1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Thrax Dionysos/Teres/Lyra/Basus

Thrax Dionysos/Teres/Lyra/Basus

Opinia 1

Powiem szczerze, przy całej otoczce fantastyczności odbywającej się już od 20 lat przed momentem zakończonej imprezy audio w Warszawie, gdy musisz ogarnąć ją w twórczości pisanej, jest ona lekko męcząca. Ale, jak to zwykle bywa, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, gdyż prawie zawsze jesteśmy umówieni na pakiet propozycji testowych, a często już z niej wracamy sporej wielkości busem po brzegi naładowanym sprzętem. Tak też było i tym razem, z tą tylko różnicą, że spora część przywiezionych komponentów miała jeż u nas swoje pięć minut. Ale nie obawiajcie się, gdyż to były występy solowe, a teraz z racji uzupełnienia kolumn podstawkowych o moduły basowe będącej naszym dzisiejszym bohaterem marki dystrybutor zaproponował pełny set od wzmocnienia po zespoły głośnikowe. Pikanterii dodaje fakt, że kolumny obsługuje zwrotnica w wersji aktywnej, ale w domenie analogowej, czyli bez często powodującego uszczerbki na jakości dźwięku cyfrowego gmerania w sygnale. Tak tak, są różne szkoły dotyczące tego zagadnienia, ale z uwagi, iż jestem zatwardziałym gramofoniarzem, wolę, gdy sygnał wychodzący z przedwzmacniacza jest koszerny aż do przetworników. Tak już mam i nikt mi tego nie zabroni. Ale ad rem. Puentując rozbiegówkę naszego, sądzę, że miłego spotkania, zapraszam wszystkich na miting z propozycją bułgarskiego Thraxa, który do testowanych u nas jakiś czas temu monitorów Lyra zaprojektował i za pomocą wspomnianej aktywnej zwrotnicy zespolił sygnałowo schodzące do czeluści niskich rejestrów moduły niskotonowe Basus. By zestaw pochodził spod jednej producenckiej ręki, w opisywanym dzisiaj pakiecie produktowym wystąpią jeszcze: przedwzmacniacz liniowy Dionysos i hybrydowe monobloki Teres, a całość okablowania pochodziła od japońskiego Furutecha. Ostatnią, ale z punktu widzenia konsumenta ważną informacją wstępniaka jest fakt, iż tytułowym producentem na naszym rynku opiekuje się katowicki RCM.

Cóż, już pierwsze spojrzenie na bryły obudów testowanej elektroniki wiele mówi nam o estetyce postrzegania otaczającego nas świata przez jej projektanta. To typowo techniczne, czyli ostre i prostolinijne wyżywanie się na wdzięcznym do takich ekwilibrystyk materiale, jakim jest aluminium. Powiem szczerze, abstrahując od ceny tytułowego seta i patrząc na temat z lekkim przymrużeniem oka, ilość kilogramów srebrnego kruszcu zużyta do wyprodukowania tych kilku komponentów spokojnie pozwala podnieść pod rozwagę temat o decyzji otworzenia własnej kopalni. Śmieszne? Bynajmniej, gdyż same skrzynie basowe, co prawda kompletne, ale ważą ok. 120 kilogramów. A gdzie reszta bazująca na tym samy materiale urządzeń. Na szczęście to nie nasz problem, zatem przejdźmy do krótkiego opisu pretendenta do laurów. Z uwagi na bycie nowością w ofercie rozpocznę od skrzyń nisko-tonowych. Celem uzyskania odpowiedniej wysokości całej konstrukcji i nadania projektowi pewnej zwiewności, najniższa ich część jest jak gdyby podstawą, na której usadowiono docelową skrzynię dla wielkiego głośnika basowego. Oczywiście typowy graniastosłup wizualnie byłyby niemożliwy do przyjęcia, dlatego też wykorzystując swój park obrabiarek CNC (pewnie nie wiecie, ale pokaźna grupa firm audio z całego świata zaopatruje się u Thraxa w obudowy do swoich komponentów) ich front przełamano nadającymi pewnej lekkości konstrukcji podfrezowaniami. Jednak nie oszukujmy się, to nadal jest zwalisty kloc aluminium, ale z drugiej strony patrząc jeśli ma dobrze generować najniższe rejestry, a wielkość przetwornika daje wiele do myślenia, właśnie taki musi być. Gdy rzucimy okiem na tylny panel Basusa, okaże się, że będąca celem naszego zainteresowania konstrukcja nie jest tylko siedliskiem głośnika, tylko bardzo ważnym centrum dowodzenia całością projektu pod tytułem zestaw głośnikowy. Ważnym dlatego, że wewnątrz znajduje się sygnalizowana na wstępie pracująca w domenie analogowej scalająca fazowo monitory i segment basowy aktywna zwrotnica i co prawda pracujący w klasie „D”, ale zasilany typowym trafem wzmacniacz dla monstrualnego przetwornika niskich rejestrów. Dlatego też an plecach znajdziemy wejście i wyjście sygnału analogowego w standardzie RCA i XLR oraz zintegrowane z włącznikiem gniazdo sieciowe. Kończąc temat tego komponentu dodam, że owa zwrotka umożliwia dostosowanie konstrukcji do każdego wzmacniacza, ale w celu uniknięcia w końcowym rozrachunku szkodliwych wyników strojenia systemu przez przypadkowego klienta, tę czynność wykonuje salon sprzedaży, co ewidentnie uzmysławia nam zamknięcie wszelkich pokręteł wewnątrz skrzyni. Idąc ku górze kolumnowej układanki na dachu przed momentem opisywanego modułu niskich tonów ustawiamy coś w rodzaju gniazda dla monitorów Lyra. Te zaś będąc teraz częścią większego zespołu głośników dostały przeprojektowane zwrotnice, co poskutkowało pracą obydwu większych przetworników jako nisko-średniotonowe (wcześniej jeden był typowym basowcem). I wiecie co? To chyba sprawiło, że gdy podczas testu Lyr brakowało mi trochę wypełnienia w średnicy, to teraz sprawa nabrała diametralnie innego wymiaru. Przechodząc do elektroniki wspomnę najpierw o przedwzmacniaczu liniowym Dionysos. Ta recenzowana już przez nas konstrukcja jest bardzo ciężkim i sporym gabarytowo urządzeniem. Przedni panel jest ciekawie zapadnięty, a na jego zmniejszonej tym sposobem płaszczyźnie znajdziemy: usytuowaną w centrum gałkę wzmocnienia, po bu jej stronach wielofunkcyjne wyświetlacze, na prawej i lewej flance przełączniki zadaniowe. Plecy Dionysos’a zaś oferują pakiet przyłączy RCA/XLR i gniazdo zasilania. Sprawę testowego seta kończą hybrydowe końcówki mocy Teres, których obudowy w całości są radiatorami. Ich przód zapadając się podobnie do pre liniowego wieńczy jedynie sygnalizująca pracę dioda, a tył z racji bycia końcówką mocy proponuje wejście i wyjście liniowe (XLR/RCA), pojedyncze terminale kolumnowe, gniazdo sieciowe, włącznik główny i stanowisko dla lampy elektronowej. Jeśli chodzi o okablowanie, z pewnością pełna lista ukaże się pod naszymi tekstami, dlatego też nie przedłużając tematu tam kieruję Wasze potencjalne zainteresowanie.

Zanim rozpocznę kłębiący się w czeluściach mojego pojemnika na tkankę mózgową słowotok, przypomnę, iż w zabawie w audio jak większość z Was szukam otwartego przekazu muzycznego, jednak kładę spory nacisk na jego dobrą, ocierającą się dla niektórych o kłamstwo barwę. Powiem więcej, jestem skłonny oddać nieco blasku za przytoczony, koloryzujący świat pierwiastek „X”. Dlaczego o tym wspominam? To wbrew pozorom w tym teście jest bardzo ważne, gdyż prezentowany zestaw teoretycznie był całkowitym przeciwieństwem tego, co jest moją życiową karmą, a mimo to na tyle przewartościował mój punkt widzenia na oddech i swobodę grania, że moje dotychczasowe, wydawałoby się nieodwracalne stanowisko zostało delikatnie mówiąc co najmniej potrząśnięte. Jeszcze nie na tyle, by dokonywać radykalnych zmian w systemie, ale z pewnością  na pewne zdarzenia soniczne patrzę teraz z nieco innej strony. Co będzie dalej, nie jestem w stanie powiedzieć, ale jedno mogę rzec z dużą pewnością: „Właśnie tak powinien oddziaływać na melomana, nawet nie do końca wpisujący się w oczekiwania zestaw audio z pułapu High End. To ma  być sztorm dla zmysłów, a nie powielanie wstępnie wyrobionych oczekiwań.” Zatem do rzeczy.

Gdy po raz pierwszy zasiadałem przed w pełni przygotowanym do testu zestawem, miałem sporo obaw o spełnienie moich oczekiwań tonalnych, a co za tym idzie poziomu przyswajalności tak podanego dźwięku. To oczywiście po części było pochodną recenzji samych monitorów, jednak spory udział miała również prezentacja na wystawie AVS. Nie, żeby tam źle grało, wręcz przeciwnie, było dobrze, ale spełniający określone potrzeby wielkiej sali i tłumu słuchaczy wolumen dźwięku powodował, iż momentami odczuwałem delikatne, kłujące w uszy przejaskrawienia dobiegającej do mnie muzyki. Oczywiście umiałem to odpowiednio przefiltrować, jednak wiedziałem również, że w domu będę siedział zdecydowanie bliżej i efekt może się spotęgować. Co w kontekście dalszego tekstu jest ważne, na wystawie ani razu nie miałem zastrzeżeń do basu. Zawsze był szybki, konturowy i niesamowicie mięsisty bez względu na repertuar. I gdy zbierzemy to odczucia w całość, okaże się, że moje obawy miały pewną rację bytu i tylko zderzenie u siebie mogło co nie co w tym temacie wyjaśnić. I stało się. Już pierwsze nuty potwierdziły, jak diametralnie mogą różnic się prezentacje wyjazdowe od domowych. Odbiór na moim terenie odwrócił role z imprezy i gdy bas strojony pod kubaturę hotelową u mnie lekko wychodził przed szereg (uspokajam, naprawdę było go tylko minimalnie za dużo i to nie zawsze), to środek z górą dawały się pilnować, by mnie do siebie nie zrazić. Niestety, nie osiągnąłem oczekiwanych poziomów wysycenia, ale prezentacja wypadała na tyle ciekawie, że jestem skłonny powiedzieć, iż swobodą wybrzmiewania i ogólnie panującym spokojem na zajmującej hektary mojego pokoju wirtualnej scenie wręcz mnie przerażała w dobrym tego słowa znaczeniu. Tak, słowo „przerażała” jest idealnie oddającym mój stan ducha określeniem. I co ciekawe, taki poziom odbioru utrzymywał się przez cały czas pobytu THRAX’a w moim domu, z tą tylko różnicą, że z dnia na dzień sprawiało mi to coraz większą frajdę. Może dlatego set z Bułgarii tak pozytywnie na mnie oddziaływał, że nie był to przekaz jakoś specjalnie odchudzony, tylko kierujący się w stronę neutralności, gdyż popadanie w typową analityczność nie pozwalał mu bazujący na papierowej membranie uzupełniający pasmo głośnik niskotonowy. Gdy przychodzili do mnie znajomi, prawie wszyscy będąc orędownikami dobrej barwy wskazywali na według nich brak powodowanej podkolorowaniem średnicy magii, ale nigdy nie twierdzili – no, może jeden, czy dwóch, że dźwięk jest przerysowany lub natarczywy. Powiem więcej, po moim ukierunkowaniu na pewne niuanse – weźcie pod uwagę, że ja żyłem z systemem na co dzień, a oni tylko dwie-trzy godziny – zauważali wiele plusów takiej właśnie, naładowanej nienarzucającymi się informacjami prezentacji. To był dość jasny przekaz, ale jego cechą nadrzędną było unikanie siłowego udowadniania słuchaczowi, że ma wiele do powiedzenia. Muzyka płynęła z niesamowitą świeżością i tylko osobiste pragnienie jej analizy powodowało ukierunkowanie swoich myśli w dany rejon obserwacji jej składowych. Nie wiem jak moi goście, ale ja w każdym bądź razie, z dnia na dzień coraz bardziej doceniałem świat według THRAX’a. Dlaczego? Obcując z dzisiejszym bohaterem słuchałem najprzeróżniejszej muzyki i bez względu na repertuar: barok, jazz, elektronika, czy rock, biorąc pod uwagę styl grania nigdy nie odczułem jakiś specjalnych braków w wysyceniu. To zawsze były podane w estetyce równowagi tonalnej wydarzenia, a gdy do głosu dochodziła muzyka realizowana w kościołach, przezroczystość powietrza zdawała się równać z tym atmosferycznym, jaki mamy po obfitych opadach śniegu. Takie porównanie może wzbudzać Was  odruch poczucia przejaskrawienia, ale jak napisałem, to jest chyba najmocniejsza broń tego zestawienia, gdyż bez względu na żonglerkę okablowaniem, przy zachodzących zmianach estetyki dźwięku – cieplej, chłodniej – spokój prezentacji nie cierpiał nawet w najmniejszym stopniu. Dzięki temu, wszystko co zostało zarejestrowane na płycie, zostawało idealnie oddane w przestrzeni międzykolumnowej. Czy to ćwierkające ptaszki gdzieś pod sklepieniem kościoła na płycie Jordi Savalla, czy dochodzące z sali podczas koncertu artefakty związane z publicznością, wszystko słychać było jak na dłoni. Ktoś powie, że to jest nadinterpretacja, a ja jestem w stanie powiedzieć, że do tej pory nie słyszał, co tak naprawdę jest na płycie nagrane, gdyż zestaw sam ptaków nie dograł, a i dodatkowe odgłosy publiczności również same królikowi z kapelusza nie wyskoczyły. Nie będę dzisiaj podpierał się konkretnymi płytami, gdyż bohater tego nie potrzebuje, jedynie wspomnę o pochodnej pełnego witalności dźwięku. O co chodzi? O nic innego, jak o budowanie wirtualnej sceny i rozlokowanie na niej poszczególnych muzyków. Wszyscy rysowani byli ostrą kreską, ale kreską niewprowadzającą uczucia analityczności. Gdy tak się zastanawiam, to sądzę, że ta ostrość rysika nie była zasługą jego samego, tylko tego idealnie czystego tła. Tła, które potrafiło zaskarbić nawet tak ukierunkowanego w stronę miłego środka pasma osobnika jak ja, a to nie jest takie łatwe. To wydaje się być niemożliwe, ale relacjonuje wydarzenia, których doświadczyłem, a których całkowicie się nie spodziewałem. Wychwalam coś, co jest dalekie od mojego obecnego wzorca, ale po kilku latach oceniania urządzeń umiem przejść nad pewnymi niuansami do porządku dziennego i odrzucić skrywany gdzieś w swoim wnętrzu subiektywizm. Powoli zbliżając się ku końcowi tego testu muszę jednak powiedzieć, że bez względu na fascynujący dla mnie odbiór zestaw stoi na straży równowagi tonalnej i nawet mocno docieplające kable nie zrobią z niego milusiego „Harbetha”. Na chwilę obecną nie wiem, co bym zrobił, gdybym miał podjąć decyzję zakupu, ale jedno wiem na pewno, byłby to ciężki orzech do zgryzienia. Czy po drodze Wam z tak wywindowaną rozdzielczością i świeżością zależeć będzie od wielu czynników, z których tym najbardziej determinującym jest chyba żądana za ów set kwota banknotów NBP. Jeśli jednak nie jest to większym problemem, reszta procesu decyzyjnego będzie bułką z masłem w kierunku implementacji Thrax’a u siebie na stałe. Lojalnie ostrzegam.

Te półtorej tygodnia obcowania z zastawem Thraxa było bardzo pouczającym dla mnie czasem. Kolumny z głośnikami magnezowymi i tubką w rozważaniach przed testowych już na starcie nie napawały optymizmem. Na szczęście na basie siedział przetwornik papierowy i chyba dzięki dobremu zestrojeniu fazowemu szybkiego metalu na górze i środku z celulozowym dołem dało efekt może nie ocieplonego, ale z pewnością ciekawego w barwie mariażu sonicznego. Jednak pisząc ten tekst po kilkutygodniowym rozstaniu sądzę, że chyba najważniejszym dla mnie tematem w recenzowanej kompilacji była swoboda grania wspierana jego niesamowitą rozdzielczością. Owszem, było oszczędnie w domenie koloru, ale jakikolwiek brak zniekształceń powodował, iż mogłem słuchać tego systemu bez końca, co w kontekście rozważań przed odsłuchem było prawie utopią. Dlatego też, wszyscy mogący pozwolić sobie na podobną układankę, bez względu na obóz tonalny w jakim się odnajdują, powinni zmierzyć się z propozycją Bułgarów, gdyż to naprawdę jest co najmniej ciekawy, a powiedziałbym nawet, że intrygujący, bo potrafiący zaskarbić wielbiciela przysłowiowej „muzykalnej papki” zestaw.

Jacek Pazio

Opinia 2

O ile dla większości naszej populacji Bułgaria z reguły kojarzy się z wakacyjnym odpoczynkiem w Złotych Piaskach, rakiją, kebapczetami i Sophią Gamzą, ale taką prawdziwą, przed-dwudziestowieczną, to większość zapytanych o ten malowniczy kraj audiofilów z reguły wymieni takie marki jak Antelope Audio czy właśnie Thrax Audio, której najnowszym produktem, jak i już nam znanymi dzisiaj się zajmiemy. Jednak nieco doprecyzowując poprzednie zdanie spieszę donieść, że samych Basusów, bo to o nich mowa testować nie będziemy, gdyż o ile na reprodukowany przez nie zakres pasma 25~250 Hz zwracamy baczną uwagę, to sami Państwo przyznają, że wyłącznie basu słuchać się nie da. Dlatego też pozwoliliśmy sobie nico odkurzyć nie tylko recenzowane już na naszych łamach, dedykowane tytułowym modułom niskotonowym, monitory Lyra, ale i pójść o wiele dalej … wykorzystując nadarzającą się okazję – minione Audio Video Show i przejmując od razu po wystawie grający w Golden Tulipie kompletny bułgarski system w skład którego oprócz stanowiących kompletny zestaw głośnikowy seta Lyra + Basus znalazły się również monobloki Teres i przedwzmacniacz Dionysos. Słowem trafiło do nas prawie pół tony sprzętu zapakowanego tak, że obserwujący cały proces wyładunku sąsiedzi musieli mocno zachodzić w głowę, jakim cudem w biały dzień nie krępujemy się spacerować ze skrzyniami pełnymi amunicji i broni automatycznej. Może teraz brzmi to komicznie, ale nosząc ewidentnie wykazujące militarne konotacje skrzynie co jakiś czas rozglądaliśmy się czy przypadkiem ktoś „życzliwy” nie zamówił nam niezapowiedzianej wizyty jednostki antyterrorystycznej.

W związku z tym, że Lyry i cała reszta bułgarskiej elektroniki zostały już poprzednio przez nas prześwietlone, rozłożone na czynniki pierwsze i ocenione spokojnie możemy skupić się w akapicie poświęconym wyglądowi i budowie na będących novum modułach basowych o zupełnie oczywistej nazwie Basus. Podobnie jak w przypadku monitorów w roli budulca skrzyń skrywających potężne 1kW wzmacniacze, aktywne (analogowe!) zwrotnice i pyszniących się imponującymi drajwerami wykorzystano masywne płyty aluminiowe. Nie chcąc jednak narażać perfekcyjnie anodowanych powłok na zarysowanie na podstawach górnych montuje się  podklejone i wyściełane filcem dedykowane Lyrom łoże.
Na ścianie przedniej mamy jedynie wspomniany 15” celulozowy drajwer poniżej którego wygrawerowano firmowy logotyp. Również tylna ścianka nie oszałamia zbytnią ornamentyką. W zamian za to mamy tylko to, co konieczne – zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilające i stosowne wejścia, oraz wyjścia sygnałowe. I właśnie nad nimi warto się choćby na chwilę, gdyż wbrew pozorom Basusy swojej obecności nie ograniczają li tylko do uzupełnienia dołu reprodukowanego przez monitory pasma, lecz również odpowiednio „preparują” dostarczany do nich sygnał. Cały „myk” polega bowiem na tym, że dokonując stosownej konfiguracji wpinamy je w tor pomiędzy przedwzmacniacz a końcówki mocy. Czyli dopiero z Basusów „wychodzimy” na wzmacniacze zasilające Lyry. Dzięki temu monitory nie muszą „męczyć” się z zakresem im nieprzeznaczonym a przez to pracować w zdecydowanie bardziej komfortowych aniżeli dotychczas warunkach.
Jeśli zaś chodzi o sam design, to mamy do czynienia z estetyką wzorowaną na klimacie Gotham City,  wystroju kajuty Lord Vadera i katafalku Drakuli. Jednym słowem jest ponury, mroczny i na swój sposób może nie ładny, ale z pewnością intrygujący. To takie surowe, męskie i zarazem pragmatyczne podejście do tematu, gdzie jeśli tylko coś działa a przy tym działa dobrze nie ma potrzeby tracić czasu na zbędne ozdobniki, łagodne łuki i dążenie ze stanu wyjściowego/satysfakcjonującego do estetycznej euforii w stylu „Ojej, jakie to ładne!”. Od tego są Włosi i nie ma co im zabierać chleba. A tak już na serio – na zestawy głośnikowe Lyra + Basus nie ma sensu patrzeć przez pryzmat ich kanciasto-zwalistej postury a jedynie przez brzmieniowy potencjał w nich drzemiący a ten jakby nie próbować go ocenić wymyka się większości, nawet adekwatnych do ich cen, ewidentnie high-endowych ram.

Biorąc pod uwagę, że rekomendowany przez producenta set Lyra/Basus/Teres rozszerzyliśmy o Dionysosa – pochodzący z tej samej „stajni” preamp, od samego początku jasnym było, że tym razem nie będzie miejsca ani na niedomówienia, ani tym bardziej na taryfę ulgową. Dodatkową cały proces akomodacyjny skracał fakt dość ekstremalnej rozgrzewki, jakiej poddawane były Thraxy podczas minionego AVS, skąd bezpośrednio do nas trafiły. Ograniczyliśmy się zatem do ich wypakowania, spięcia w grającą całość i … grania. Nie będę w tym momencie rozdrabniał się i silił na próby analizowania cząstkowego wpływu poszczególnych komponentów na finalne brzmienie bułgarskiej układanki stanowiącej idealnie wpisującej się w nasz ekskluzywny panteon „systemów marzeń”. Jeśli kogoś jednak interesuje maniera, czy też sznyt brzmieniowy samych monitorów, końcówek mocy, lub przedwzmacniacza to odsyłam do naszych wcześniejszych wynurzeń a teraz skupimy się na tytułowym secie, bo po prostu jest na czym.
Aktywne zwrotnice Basusów i nieco przeprojektowane Lyr sprawiły, że praktycznie od pierwszych taktów „Hail to the King” Avenged Sevenfold zapałałem do Thraxów miłością wielką i szczerą. Niby mówi się, że im wyżej wspinamy się po drabinie High-Endu tym mniej nagrań jest w stanie nas zadowolić i nie wywołując irytacji i pewnie coś w tym jest, jednak zamiast dzielić włos na czworo tym razem zamiast analizować zdecydowanie naturalniej było otaczającym i targającym nami dźwiękiem się upajać. Dodając do tego całkowicie natywną i bezdyskusyjnie oczywistą zdolność do grania na naprawdę koncertowych poziomach głośności można było w sposób niemalże bolesny doświadczyć typowo koncertowych uderzeń najniższych częstotliwości. Koncertowy album „S&M” Metallicy sprawił, że nasz oktagonalny OPOS wypełnił tłum spoconych i kompulsywnie podrygujących w rytm muzyki włochatych jegomości co i rusz dających dowód swojemu zadowoleniu niemalże zwierzęcym zawodzeniem. Było to o tyle ciekawe, że tym razem nie można było ograniczyć swojego uczestnictwa li tylko do roli postronnego obserwatora zasiadającego gdzieś z tyłu, lub ponad rozszalałym tłumem. Oczywiście muzycy znajdowali się przed nami i z usytuowanej na odpowiednim podwyższeniu sceny dawali popis swoich możliwości wspierani potężnym aparatem symfonicznym, lecz już my sami nie potrafiliśmy, czy wręcz nie mogliśmy spokojnie siedzieć wbici w fotele i z właściwym sobie dystansem dokonywać chłodnej oceny sytuacji. My również w tym tłumie byliśmy i mniej bądź bardziej świadomie zdzieraliśmy gardło wyśpiewując metalowe „szlagiery”.
Takie rzucenie się w muzyczny wir, zezwolenie na to, by porwał i niósł nas prąd muzyki nie zdarza się na co dzień i raczej ma miejsce podczas masowych imprez klubowo-stadionowych a tymczasem mieliśmy rasowy „live” we własnych czterech, znaczy się ośmiu kątach! Zasadnym wydaje się więc pytanie cóż takiego sprawiło, że owe zjawisko iście koncertowej spontaniczności zaistniało. Odpowiedź na nie wydaje się dość oczywista – bezpośredniość i diabelna szybkość tytułowego zestawu. Tutaj nie było miejsca na pochody, czarowanie, puszczanie oka, że to jest „na niby”, bo takie nie było. Było za to rasowe, rockowe i przede wszystkim grane na przysłowiową „setkę” łojenie. Jeśli komuś wydaje się w tym momencie, że używany przeze mnie podczas testów materiał nie jest zbyt odpowiedni a czytający te słowa dystrybutor bliski jest zawału, pragnę wszystkich uspokoić, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i sam wielokrotnie byłem świadkiem, jak  ekipa katowickiego RCMu, czyli dystrybutora reprezentującego Thraxa w Polsce, weryfikowała potencjał pomieszczenia w którym przyszło im system rozstawiać między innymi za pomocą „1”- ki Oberschlesien, czyli naszego odpowiednika Rammstein, która to kapela ze zbytniego wysublimowania i zamiłowania do leniwych treli rodem z krainy łagodności nigdy nie słynęła.
Czy jednak Bułgarski system marzeń poprzez swoją brutalną żywiołowość i wybuchowy charakter dedykowany jest wyłącznie miłośnikom brutalnych odmian rocka? W żadnym wypadku! Otóż owa natychmiastowość i zdolność generowania naprawdę zapierających dech w piersiach fal dźwiękowych równie fenomenalnie wypada klasyka. Nie omieszkałem z resztą tego sprawdzić na swoim ulubionym „Il Trovatore” Verdiego z Pavarottim w roli tytułowej i Zubinem Mehtą za pulpitem dyrygenta. O właściwej, akuratnej barwie nie będę się w tym momencie rozwodził, bo Thraxy stojąc niejako w samym centrum skali ani przekazu nie docieplały ani też nie schładzały, więc czysto obiektywnie rzecz biorąc było idealnie, a że niektórzy wolą nieco więcej pluszu i atłasu zamiast rześkiej i krystalicznej przejrzystości to nic na to nie poradzimy. Mniejsza jednak z tym, gdyż po prostu tym razem dostajemy w pakiecie nie tylko prawdę o nagraniu – realizacji, ale i przestrzeni w jakiej zostało ono dokonane. Wszelakiej maści niuanse dotyczące dystansu dzielącego poszczególnych wokalistów, usytuowania ich na scenie, czy też oczywistego podczas przedstawień operowych ruchu scenicznego widzimy jak na dłoni. Niczego nie musimy się domyślać, niczego nie musimy interpolować. Widzimy-słyszymy i wiemy, dzięki czemu nasz umysł podczas takich odsłuchowych sesji mógł po prostu odpoczywać zamiast pracować na podwyższonych obrotach, jak to zwykle ma miejsce przy zbliżonej do osiąganych przez Thraxy rozdzielczości i selektywności.
Niejako na deser zostawiłem nieco mniej rozbuchane instrumentalnie propozycje, gdyż strawą Thraxów stały się folkowy „Guds Spelemän” formacji Garmarna i jeszcze dalej idący w kierunku nastrojowego minimalizmu „Lento” Youn Sun Nah. Wbrew pozorom również i takie klimaty nie sprawiły tytułowemu zestawowi najmniejszych problemów. Może to i dziwne, że takie kolosy odnalazły się w grze ciszą i nastrojowych, leniwych jazzowych rytmach, bądź surowym, skandynawskim folku, ale właśnie tak było. Jeśli jakiś dźwięk, czy fraza miały być wygaszone, to następowało to w przysłowiowym okamgnieniu a jeśli tylko realizator uznał, ze powinien on wybrzmiewać niemalże w nieskończoność to tak właśnie było. Wspominana neutralność barwowa pozwalała również w sposób bardziej bezpośredni aniżeli do tej pory doświadczyć a przez to również i subiektywnie ocenić zdolności wokalne, czy też biegłość w posługiwaniu się używanym instrumentarium przez biorących w nagraniu muzyków i wokalistów. Thraxy bowiem nie uładzały, upiększały i nie maskowały żadnych potknięć, niedoskonałości, czy nietrafionych wyborów przy kompletowaniu składu, ale też nie wykazywały tendencji do ich piętnowania, czy zbytniego eksponowania. Po prostu stwierdzały – ukazywały dany fakt jego ocenę pozostawiając tylko i wyłącznie nam. One nie były bowiem od interpretacji a od reprodukcji, co wbrew pozorom ma kolosalne znaczenie.

Jak zatem podsumować naszą blisko dwutygodniową przygodę z bułgarskim systemem marzeń Thraxa w składzie Dionysos/Teres/Lyra/ Basus? Jacek już swój werdykt wydał i jak sami Państwo zauważyliście pomimo niemalże diametralnie innych upodobań jeśli chodzi o estetykę grania aniżeli ta reprezentowana przez urządzenia, które wyszły spod ręki Rumena Artarskiego niezwykle trudno przyszło Mu powrócić do naszego dyżurnego systemu. W moim przypadku sprawa jest prosta. Przy moich preferencjach muzycznych dynamika i natychmiastowość Thraxów jest szalenie pociągająca, gdyż w żaden sposób nie ograniczała mnie w sięganiu po dowolnie trudny repertuar. Podobnie z resztą jak rozdzielczość i możliwość wglądu w dowolny zakamarek nagrania otwierały przede mną kolejne pokłady nieznanych do tej pory informacji. Kontakt z bułgarskim setem był jak jazda kolejką górską na ośnieżony alpejski szczyt. Szczyt, z którego w słoneczny, rześki poranek wszystko widać lepiej, dokładniej i prawdziwiej. A jeśli komuś podczas tej wycieczki od nadmiaru doznań i wrażeń zakręciło się w głowie, to … zawsze może nieco zwolnić i kontynuować audiofilską podróż w nieco bardziej spacerowym tempie.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: RCM
Ceny :
Lyra +Basus: 50 000 € kpl. (Lyra 16 200 €)
Dionysos: 16 200 €
Teres: 24 000 € (para)

Dane techniczne:
Thrax Lyra
Impedancja: 4 Ω
Moc Max: 250 W
Skuteczność: 90db
Pasmo przenoszenia: 34~20 000 Hz
Wymiary (S x G x W): 210 x 385 x 520 mm
Waga: 35 kg

Thrax Basus
Moc wbudowanego wzmacniacza: 1000 W
Pasmo przenoszenia: 25~250 Hz
Wymiary (S x G x W): 450 x 450 x 800 mm  
Waga: 130 kg

System wykorzystywany w teście:
– CD: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– Końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
– Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Pobierz jako PDF