Opinia 1
O ile pamięć mnie nie zawodzi, to od momentu powołania do życia SoundRebels o marce Townshend wspomnieliśmy jedynie dwukrotnie. Pierwszy raz z okazji reportażu z monachijskiego High Endu w 2014 r. i drugi – w ramach relacji z zeszłorocznego AVS. Jak więc widać nie dość, że lakonicznie, to w dodatku wyjazdowo i w mocno przypadkowych okolicznościach przyrody. Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło, gdyż o ile dwa lata temu jeszcze nikt z polskich dystrybutorów Townshenda nie miał, to już na minionym AVSie ww. marka widniała w portfolio CORE trends a więc i szansa na pozyskanie „małego co nieco” na testy gwałtownie wzrosła. Korzystając zatem z nadarzającej się okazji czym prędzej poczyniliśmy stosowne ustalenia i już od połowy listopada mogliśmy do woli pastwić się nie tylko nad antywibracyjnymi nóżkami Seismic Isolation Pods (test wkrótce), lecz również nad … brytyjskim okablowaniem. Tak, tak, nie przewidziało się Państwu – Townshend w swoim katalogu, oprócz wytrzymujących próby z użyciem sejsmografu (link) wszelakiej maści akcesoriów, może pochwalić się również całkiem sensowną ofertą okablowania, przedwzmacniaczem (Allegri) oraz … supertweeterem. Jednak, jak już zdążyłem nadmienić na pierwszy ogień poszły przewody – interkonekty F1 Fractal XLR i głośnikowe Isolda.
Nie wiem jak Państwo, ale my już zdążyliśmy się przyzwyczaić, że nawet przy odbiorze dostarczanych nam na testy kabli czasem można się nieźle nagimnastykować, co udowodniły zarówno nasze rodzime Bauta Power, jak i biżuteryjne Triple Crowny Siltecha. Tymczasem komplet Townshenda, i to w firmowych – filmowych puszkach, nie dość, że nie przekroczył wagi dużej pizzy, to w dodatku po rozpakowaniu prezentował się równie skromnie. Myliłby się jednak ten, kto uznałby, że to proste i mało przemyślane rozwiązania mające na celu przysłowiowe wydojenie naiwnych audiofilów jedynie dzięki firmowej metce. Nic z tych rzeczy. Przykładowo w zakonfekcjonowanych solidnymi Neutrikami i wykonanych z nieznanej czystości miedzi łączówkach F1 Fractal™ sygnał biegnie pokrytym cienką warstwą poliestru drutem nawojowym, okręconym wokół zdecydowanie grubszego, „gołego” przewodu masy. Są one niejako wpuszczone w koncentrycznie ułożone warstwy izolacji w postaci dwóch wewnętrznych rurek z PTFE (Poli(tetrafluoroetylen) potocznie zwany Teflonem) i zewnętrznej osłony z PVC. Równie ciekawie prezentują się trzewia głośnikowej Isoldy, gdyż do ich budowy wykorzystano cienkie, biegnące jedna nad drugą, miedziane taśmy izolowane poliestrem, wokół których rozpięto zewnętrzną, elegancką czarna plecionkę. Cechą wspólną tytułowego seta jest bardzo wysoka odporność na zakłócenia RFI a interkonektów również zdolność likwidacji przydźwięku pochodzącego od urządzeń lampowych. O ile w przypadku zbalansowanych łączówek niezachowanie kierunkowości raczej nie wchodzi w grę o tyle przewody głośnikowe stosowne informacje posiadają na pełniących rolę splitterów, wykonanych ze szczotkowanego aluminium prostopadłościennych puszkach. Dla ułatwienia dodam, że te z napisami powinny znaleźć się od strony wzmacniacza.
Nie mając nawet śladowych informacji zarówno na temat przebiegu, jak i ewentualnej sygnatury brzmieniowej dostarczonych do testu przewodów po sesji fotograficznej i wpięciu w system dałem im kilka dni na ułożenie. Oczywiście podczas akomodacji co jakiś czas rzucałem uchem i im częściej owe podsłuchiwanie miało miejsce, tym szerzej otwierały mi się oczy ze zdumienia. Nie wiem jak wyglądałem pod koniec rozgrzewki, oczywiście kabli, nie mojej, ale Małżowinka coś przebąkiwała o uderzającym wręcz podobieństwie do Sméagola (pewnie przez wytrzeszcz). Uznałem to jednak za zwykłą złośliwość a że już dawno przestałem zwracać uwagę na tego typu docinki wolałem wrócić do powodów mojego zdziwienia. Biorąc powiem pod uwagę dość mało absorbujące przekroje wykorzystywanych przez Townshenda przewodników spodziewałem się właściwego dla takich konstrukcji pewnego ograniczenia zarówno wolumenu generowanego dźwięku, jak i wypełnienia konturów, czy idąc dalej tym tropem również limitacji dynamiki. Powyższe zjawiska nie są jednak przejawem mojej, podobno wrodzonej, złośliwości, lecz bagażem doświadczeń zdobytych z wszelakiej maści taśmami, czy „włosopodobnymi” drucikami. To po prostu cechy natywne Nordostów, Slinkylinksów, czy Crystal Cable i choć w pewnych konfiguracjach potrafią się świetnie sprawdzać, to w momencie, gdy z amplifikacji oferującej kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt Watów przechodzimy powyżej „magicznej” setki osobiście wolę sięgać po nieco grubsze okablowanie. Tymczasem w czasie weryfikacji sonicznych możliwości tytułowego seta posiadane przeze mnie wzmacniacze najoględniej rzecz ujmując do najsłabszych nie należały, gdyż peleton rozpoczynał mój dyżurny Electrocompaniet ECI5 a tuż za nim zaczynało się istne szaleństwo pod postacią Constellation Audio Inspiration INTEGRATED 1.0 (100 W / 8Ω , 200 W / 4Ω), Primare Pre60 & A60 (2x250W / 8 Ω, 2x500W / 4 Ω), czy Accuphase C-3850 + P-7300 (125 W / 8Ω , 250 W / 4Ω). Jak widać w powyższym gronie zabrakło choćby jednej „słabowitej” jednostki mogącej, przynajmniej na papierze stać się idealnym towarzystwem dla Townshendów. Pomimo jednak pozornie niesprzyjających okoliczności przyrody brytyjskie kabelki nic sobie z tego nie robiły i grały tak, jakby za wszelką cenę chciały zadać kłam krążącym o wszelkich niepozornych drucikach stereotypom. Oferowany przez nie dźwięk był bowiem zadziwiająco gęsty, mięsisty i na pewno nie pomniejszony. Do dynamiki przejdziemy za chwilę, bo na jej postrzeganie zauważalny wpływ miało zaokrąglenie skrajów pasma, ale skupiając się na wspomnianych przed chwilą aspektach uczciwie trzeba przyznać, że tego typu niespodzianki nie zdarzają się zbyt często. Nawet w elektronicznym sosie Depeche Mode („Violator (Remastered)”) trudno było doszukać się prób wyszczuplania i sprawiania, by całość nabrała sztucznej witalności i rześkości. Nic z tych rzeczy. Tym razem bowiem mieliśmy do czynienia z wielce sugestywnym faworyzowaniem średnicy, przez co poprawie uległa komunikatywność, oraz delikatnym podkreśleniem przełomu ww. pasma z wyższy basem, co z kolei przełożyło się na pozorny wzrost motoryki, energetyczności nagrań. I tak odpowiednio zaznaczony na albumie DM drajw dostał dodatkowego kopa i stał się po prostu zaraźliwy – nie sposób było wysiedzieć spokojnie, bez podrygiwania w jednym miejscu. Wracając zatem do samej dynamiki warto było zwrócić uwagę na to, że przy całkiem dobrym rozciągnięciu pasma jego skraje zostały zaokrąglone a najwyższe składowe nie tracąc zbyt wiele ze swojej rozdzielczości pokazywane były raczej w złotych promieniach zachodzącego słońca niżeli olśniewającej bieli alpejskich szczytów. Dlatego też syntetyczne cyknięcia, szelesty i szumy nabierały swoistej, wręcz analogowej gładkości. Krótko mówiąc spójność postawiono nieco ponad natychmiastowością i spektakularnością.
Zmieniając repertuar na co prawda niepozbawiony elektronicznych partii, lecz idący w kierunku zdecydowanie bardziej wymagającego bigbandowego instrumentarium, odkryłem kolejne oblicze Townshendów. Otóż Herbie Hancock na „Then And Now: The Definitive Herbie Hancock” zabrzmiał nad wyraz dystyngowanie, organicznie i z iście spendorowo – harbethowską homogenicznością. Wiedzą Państwo o czym mówię? O swoistym uspójnieniu, zagęszczeniu przekazu i skupieniu uwagi na niezwykle atrakcyjnej średnicy. Stereotyp brytyjskiego grania w stylu BBC? Jeśli nawet nie we wszystkich aspektach, to z tytułowym setem idziemy właśnie w tym kierunku. Te kable ewidentnie „robią” dźwięk i „robią” do z niezwykłym wyczuciem, taktem i … smakiem. Oczywiście za zaletę uznamy ten zabieg tylko wtenczas, gdy jesteśmy miłośnikami szeroko pojętej muzykalności a nie chłodnej i beznamiętnej, niemalże laboratoryjnej analizy zapisu nutowego. Tutaj mamy do czynienia z muzyką i to muzyką pisaną przez duże „M” a nie ze zlepkiem pojedynczych dźwięków nijak nie mogących spiąć się w logiczną całość. Czy jest to zatem odstępstwo od neutralności? W pewnym sensie tak, jednak z drugiej strony osiągamy w ten sposób większą naturalność. To, co do tej pory potrafiło irytować, czy wręcz doprowadzać do szewskiej pasji staje się całkiem akceptowalne, a czasem nawet pokazywać swoje drugie, dotąd nieznane, bardziej ludzkie oblicze.
Co prawda wraz z całym powyżej opisanym dobrodziejstwem inwentarza odfiltrowaniu ulega pewna część audiofilskiego planktonu odpowiedzialna za kreowanie nieraz spektakularnych doznań przestrzennych, jednak całe szczęście zarówno na „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda, jak i na „Quiet Winter Night – an acoustic jazz project” Hoff Ensemble trudno było odczuć ich niedobór. Niby przy bardziej oszczędnych w tego typu doznania nagrania scena sprawia wrażenie nieco bardziej skupionej w swoim centrum i odrobinę intensywniej zaciemnionej na swych skrajach, ale to po prostu taki urok Townshendów i ich firmowy pomysł na muzykę.
Townshend F1 Fractal XLR i Isolda pokazują magiczny świat dźwięków może nieco gładszym i piękniejszym aniżeli jest on w rzeczywistości, ale dzięki temu są spore szanse, że zamiast na siłę szukać sobie jakiegoś zajęcia zdecydowanie częściej będziemy włączać nasz system audio. Wystarczy, że w trakcie przysłowiowego gonienia króliczka i mniej, bądź bardziej udanych prób osiągnięcia audiofilskiej nirwany zadamy sobie fundamentalne pytanie. Pytanie dotyczące tego, czy za wszelką cenę dążymy do wręcz matematycznej analizy dobiegającej do naszych uszu muzyki, czy też wolimy poznawać ją w sposób zdecydowanie bardziej romantyczny – skupiając się na barwach, emocjach, melodiach. Jeśli to pierwsze, z Townshendami może nie być Wam po drodze, jednak jeśli wybraliście drugą opcję F1 Fractal XLR i Isolda zdecydowanie powinny znaleźć się na liście do odsłuchu. Na zakończenie tylko nieśmiało zwrócę uwagę, że tym razem mieliśmy do czynienia z kompletnym setem wycenionym w granicach 10 000 PLN, co biorąc pod uwagę jego walory brzmieniowe stawia go w niezwykle korzystnym świetle.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Accuphase DP-410; Ayon CD-35
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Abyssound ASV-1000; Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Constellation Audio Inspiration INTEGRATED 1.0
– Przedwzmacniacz/DAC/Streamer: Primare PRE60
– Przedwzmacniacz: Accuphase C-3850
– Końcówka mocy: Primare A60; Accuphase P-7300
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Acoustic Zen Twister
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips; Thixar Eliminator; Thixar Silent Feet Basic
Opinia 2
Ogólnie wiadomym jest, iż bez kompletu okablowania większość systemów audio nie jest w stanie wygenerować z siebie dźwięku. Dlaczego użyłem słowa większość? W dobie intensywnego rozwoju działu odtwarzania muzyki z będących centrum operacyjnym kolumn (wewnętrzne przetworniki D/A i wzmacniacze) łączących się ze źródłem sygnału jedynie przez protokół Wi-Fi sprawę drutów ograniczamy do niezbędnych sieciówek. Nie wierzycie? Niektórym trudno w to uwierzyć, ale dla wielu firm takie rozwiązania stanowią trzon portfolio. Na szczęście jest to tylko pewną opcją, na którą z pożytkiem dla Was nie jestem przygotowany mentalnie. Z pożytkiem? Oczywiście. Przecież dzięki mojej obojętności w stosunku do opisanego nurtu, co jakiś czas bez najmniejszego problemu mogę pobawić się wchodzącymi na rynek nowościami kablowymi, a wiem, iż wielu stałych czytelników oczekuje od nas bieżących informacji co w trawie piszczy. I gdy przewrotnie dzisiejsze spotkanie rozpoczynałem od uświadamiania Was, że idzie nowe, w gruncie rzeczy przygotowywałem podwaliny pod ciekawe spotkanie z dotychczas niezbyt rozpoznawalnym na naszym rynku angielskim brandem Townshend. Nie powiem, choć słyszałem i testowałem już wiele zestawów kabli, owa zaproponowana do oceny marka jak dotąd nie przewinęła się przez mój ośrodek magazynowania informacji potocznie zwanym mózgiem. Dlatego też, z dużą przyjemnością zapraszam na bratobójczy sparing (obecnie używane przeze mnie kable Tellurium Q również pochodzą ze Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii) zestawu redakcyjnego z podopiecznymi łódzkiego dystrybutora Core Trends, czyli interkonektami XLR F1 Fractal i kablami głośnikowymi Isolda.
Część opisowa proponowanych do odsłuchu drutów nie będzie ociekać fajerwerkami wizualnymi, gdyż tak prawdę mówiąc ich organoleptyczna skromność nie daje szans na nawet sztuczne rozdmuchanie tekstu. To zaś w pewnym sensie może oznaczać, że zajmujący się zagadnieniem okablowania systemów audio konstruktorzy główny nacisk kładą na jakość dźwięku, a nie podobający się wielu melomanom zewnętrzny blichtr, co podczas tekstu postaram się skonfrontować z rzeczywistością. Tak więc w telegraficznym skrócie. Po przestudiowaniu odezwy do nabywców mogę powiedzieć jedno, łączówki są litymi drutami, gdzie masa ma zdecydowanie większy przekrój niż biegnący spiralnie wokół niej sygnał audio. Temat tego kabla zamyka ubranie go w trzy koncentryczne rurki, z czego dwie wewnętrzne wykonano z PTFE a zewnętrzną z PVC i zaterminowanie go w naszym przypadku wtykami XLR. Jeśli chodzi o głośnikówkę, byt przewodnika załatwiają oddzielone od siebie izolatorem z poliesteru taśmy, na które naciągnięto czarną, opalizującą plecionkę. Zauważalnymi od pierwszego kontaktu z Isoldą elementami są zaimplementowane tuż przed końcem każdej ze stron aluminiowe puszki. Nie wiem, czy znajdziemy tam jakieś rodem z audio voodoo dodatki, ale jedno mogę powiedzieć na pewno, to jest punkt przejścia przewodników z taśm w okrągłe, zakończone umożliwiającymi połączenie biwiringowe bananami druty. Kończąc opis taśm dodam jeszcze, że na wspomnianych płaskich pojemnikach znajdziemy ważną dla zachowania zalecanej przez producenta kierunkowości informację. Wiem, wiem, teraz wszyscy znają angielski, ale jeśli ktoś nie do końca dobrze się w nim porusza, zdradzę, że te opisane mają być od trony wzmacniacza. Jedyną mającą nieco podnieść prestiż designerski produktów ekstrawagancją konstruktora są ich imitujące szpule taśm filmowych opakowania. Nie powiem, wygląda to co najmniej ciekawie. Jak widać, opis nie zawiera wylewu pobożnych życzeń konstruktora wizualnego wbicia się w pamięć nabywców, zatem nie pozostaje mi nic innego, jak namówić Was do dalszej lektury tekstu.
Proces oceniania produktów z Anglii swój co prawda skromny, bo kilkudziesięciominutowy start miał w znanym z moich wcześniejszych zmagań z materią związaną z działem audio „Warszawskim Klubie Audiofila I Melomana”. I muszę powiedzieć, że prezentacja na wyjeździe w stosunku do występów domowych była zaskakująco inna. Nie wiem, gdzie szukać przyczyn takiej wypadkowej, ale chyba tylko w tym, że sprawa dopasowania poszczególnych komponentów rządzi się swoimi trudnymi w okiełznaniu, a przez to bardzo zaskakującymi w końcowym efekcie prawami. Co zatem stało się w KAIMI-ie? Nie wiedzieć czemu, ale podpięcie łączówek (XLR) spowodowało efekt wyostrzenia się dźwięku. Nastąpiło coś w rodzaju zwiększenia jego szorstkości z tendencją do szkodliwego pobudzania wyższych tonów. Ktoś może pomyśleć: -„To po co więc o tym pisać? Chcesz zaszkodzić marce?”. Uspokajam, że zamiar mam wręcz odwrotny. Chodzi bowiem o to, że wszelkie, nawet nieudane próby konfiguracyjne zawsze należy przefiltrować przez ich przypadkowość, co idealnie pokazała przywoływana akcja w klubie.
A jak było u mnie? Diametralnie inaczej. Set Townshendów wprowadził do dźwięku dodatkową szczyptę wygładzenia i homogeniczności muzyki. Niestety, natychmiastowym kosztem takiej ingerencji było tonizowanie oddechu na wirtualnej scenie muzycznej. Co jednak ciekawe, to nie była degradująca przekaz nawałnica artefaktów dociążenia i uspokojenia góry, tylko wprowadzenie swojego punktu widzenia na poszczególne składowe pasma w konsekwencji stawiając na przyjemność słuchania, a nie analizę zapisanych na płycie informacji. Muzyka nabrała dostojności, a przez to bardzo zbliżyła się do wzorca audiofilów stawiających na muzykalność przez duże „M”. Ja co prawda od jakiegoś czasu odchodzę od tego typu wizualizacji na rzecz pakietu świeżości, ale byłem bardzo zdziwiony, że klubowicze hołubiący takiemu sznytowi grania, przez dziwny zbieg nieprzychylnych okoliczności konfiguracyjnych nie mieli szans na usłyszenie prawdziwego oblicza testowanej konfekcji kablowej. Ale zostawmy KAiM i przyjrzyjmy się możliwościom sonicznym FRACTALa i ISOLDY w mojej odsłonie. Wystartujemy od znanej wszystkim wokalnej divy, czyli Diany Krall z jej krążkiem „All For You”. W porównaniu do posiadanego wzorca głos artystki nabrał dystynkcji, przez co był bardziej intymny i zniewalający. Owszem, gdzieś w pięknie takiego grania straciliśmy kilka smaczków gardłowych, jednak biorąc pod uwagę, że zawsze jest coś za coś, jak i zdecydowanie innego rzędu rozdzielczość systemu odniesienia w stosunku do docelowego dla tych kabli, nie odbierałbym tego w wartościach utraty, tylko stawiania na ewidentnie inną grupę docelową, w której ów aspekt w ogóle nie wystąpi. Ale powiem Wam, jeśli nawet coś utracicie, to w konsekwencji może okazać się, iż na niższym poziomie jakościowym była ta likwidacja zniekształceń, gdyż reszta źródeł pozornych typu skrzypce, fortepian, czy gitara prawdopodobnie okażą się największymi pozytywnymi beneficjentami rysu brzmieniowego produktów z Wysp Brytyjskich. Nie wierzycie? Liczę więc na to, że sprawdzicie sami. Po kilku pozycjach około jazzowych przyszedł czas na elektronikę. Tutaj końcowy efekt odbierałem dwojako. Dla wielu mainstreamowa grupa Massive Attack z jednej strony pokazała, że owszem, pokłady dociążenia dźwięku są często bardzo pożądanymi, ale już na delikatnie zmniejszoną przenikliwość elektronicznych pisków i przesterów wielu fanów z pełnym usprawiedliwieniem mogłoby trochę narzekać. Oczywiście nie był to jakiś bardzo daleki od oryginału punkt widzenia, ale jednak miał miejsce. Ale przypominam, moja układanka już na starcie każdemu testowanemu produktowi stawia pewną barierę w postaci własnych pokładów koloru i ciężaru generowanej muzyki, dlatego dodatkowe wspomaganie jej w tych aspektach wprowadza pewien wymuszający na nas odpowiednią filtrację wniosków tok przemyśleń.
Puentując testowe występy marki Townshenda wspomnę jeszcze o szaleńczym materiale muzycznym piątki free-jazzmenów, czyli Marschalla Allena, Hamida Drake’a, Kidda Jordana, Williama Parkera i Alana Slivę z zarejestrowanym na płycie „The All-Star Game”. Fakt, tempo nieco zwolniło, ale plastyka i masa dźwięku saksofonów bez najmniejszych problemów potrafiły wynagrodzić mi owo delikatne, spowodowane powielaniem barwowych niuansów „oszustwo” – w dobrym tego słowa znaczeniu. Trochę to dziwne, ale mimo utraty przejrzystości powietrza wokół muzyków jakimś trafem nie zaznałem zmniejszenia udziału blach perkusisty w muzyce. Nie wiem, co się stało, ale w tym nawale fraz dźwiękowych ich cofnięcie było wręcz pomijalne. Jednak bez względu na wszystko muszę powiedzieć, przy całej otoczce ponadprzeciętnej koherentności dźwięku zestaw bez problemu oddawał rozmiar i czytelność wirtualnej sceny muzycznej. I według mnie to z odbioru tej płyty jest najważniejsze. Dlaczego? Proszę bardzo. Przecież pełnia informacji o szerokości i głębokości sceny z czytelną lokalizacją każdego z występujących na niej artystów daje zapowiedź, że gdy docelowy zestaw nie obciąży opisywanych kabli swoimi przypadłościami – w domyśle wstępną szczyptą muzykalności, sprawa równowagi tego, co podczas masteringu zamierzał realizator płyty i to, co pokaże dana konfiguracja sprzętowa będą bardzo zbliżone. A przecież przebieg mojej historii pozwala wysnuć bardzo bliskie tej tezie wnioski. Zatem czegóż chcieć więcej?
Po tym co zaobserwowałem podczas testu, sądzę, iż tytułowe druty w głównej mierze kierowane są do odbiorców posiadających nieco wychudzone systemy. Nie wahałbym się również polecić je konfiguracjom bliskim neutralności, a nawet lekko podgrzanym. To nie będzie barwowe i masowe trzęsienie ziemi, ale z pewnością wniesie do danej układanki dawkę od dawna oczekiwanej homogeniczności, a przez to przyjemności podczas wielogodzinnego odsłuchu. Ja taki stan osiągnąłem bez propozycji Townshenda, dlatego efekt nie był do końca taki, jak zamierzał producent. Jeśli jednak nawet u mnie nie wywoływało to odruchów mimowolnego wyłączania zestawu, sądzę, że dla wielu z Was sprawa posłuchania na własnym podwórku może być czymś bardzo owocnym w pozytywne ustalenia zakupowe.
Jacek Pazio
Dystrybucja: CORE trends
Ceny:
F1 Fractal XLR: 5 174 PLN
Isolda:
DCT 2.5 (para 2 – 2,5 m): 4 843 PLN
DCT 3 (para 2,5 – 3 m): 5 968 PLN
Dane techniczne:
F1 Fractal XLR:
Indukcyjność: 0,24 µH
Pojemność: 90 pF
Rezystancja: 2,2 Ω
Impedancja: 47 Ω
Isolda:
Indukcyjność: 0,002 µH
Pojemność: 3 100 pF
Rezystancja: 8,4 mΩ
Impedancja: 8 Ω
System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Harmonix SLC, Harmonix Exquisite EXQ
IC RCA: Hijri „Milon”
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF, Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA