konsolidacji z nimi przychodzi mi do głowy, to wyimaginowane gdzieś w głowie potencjalnego nabywcy spojrzenie na naprawdę drobne kwestie w stylu oczekiwani przywołanej przed momentem mgiełki i lekkiego poluzowania lejców prezentacji. Ale to należy już rozpatrywać nie przez pryzmat problemu duńskich kabli, tylko widzimisię danego osobnika. Jednak jestem jakoś dziwnie spokojny, że owe widzimisię jeśli nawet się zdarzy, to na poziomie marginesu błędu statystycznego. Reszta populacji miłośników muzyki w starciu z serią Seraphim polegnie od pierwszych spędzonych z nimi przy muzyce minut.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: Audiotite
Producent: ZenSati
Ceny
ZenSati Seraphim XLR: 46 790 zł / 2 x 0,5 m; 54 190 zł / 2 x 1 m; 61 590 zł / 2 x 1,5 m
ZenSati Seraphim Speaker: 137 890 zł / 2 x 2 m; 152 690 zł / 2 x 2,5 m; 167 552 zł / 2 x 3 m
Najnowsze komentarze