1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Accustic Arts POWER I – MK 4

Accustic Arts POWER I – MK 4

Opinia 1

Kontynuując przegląd dostępnych na rynku zintegrowanych konstrukcji wzmacniających zwróciliśmy jakiś czas temu uwagę na dość nieśmiało poczynającego sobie w tym segmencie niemieckiego Accustic Artsa. Pikanterii całej sprawie dodawało również podłoże, geneza owej nieśmiałości, bowiem o ile dla większości marek zapuszczanie się w rejony zbliżone do 30 kPLN wydaje się bezsprzecznie nobilitujące o tyle w przypadku naszego dzisiejszego bohatera jest nie tylko nieco inaczej, co raczej całkowicie na odwrót. On się nie wspina na szczyt, lecz z tego szczytu musi zejść. Nie mamy co prawda do czynienia z takim szokiem jak dajmy na to w przypadku modelu Cygnet … Aston Martina, ale pewna obawa związana z zarzutami rozmieniania się na drobne istniała. W dodatku owa obawa dotyczyła nie tylko osób postronnych, co tak naprawdę z reguły znajduje się poza obszarem naszych zainteresowań, co nas samych, gdyż do tej pory każdorazowy kontakt z produktami Accustic Artsa ograniczał się w naszym przypadku praktycznie wyłącznie do modeli dzielonych. Krótko mówiąc zdanie o marce zdobyte podczas spotkań w siedzibie dystrybutora – warszawskiego SoundClubu, jako takie mieliśmy, ale było ono budowane na podstawie kontaktów z przedstawicielami najdelikatniej rzecz ujmując nieco innego segmentu jakościowo – cenowego. Jak zatem wypadła konfrontacja naszych wyobrażeń z rzeczywistością reprezentowaną przez integrę POWER I – MK 4? Cóż, nie zdradzając przedwcześnie szczegółów i zarazem nie ułatwiając życia wszystkim tym, którzy chcą mieć wszystko na już a jeszcze lepiej na wczoraj serdecznie zapraszam do lektury.

Dokonując systematyki dzisiejszego bohatera należy wspomnieć iż jest on przedstawicielem środkowej serii określonej przez samego producenta jako Top, poniżej której ulokowano serię ES a powyżej Reference. Jeśli jednak zagłębimy się nieco bardziej w niemieckie portfolio bardzo szybko okaże się, że zwyczajowe i powszechnie stosowane proporcje są tam niejako postawione na głowie. O co chodzi? O rozkład asortymentu według rodzinnej hierarchii. Zgodnie z zasadami rynku i niejako przy okazji również logiką dolne obszary cennika okupuje kilka, czy też w przypadku globalnych koncernów, kilkanaście modeli a wraz ze wspinaniem się po kolejnych szczeblach firmowej piramidy wolumeny sukcesywnie topnieją, by na samym szczycie ograniczyć się li tylko do jednego – dwóch flagowców. Tymczasem ekipa z Lauffen (nad Neckarem) pokazuje, że można inaczej. Nie wierzycie? No to patrzcie. Do serii ES należą trzy urządzenia – odtwarzacz CD Player ES, wzmacniacz zintegrowany Power ES i plikograj Streamer ES. Oczko wyżej, czyli w Top, niby wszystko jest zgodnie z arkanami sztuki, bo znaleźć tam możemy jedynie odtwarzacz CD Player I i integrę Power I. Wystarczy jednak zajrzeć do zakładki Reference by na widok … 9 (słownie dziewięciu) urządzeń zaliczyć przysłowiowy opad szczęki. Niby jestem w stanie przyznać, że od przybytku głowa nie boli, ale to zakrawa na lekkie „przegięcie”. Cierpiące katusze jednostki o zachwianej zdolności decyzyjnej mają bowiem do wyboru CD/DAC Player II, transport Drive II, przetwornik D/A Tube DAC II, przedwzmacniacz liniowy Tube Preamp II, przedwzmacniacz gramofonowy Tube Phono II, stereofoniczne końcówki mocy AMP II i AMP III, oraz monobloki Mono II i MONO III. Aż chciałoby się napisać do wyboru – do koloru, gdyby nie to, że opcje kolorystyczne są dwie – satynowo srebrna i czarna.

Do naszej redakcji trafiła wersja czarna i chwała SoundClubowi za to, bo jak wiadomo nie dość, że kolor czarny pasuje do wszystkiego, to dodatkowo jeszcze wyszczupla, choć akurat w przypadku Jedynki ten ostatni zabieg niespecjalnie wydaje się konieczny. Ot nader zgrabna i foremna bryła o na tyle standardowych gabarytach by bez problemu zmieścić się na większości mniej, bądź bardziej audiofilskich mebelków. Elegancję wykonanego z półcentymetrowej grubości płata szczotkowanego i anodowanego na czarno aluminium frontu podkreślają nie tylko centralnie umieszczony chromowany okrągły medalion z logotypem marki, lecz także rozmieszczone po bokach i również chromowane sporych rozmiarów gałki. Co prawda do „literatek” goszczących na akrylowym panelu przednim mojego dawnego, acz miło wspominanego Densena DM-10 trochę im brakuje, ale przeoczyć ich po prostu nie sposób. Mniejsza jednak ze wspominkami. Lewa gałka odpowiada za selekcję źródeł a prawa za regulację głośności i na tym teoretycznie można byłoby zakończyć opis płata czołowego, gdyby nie ulokowane pomiędzy ozdobnym logotypem a wspomnianymi pokrętłami dwa, utrzymane w podobnej stylistyce, lecz o wiele mniejsze „guziczki”, z których lewy aktywuje wyjście słuchawkowe … ukryte pod prawym pseudo guzikiem, będącym tak naprawdę zaślepką 6,3 mm gniazda słuchawkowego. Brawo za inwencję i pomysł z maskowaniem dość mało pasującego do minimalizmu projektu dodatku. Powyższą wyliczankę kończą ulokowane tuż pod połyskliwym logotypem trzy diody, z których pierwsza, pozornie martwa jest czujnikiem IR, środkowa – niebieska (całe szczęście mało jaskrawa) informuje o włączeniu urządzenia i prawa – czerwona ożywająca jedynie podczas kilkusekundowego rozruchu wzmacniacza i informująca o ewentualnym zadziałaniu układów zabezpieczających. Sztywny i solidny, w końcu to ręczna – niemiecka robota, korpus nijakich widocznych ozdób, nawet w formie radiatorów, nie posiada a gęsta perforacja tylnej części pokrywy górnej nie jest li tylko designerskim kaprysem a czysto technologicznym zabiegiem ułatwiającym cyrkulację powietrza znad generujących znaczne ilości ciepła układów wyjściowych.
Ściana tylna prezentuje się po prostu wybornie, z jednym małym „ale”. Zacznijmy jednak od pozytywów. Użytkownicy do dyspozycji otrzymują bowiem dwie pary XLR-ów i trzy RCA, z czego wejście oznaczone jako 5 można przestawić za pomocą stosownego przełączniczka w tryb tzw. przelotki przydatnej przy integracji z systemami kina domowego i wyjście bezpośrednio z sekcji preampu na zewnętrzną końcówkę mocy. Miłą niespodzianka jest również zacisk uziemienia. No to teraz trochę pomarudzę. Gniazda głośnikowe choć solidne i pozbawione wywołujących u mnie permanentny wk… znaczy się podenerwowanie i irytację kołnierzy praktycznie uniemożliwiających aplikację widełek nie dość, że zostały umieszczanie idiotycznie blisko siebie, to jeszcze w tak ścisłym sąsiedztwie gniazda zasilającego IEC i włącznika głównego, że początkowo zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem projektant nie jest fanem parawaningu we Władysławowie i permanentnego włażenia sobie na głowę. Oczywiście nawet sztywne przewody głośnikowe zakonfekcjonowane widłami da się podpiąć, co z resztą udowodniłem używając podczas testów swoich dyżurnych Signal Projects Hydra, ale nie przepadam za tego typu, robionymi na styk rozwiązaniami. Dodatkowo warto mieć też na uwadze, że Jedynka nie posiada trybu stnd-by, więc każdorazowo, jeśli tylko dłużej jej nie używamy, wypadałoby ją wyłączać a to wiąże się z pakowaniem łapy na zaplecze. Szczerze powiem, że taki kompletny brak ergonomii średnio pasuje mi do typowo niemieckiego pragmatyzmu. Choć z drugiej strony podobne atrakcje zapewniał nam Einstein Audio The Tune i jakoś się do tego przyzwyczailiśmy, więc i tutaj moje marudzenie proszę traktować z lekkim przymrużeniem oka i przez palce.
We wnętrzu panuje iście niemiecki porządek, choć układ trudno uznać za minimalistyczny. Tuż przy przedniej ściance ulokowano potężny, zamknięty w solidnym rondlu 600 VA transformator toroidalny a tuż obok niego baterię kondensatorów o łącznej pojemności 80,000 μF. Stopień wyjściowy oparto na ośmiu (po cztery na kanał) przykręconych do masywnego radiatora, selekcjonowanych MOS-FETach zdolnych, zgodnie z zapewnieniami producenta, poradzić sobie nawet z 2 Ω obciążeniem. Sekcję przedwzmacniacza podzielono na dwie płytki – jedną, tuż przy ścianie tylnej obsługującą interfejsy wejściowe i drugą, przymocowaną nad wypełniający szczelnie obudowę laminatem końcówki mocy i kładów kontroli pracy wszystkich układów.

Skoro zatem wrażenia natury organoleptycznej mamy już za sobą najwyższy czas zająć się walorami brzmieniowymi tytułowego gościa. Warto jednak mieć na uwadze, że brak trybu stand-by narzuca na świadomego użytkownika niejako obowiązek odczekania dłuższej chwili od magicznego kliknięcia włącznika głównego do rozpoczęcia krytycznego odsłuchu. Z pomocą przychodzi temperatura, gdyż w roli timera świetnie sprawdza się kratka wentylacyjna umieszczona nad radiatorem. Wystarczy bowiem przyłożyć do niej rękę by po prostu wiedzieć, że czas muzycznej uczty nadszedł. Skoro zatem jesteśmy przy konsumpcji to jako mającą zaostrzyć apetyt przystawkę zaserwowałem dość prosty a patrząc na dwuosobowy skład kapeli wręcz minimalistyczny album „Get Behind Me Satan” The White Stripes. Jest w nim jednak wszystko co potrzeba – od bongosów i marimby po fortepian i szorstkie gitarowe riffy a jeśli dodamy do tego, że sesja nagraniowa odbyła się na schodach i foyer domu Jacka White’a tym bardziej warto poświęcić jej trzy kwadranse. Nie jest to jednak pozycja sensu stricte audiofilska, więc obecna tu i ówdzie niemalże garażowa surowość, czy szorstkość i granulacja blach potrafi dać się we znaki. Cały jednak myk polega na tym by oddać klimat, spontaniczność materiału a nie skupiać się na stronie czysto technicznej. I tak właśnie było w przypadku Accustic Artsa, który od razu złapał wiatr w żagle i dostarczył głośnikom taką dawkę energii, jakby nie był niewielką integrą a potężną końcówką mocy. Oczywiście co nieco do starszego rodzeństwa 1-ce brakowało, ale niezaprzeczalnie mieliśmy do czynienia z taką samą estetyką grania opartą na nieskrępowanej dynamice i możliwie niskim, jeśli w ogóle zauważalnym poziomie ewentualnych podkolorowań. Po prostu zamiast na interpretacji muzyki wzmacniacz skupiał się na jej reprodukcji niebezpiecznie zbliżając się do niedoścignionego ideału „kawałku druta ze wzmocnieniem”. Różnica pozornie może wydawać się niewielka, ale dla uzmysłowienia jej skali sugeruję przypomnieć sobie dowolne koncertowe wykonanie „Bohemian Rhapsody” z niezastąpionym Freddiem i „alternatywną wersję” popełniona przez Kanye’a Westa. W dodatku trudno było doszukać się w takiej autentyczności jakichkolwiek oznak zimnej kalkulacji i laboratoryjnej poprawności, dzięki czemu osiągamy efekt obcowania z artystami niemalże na wyciagnięcie ręki, na żywo. Taki sposób prezentacji pozwala automatycznie patrzeć na ich twórczość z nieco innej perspektywy. Weźmy na ten przykład Barb Jungr z „Love Me Tender”, czy Cassandrę Wilson na „Coming Forth by Day”, gdzie pierwsza z Pań operuje dość chropawym i skrzekliwym głosem a druga ewidentnie sepleni. Normalnie, znaczy się na zbyt analitycznym, bezlitosnym wzmacniaczu powyższe cechy stają się elementami przewodnimi a przecież w rzeczywistości mając kontakt z osobami o takiej, bądź innej wymowie momentalnie przechodzimy nad tym faktem do porządku dziennego. Tak też jest z Accustic Artsem, który nie tyle skraca dystans dzielący nas od słuchanych w danym momencie artystów, bo tego nie robi, a jedynie likwiduje niewidzialną barierę oddzielającą nas od poczucia uczestnictwa w spektaklu. À propos wspomnianego przybliżania a raczej nieprzybliżania. Scena rozpoczyna się tuż przed linią kolumn, lecz sięga daleko w głąb i bez problemów wykracza poza ramy wyznaczone przez rozstaw kolumn przez co nawet przy dużych składach i gęstych aranżacjach nie ma problemu ani ze zbytnią ofensywnością ani tym bardziej z pakowaniem się frontmanów nam na kolana, co o ile w przypadku Moniki Brodki, czy Esperanzy Spalding prawdę powiedziawszy nie byłoby takie złe, ale już przy Marilyn Mansonie mogłoby wywoływać dość uzasadniony sprzeciw.
Mamy zatem szeroką i sięgającą hen za linię głośników scenę z precyzyjnie zaznaczoną gradacją planów, lecz bez zbytniego wykonturowania, przerysowania krawędzi, obrysu źródeł pozornych. To nie jest analityczne a rozdzielcze granie dzięki któremu „Symphonica” George’a Michaela brzmi po prostu zjawiskowo. Potężnie i spektakularnie, ale nawet nie zbliżając się do nadnaturalnej gigantomanii. Wokal artysty jest niezwykle organiczny i namacalny a dystans dzielący go od słuchacza umiejscawia nas gdzieś w okolicach piątego, ósmego rzędu, dzięki czemu nie dość, że bardzo dobrze widzimy Michaela, to z równą swobodą jesteśmy w stanie ogarnąć wzrokiem cały aparat wykonawczy i to pomimo panującego na scenie nastrojowego półmroku. To bogate, soczyste brzmienie, nieco podkręcone na hollywoodzką modłę, ale przez to niezaprzeczalnie szybciej łapiące za ucho a wzmocnione przez Accustic Artsa zyskuje jeszcze na atrakcyjności. Duże wrażenie robi szybkość, natychmiastowość dźwięków, które pojawiają się dokładnie wtedy i tam, gdzie powinny bez zbędnego nabierania rozpędu i przymiarek. Jeśli coś ma się zadziać, to dzieje się tu i teraz z iście niemiecką precyzją.

Po ponad dwutygodniowej przygodzie z tytułowym wzmacniaczem jestem gotów przyznać, iż Accustic Arts POWER I – MK 4 jest rasową super integrą, która pomimo braku jakichkolwiek, współcześnie niemalże obowiązkowych, dodatków w stylu modułu DACa, streamera, czy phonostage’a w pełni na przynależność do tego elitarnego grona zasługuje. Choć swą funkcjonalnością nie odbiega od tego, czego po wzmacniaczu zintegrowanym można było spodziewać się i oczekiwać dwadzieścia, czy nawet trzydzieści lat temu w pełni rekompensuje „niemanie” jakichkolwiek dodatków, z trybem stand-by włącznie, brzmieniem. Brzmieniem czystym, dynamicznym i niezwykle organicznym, które stawia na autentyczność i przez to zbliża nas do absolutu – do muzyki na żywo. Czy czegoś więcej potrzeba do szczęścia?

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Abyssound ASV-1000
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Musical Fidelity Nu-Vista 800
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinia 2

Przyznam szczerze, że zanim doszło do dzisiejszego spotkania z tytułową marką, co prawda wyjazdowo, ale jej produkty słyszałem już wielokrotnie. I wiecie co? Po tych epizodach muszę przyznać, iż bez względu na repertuar jakim je częstowałem, zawsze pokazywały się z bardzo dobrej strony. Jakiej? Przy dobrym osadzeniu dźwięku w barwie, przekaz nie tracił na oddechu, a to gwarantowało pewien przypisany dobrze skonstruowanym produktom sznyt solidnego grania. Co więcej, z owych pozytywnych opinii dystrybutor znakomicie zdawał sobie sprawę, jednak bez względu na to, dopiero gdy w naszej królowej polskich rzek upłynęła odpowiednia ilość wody, z nutką przekory zaproponował zmierzenie się z jedną z propozycji jej sporego portfolio na naszym, własnym podwórku. Oczywiście byłem bardzo kontent. Ale nie, żebym miał okazję spełnić swoje najskrytsze marzenia. Dla mnie owa propozycja niosła ze sobą jedną ważną sprawę, jaką była możliwość konfrontacji sporego pakietu pozytywnych wyjazdowych odczuć z realiami prywatnego zestawienia. Tak więc, nie zdradzając przedwcześnie wyników spotkania i puentując wstępniaka mam przyjemność zaprezentować wyposażoną we wzmacniacz słuchawkowy integrę niemieckiej marki ACCUSTIC ARTS model POWER 1, której dystrybucji na naszym rynku podjął się znany wielu audiofilom warszawski SoundClub.

Wzmacniacz AA pod względem osiąganych gabarytów  jest typowym przedstawicielem środkowego segmentu audio, czyli przy podobnej do mojej końcówki mocy szerokości jest trochę płytszy i mierzy  połowę jej wysokości. Jednak trzeba dodać, iż swoje aspiracje zdradza pokaźną wagą, co znakomicie odczujemy podczas procesu logistycznego. Przybyła na testy integra jawi się jako wariacja czerni obudowy z drapanego aluminium i połyskujących srebrem frontowych dodatków w stylu: pokręteł funkcyjnych (lewe wybór źródła, prawe głośność),  włącznika inicjacji działania słuchawek i stosownego dla nich gniazda, a także centralnie umieszczonego logo marki.  Z racji dość zauważalnego nagrzewania się konstrukcji niemalże ćwierć płyty górnej urządzenia posiada delikatnie łamiące wizualny spokój projektu plastycznego stosowne panele wentylacyjne. Tylny panel zaś, pozwala podłączyć do siebie dwa źródła w standardzie XLR, trzy RCA z czego jedno może stanowić przelotkę dla zewnętrznego procesora. Oprócz tego znajdziemy tam jeszcze trochę nietypowo usytuowane pojedyncze terminale kolumnowe – patrząc od przodu ulokowane są dość ciasno i do tego w lewym górnym rogu, a także gniazdo IEC i główny włącznik. Jak widać, może  bez szaleństw, ale na tyle wystarczająco, by obsłużyć nawet bardzo wymagającego użytkownika.

Gdy prawie zwyczajowo wiozłem piecyk do klubu KAIM, byłem już po testach w swoich okowach, jednak nawet w najmniejszym stopniu nie spodziewałem się, że owy wyjazdowy sparing pokaże go z całkiem innej strony. Początkowo wydawało mi się to trochę dziwne, ale biorąc pod uwagę diametralnie inne brzmieniowo i konstrukcyjnie zestawy głośnikowe obydwu podejść testowych sądzę, że jest to pokłosiem pokazywania przez niego prawdy o reszcie toru, a nie efektem przypadkowych nie do końca kontrolowanych występów. Jaka to prawda? O tym w podsumowaniu całego testu. Próbując przybliżyć usłyszane u mnie efekty soniczne powiedziałbym, że POWER 1 gra bardzo dobrym, dociążonym i gęstym dźwiękiem. To oczywiście w porównaniu do punktu odniesienia niosło ze sobą pewne pogrubienie kreski rysującej źródła pozorne, przez co delikatnie rozmywała się czytelność fraz wokalnych, ale patrząc na całkowicie inną ligę cenową, a co za tym idzie jakościową porównywanych produktów odbierałem to jedynie jako wpisujący się w moją estetykę brzmienia sznyt grania, a nie szkodliwe uśrednianie, tym bardziej, że owa przypadłość dość szybko, bo dosłownie po kilku utworach  odchodziła w zapomnienie. Co przy takim sposobie odtwarzania muzyki wydawało się być istotne, lekko stonowane górne pasmo  było skorelowane z resztą zakresów częstotliwościowych dając tym sposobem fantastyczne uczucie spójności, a nie efekt życia każdego z nich w swoim świecie. Inną bardzo ważną dla jakości odbioru materiału muzycznego było budowanie wirtualnej sceny muzycznej. Ta na przekór cenie urządzenia  budowała się jedynie o malutki krok bliżej i była niewiele mniejsza rozmiarowo tak w zakresie głębi, jak i szerokości od mojego Japończyka. Owszem, czuć było jej mniejszy wolumen, ale nie była to rozmiarowa przepaść, tylko delikatne przeniesienie się do innej kubatury goszczącej dany koncert. Dobrym przykładem na pokazanie co potrafi wzmacniacz AA, może być krążek Michela Godarda zatytułowany „A Trace of Grace”. Pulsujący we wzmocnionym przez niemiecką integrę niski rejestr i gęsto podana średnica powodowały, że elektryczna gitara basowa miała swoją odpowiednią i co ważne w ten sposób zarejestrowaną na płycie masę, a serpent frontmana nie miał problemów w osiągnięciu zarezerwowanych dla niego niskich pomruków. Oczywiście naturalnym było zmniejszenie się ilości informacji o ataku strun wspomnianego wiosła  i ilości wydobywającego się w postaci szumu powietrza z tuby, ale jak napisałem wcześniej, nie było to rażące i możliwe do wyłapania jedynie w bezpośredniej konfrontacji, spychając ów wywód na obserwacyjny margines. Gdy przyszła kolej na jazz spod znaku rodzimej grupy RGG i jej krążka „Szymanowski”, okazało się, że przy jego fenomenalnym masteringu pewne idące z duchem spójności pasma temperowanie górnych rejestrów w ogóle nie miało wpływu na odbiór całości prezentacji. Mało tego, fortepian i kontrabas nabierały tak pożądanej często masy, a stopa perkusji w trzecim kawałku za sprawą dawki dociążenia zdawała się kipieć z radości zdecydowanie wyraźniej dając o sobie znać. Jeśli miałbym spuentować tę kompilację, powiedziałbym, że było trochę inne niż mam na co dzień podanie zapisu nutowego, ale dzięki wycyzelowaniu przez mastringowca każdej nuty bez najmniejszych problemów dałem się wciągnąć w tą zapisaną na srebrnym krążku opowieść. Kończąc powoli część cyfrową dzisiejszego spotkania wspomnę jeszcze o folk-metalu grypy Percival Schuttenbach. Tutaj nie mam podstaw do jakiegokolwiek narzekania, gdyż wszystkie wcześniej wyartykułowane sprawy okazały się być tak symboliczne, że nawet w najmniejszym stopniu nie umniejszały oddania energetycznych założeń tego nurtu muzycznego, a pokusiłbym się nawet, że były dla niego swoistą wodą na młyn.

Oczywistym założeniem pełnego testu była weryfikacja wizytującej moje progi integry pod względem współpracy ze źródłem analogowym. Tutaj od samego początku sprawa kierowała się raczej ku pochwałom, gdyż przewijający się przez cały test rys grania Accustic Artsa znakomicie pomagał prawie wszystkim dawnym realizacjom płytowym. Jasne, były rodzynki, które nie potrzebowały ingerencji z zewnątrz (poza wzmocnieniem przez Therię), jednak nawet podczas ich występów ten racjonalnie dodany pakiet koloru i masy miał swoje pozytywne odbicie na całości prezentacji.  Na pierwszy ogień poszedł Ken Vandenmark ze swoim albumem z krakowskiego Klubu Alchemia. Ciekawie wypadające szaleństwo kilku dęciaków, kontrabasu i perkusji było idealnym potwierdzeniem, że również miłośnicy czarnej płyty powinni spojrzeć na 1-kę z zainteresowaniem.  Wracając jednak  do czarnego free-jazzowego krążka wspomnianego saksofonisty i zwracając uwagę na fakt współczesności jego tłoczenia w porównaniu do wzorca czuć było lekkie zwolnienie tempa muzyki. Jednak jak zaznaczałem, ja podczas testu schodziłem z góry, a potencjalny nabywca tego urządzenia będzie się wspinał, dlatego sprawa powinna pozostać jedynie w sferze informacji co i jak, a nie być przyczyną do skreślenia go z listy potencjalnych celów odsłuchowych. Ważnym jest to, że Ken ze swoją świtą pojechali na maxa i również tym razem zaskarbili moją pożądającą czasem trochę szaleństwa duszę. Tak wypadło nowe tłoczenie, a co ze starociami? Tutaj sprawa była oczywista. Stwierdzam jednoznacznie, iż Chick Corea i Gary Burton na płycie „Duet” z amerykańskiego ECM-oskiego wydanego w 1978 r krążka  tego co ma w swoim port folio wzmacniacz AA wyraźnie oczekiwali. Monstrualny fortepian zrównoważył swoją masę, a pokazujący swoje atrybuty soniczne wibrafon pięknie odwdzięczał się za to ciekawą kolorystyką środka pasma. I wiecie co? To było temperaturowe trafienie w punkt tej kompilacji, o który wielu bardzo długo walczy, a za sprawą dzisiejszego bohatera, jeśli tylko analogowa część ich  systemu to oferuje, może mieć od ręki.

Na koniec naszej pogadanki muszę przywołać jeszcze wspominane we wstępniaku spotkanie klubowe. Nie, żebym szukał dodatkowych pozytywnych aspektów 1-ki, tylko jako usprawiedliwienie użycia słowa „prawda” o reszcie systemu, w którym występuje. O co chodzi? Jak anonsowałem, to była całkowicie inna prezentacja. Nie było mowy o pogrubianiu, czy zwalnianiu dźwięku. Wręcz przeciwnie. Tam muzyka wręcz się konturowała, co w konsekwencji powodowało uczucie odchudzenia środka pasma. Ale nie była to jego karykatura, tylko konsekwencja wyostrzenia skrajów pasma, dając fajny efekt słyszanego niegdyś na wyjazdach, a schowanego gdzieś podczas wizyty w moim secie otwarcia się dźwięku. Przyczyna? Już mówię. Kolumny w KAIM-ie od góry, do dołu oparte są o przetworniki aluminiowe, a moje w znakomitej większości papierowe i dobrze trzymaną w ryzach tubę. I gdy tamte należy delikatnie dogrzewać, to moje raczej na tym lekko tracą. Dlatego oba spotkania obfitowały w całkowicie inne efekty soniczne, co według mnie dobitnie pokazuje umiejętności pieca ze stajni AA, ale zarazem zmusza do przemyślanego doboru zespołów głośnikowych. Wniosek? Owszem, jedynka dawała efekt dociążenia, ale nie był to nadmiar dobra, tylko pewna symbolika, co potwierdziła całkowicie inna reakcja kolumn. Jednak zaznaczam, to co dane było mi przeżyć w moim zestawieniu, wypadło bardzo dobrze i dla większości z Was będzie dalekim progresem, a wspominałem o tym jedynie dla zwrócenia uwagi, jak ma się to do wysoko postawionej w wartości bezwzględnych poprzeczki. Nic poza tym.

Dzięki testowanej dzisiaj niemieckiej integrze po raz kolejny przekonałem się, że to co słyszymy na wyjazdach, nie zawsze jest pewnikiem w naszej układance. Jak się okazuje, przyczyny są różne, jednak to, co oferuje opisywany wzmacniacz marki Accustic Arts jest bardzo dobrą propozycją dźwiękową. Dlaczego? Jak to dlaczego? Przecież wyraźnie sygnalizuje z czym jak zagra, a to podczas synergicznego doboru komponentów bardzo ułatwia proces decyzyjny. Niestety, czy jest dla Was, zależeć będzie nie tylko od indywidualnych potrzeb, ale również od tego co już macie. Ale nie obawiajcie się, gdy zapragniecie zmian, kochający porządek Niemiec w postaci POWER 1 natychmiast wskaże Wam odpowiednią drogę do sukcesu. Jest tylko jeden warunek, musicie dać mu szansę i choćby spróbować go zrozumieć, by nie powiedzieć: „najlepiej posłuchać”.

Jacek Pazio

Dystrybucja: SoundClub
Cena: 27 000 PLN

Dane techniczne:
Moc wyjściowa:2 x 200 W / 4 Ω (THD+N = 0.1 %), 2 x 135 W / 8 Ω
Niezrównoważenie kanałów: < 0.4 dB (from 0 dB to -40 dB)
Impedancja wejściowa: XLR – 2 x 50 kΩ; RCA –  50 kΩ
Transformator: max. 600 VA (watts)
Całkowita pojemność filtrująca: > 80,000 μF
Prędkość narastania:4.6 μs / 4 Ω
Zniekształcenia (THD+N):0.0069 % / 4 Ω (1 kHz & 10 W), 0.0044 % / 8 Ω (1 kHz & 10 W)
Stosunek sygnał/szum:-97 dBA (ref. 6.325 V)
Współczynnik tłumienia:> 700
Wejścia: 2 pary XLR, 2 pary RCA, para RCA (przełączana wejście liniowe / SURROUND-BYPASS)
Wyjście słuchawkowe: jack 6.3 mm; 34 Ω
Wyjścia: para RCA pre-output; 34 Ω
Zużycie energii: około 60 W (bez obciążenia)
Wymiary (W x S x G):145 x 482 x 450 mm
Waga: 22 kg

System wykorzystywany w teście:
– odtwarzacz CD: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny:  TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Pobierz jako PDF