Opinia 1
Okazje, by w kontrolowanych, czyli dobrze sobie znanych warunkach posłuchać systemu o wartości średniej wielkości mieszkania w dobrej warszawskiej dzielnicy nie zdarzają się zbyt często, toteż na propozycję krakowskiego Eter Audio dostarczenia nam na testy kompletnego systemy Accuphase’a przystaliśmy z Jackiem nader ochoczo. Biorąc jednak pod uwagę dość ograniczony (tydzień) czas na odsłuchy i niezwykle poważne gabaryty urządzeń tym razem postanowiliśmy ciutkę uprościć procedurę testową i ograniczyć się do grania w jednej, zamiast jak to zwykle mamy w zwyczaju, dwóch lokalizacjach. Po prostu mając na podorędziu zestaw za ponad 500 tys. PLN szkoda nam było tracić czas na wożenie i pakowanie wszystkiego po kilka razy. Zamiast nosić w te i we w tę lepiej przecież było zaszyć się w audiofilskiej samotni i zarywając kolejne noce oddawać się krytycznym odsłuchom.
Przejdźmy jednak do sedna i pochwalmy się czymże to takim szczególnym dopieścił nas krakowski dystrybutor. A prawdę powiedziawszy jest się czym chwalić, bo możliwość obcowania z systemem składającym się dzielonego odtwarzacza CD/SACD DP-900/DC-901, przedwzmacniacza C-3800 i A-klasowych monobloków A-200 to niesamowita możliwość przysłowiowego złapania króliczka, bądź jak ktoś woli bardziej patetycznie „złapania Pana Boga za nogi” i zbliżenia się do audiofilskiego absolutu, audiofilskiej nirwany. Jeśli dodamy do tego, że powyższy zestaw powstał z okazji 40-lecia Accuphase’a to spokojnie możemy uznać, że intencją zarówno producenta, jak i dystrybutora było to, by słuchać go w komplecie, czego w żadnym razie nie zamierzaliśmy negować.
Jednak, zanim się wygodnie rozsiedliśmy i rozpoczęliśmy odsłuchy postanowiliśmy sprawy natury organizacyjnej mieć z głowy, więc zajęliśmy się zdjęciami i noszeniem dostarczonego sprzętu ze znajdującego się na parterze salonu do pokoju odsłuchowego Jacka znajdującego się na drugim piętrze. Efekt był taki, że w chwili, gdy wszystko było prawidłowo rozstawione, podłączone i wydało pierwsze dźwięki byliśmy tak zmęczeni, że stwierdziwszy jedynie fakt, że system gra i zostawiliśmy go w spokoju, żeby ustabilizował się prądowo, oraz zaaklimatyzował w nowym otoczeniu. Co prawda Jacek nie wytrzymał i do bladego świtu siedział jak zahipnotyzowany magią japońskiej legendy, ale ja pojawiłem się na odsłuchach dopiero po dobie ciągłego „grzania”.
Chcąc mieć za sobą część techniczną, choć bardziej pasowałoby tu określenie „część wizualno-organoleptyczną”, i przejść do clue, czyli opisywania własnych wrażeń nausznych proszę jeszcze o chwile cierpliwości i (techniczny) rzut oka na to, z czym przyszło nam się zmierzyć. Jubileuszowy zestaw Accuphase’a wygląda tak, że nawet gdyby miał służyć jedynie, jako ozdoba salonu, to wydatek rzędu tych kilkuset tysięcy każdy o choćby śladowej wrażliwości estetycznej powinien być w stanie jakoś takie posunięcie zrozumieć.
Referencyjne, dzielone multiformatowe źródło CD/SACD pod postacią DP-900/DC-901 to crème de la crème wysublimowanego piękna i najwyższych lotów wzornictwa. Szampańsko – złote fronty połączone z pokrytymi prawdziwą politurą drewnianymi korpusami o przepięknej, głębokiej barwie i intensywnym rysunku. Purpurowy, jednowierszowy purpurowy wyświetlacz oprócz podstawowych informacji o odtwarzanych ścieżkach zdolny jest informować o zapisanym na nośnikach materiałach CD-Text i tekstowych (SACD), jednak największą frajdę daje obserwowanie kultury pracy tacki napędu, która jest mistrzowskim połączeniem dostojeństwa i precyzji. Tak gładko wysuwającej i chowającej się tacki dawno nie widziałem i nie pewnie szybko nie zobaczę. Nie będę tutaj nikogo oszukiwał i od razu się przyznam, że podczas testów niniejszego systemu bardzo często z Jackiem zmienialiśmy płyty nie ze względu na to, że musieliśmy, lecz właśnie, żeby znaleźć jakikolwiek pretekst do tego, by obserwować pracę napędu. Tylna ściana transportu poraża minimalizmem, Oprócz trójbolcowego gniazda sieciowego IEC znajdują się tam jedynie dwa wyjścia cyfrowe – uniwersalne RCA (S/PDIF) zdolne wysłać sygnał wyłącznie z płyt CD i zalecane przez producenta HS-Link w standardzie RJ-45 umożliwiające transmisję danych zarówno z nośników CD jak i SACD. Niestety firmowego kabla o symbolu AHDL-15 nie otrzymaliśmy.
Przetwornik DC-901 jest w 100% zgodny wzorniczo z transportem, lecz w przeciwieństwie do niego pojedynczy wyświetlacz zastąpiono dwoma niewielkimi okienkami dostarczającymi informacji o aktywnym wejściu, oraz o wzmocnieniu (-80 dB – 0 dB). Ze zdziwieniem odkryłem, iż zapomniano o tak istotnym (przynajmniej dla mnie) drobiazgu jak choćby diodowy wskaźnik częstotliwości próbkowania i długości słowa. Minimalizm minimalizmem, ale warto pamiętać o tym, że mamy XXI wiek i 16 bit/44.1 kHz nie jest jedynym słusznym formatem, tym bardziej, że wszystkie wejścia przetwornika akceptują sygnał 24 bit / 192 kHz a HS-Link również DSD.
Tylna ściana urządzenia również ma niewiele wspólnego z minimalizmem transportu. Siedem wejść cyfrowych, w skład których wchodzi oczywiście HS-Lik, AES/EBU, dwa koaksjalne, dwa optyczne i USB uzupełnia bateria cyfrowych wejść/wyjść (HS-Link i Coax) dla pętli zewnętrznego procesora. Jeśli natomiast komuś byłoby mało zawsze może skorzystać z dodatkowej pary (Coax/Optical) wyjść cyfrowych i podpiąć pod nie np. rejestrator cyfrowy, bądź kolejny (lepszy?) przetwornik. Zdublowane (RCA/XLR) wyjścia analogowe wyposażono w przełącznik umożliwiający w przypadku gniazd zbalansowanych ustawienie pinu nr.2 jako gorącego (zgodnie z obowiązującymi standardami), bądź zimnego (jak preferują Japończycy).
Topowy przedwzmacniacz liniowy C-3800 na pierwszy rzut oka niewiele się różni od swoich „niżej urodzonych” protoplastów. Centralnie umieszczona szyba skrywa zielono-niebieskie, oczywiście podświetlone, logo oraz dwa niewielkie, bliźniaczo podobne do tych z DC-901 wyświetlacze informujące o aktywnym wejściu i sile wzmocnienia. Biorąc jednak pod uwagę ciutkę inną od roli DACa funkcję nie zapomniano o symetrycznie umieszczonych na obu skrajach frontu masywnych pokrętłach, z których lewe odpowiada za wybór źródła (aktywne zostaje dyskretnie podświetlone) a prawe za regulację wzmocnienia. Pod nim też ulokowano gniazdo słuchawkowe, oraz przycisk „Attenuator” umożlwiający szybkie ściszenie o 20 dB. Dziwnym trafem „zapomniano” o trybie stand-by, co z pewnością niezbyt przypadnie do gustu wojowniczym ekologom, tym bardziej, że znając bezkompromisowe podejście, co poniektórych ortodoksyjnych audiofilów można przypuszczać, iż C-3800 może być wyłączany ledwie kilka razy do roku i to tylko ze względu na jakieś dłuższe – wakacyjne wyjazdy.
Pod przednią szybką konstruktorzy dodatkowe regulatory dyskretnie ukryli na uchylnym panelu mieszczącym pięć obrotowych przełączników i pięć zlokalizowanych pod nimi przycisków. Patrząc od lewej pierwszym pokrętłem wybieramy aktywne wyjścia, drugim wzmocnienie, trzecim ustawiamy balans, czwartym („Compensator”) mamy możliwość podbić podczas cichych odsłuchów częstotliwość 100Hz o 2,4 lub 6 dB. Skrajne pokrętło odpowiada natomiast za regulację głośności wyjścia słuchawkowego o +/- 10 dB od poziomu standardowego. Niewielkimi przyciskami można natomiast wyłączyć/włączyć display, odwrócić fazę, uaktywnić tryb mono, oraz obsługiwać pętlę magnetofonową.Tył urządzenia dość szczelnie wypełniają logicznie rozplanowane cztery wejścia XLR, sześć RCA, oraz podwójne (RCA/XLR) wejścia/wyjścia umożliwiające wpięcie C-3800 w system kina domowego,
Monstrualne monobloki A-200 to najmocniejsze A-klasowe końcówki w ofercie japońskiego producenta, a ich nazwa dość jednoznacznie wskazuje na ich parametry wyjściowe. Co ciekawe, a zarazem dość wyraźnie rzucające się w oczy zrezygnowano w nich z tak charakterystycznych wychyłowych wskaźników VU-meter na rzecz 40-to diodowych (wątpię by ilość diod była przypadkowa) bargrafów pokazujących wzmocnienie w decybelach współpracujących z czerwonym wyświetlaczem alfanumerycznym pokazującym moc w Watach. Jak widać na załączonych zdjęciach przez większą część odsłuchów ograniczaliśmy się do wskaźników diodowych. Takie ustawienie umożliwił jeden z dyskretnie schowanych za uchylna klapką przełączników. Szczęśliwy nabywca może oczywiście włączyć/wyłączyć wszystkie wskazania, bądź wybrać tylko jeden z nich, ustawić zakres (10/100/1000W), czas hold (podtrzymanie pomiaru w dB), źródło oraz wzmocnienie (-12dB/-6dB/-3dB/Max). Nie zapomniano również o solidnych uchwytach umieszczonych zarówno na przedniej, jak i tylnej ściance, bez których przenoszenie kilkudziesięciokilogramowych wzmacniaczy byłoby cholernie niewygodne. Dodatkowo tylne uchwyty dość skutecznie chronią wpięte w 200-ki okablowanie przed nawet przypadkowym połamaniem przy próbie zbyt mocnego dosunięcia urządzenia do ściany. A jeśli chodzi o same przyłącza to A-200 oferuje podwójne wejścia zbalansowane i niezbalansowane oraz również podwójne, zakręcane terminale głośnikowe. Za pomocą znajdujących się nieopodal wejść przełączników można zmienić również fazę absolutną wejść, oraz tryb pracy wzmacniacza.
Ponieważ prawdopodobieństwo, że Jacek przetestuje szampański zestaw pod kątem poszukiwania ciszy i oscylujących na granicy percepcji szurań miotełek było bliskie 100% zawczasu przygotowałem o drobinę bardziej dynamiczny repertuar. Jednak w trosce o zdrowie psychiczne i ciśnienie gospodarza uznałem, że nie wypada tak od razu nokautować go z półobrotu, tylko warto zrobić jakieś lekko niezobowiązujące wprowadzenie.
W związku z powyższym, jako pierwszy na dostojnie wysuniętej tacę transportu ułożony został folkowo-rockowy album Maeve O’Boyle „All My Sins”. Niestety w całym zamieszaniu natury logistycznej związanym z transportem drogocennej elektroniki przez pół Polski gdzieś się zapodziała dedykowana transmisji SACD łączówka, więc podczas tygodniowych odsłuchów zmuszeni byliśmy „zadowolić się” kanarkowo żółtym coaxialem Harmonixa. Mniejsza jednak o technikalia, gdyż to, co dobiegało z Bravo Consequence dość radykalnie różniło się od tego, do czego Jacka system zdążył mnie przyzwyczaić. Po pierwsze wreszcie przestałem kręcić nosem na natychmiastowość i wolumen ataku, a pamiętajmy, że odsłuchiwany (przynajmniej na razie) repertuar spokojnie można serwować w poczekalniach np. u dentysty, jako niezobowiązujące tło. A tak już całkiem na serio, to namacalność wokalistki i czytelność jej artykulacji przy jednoczesnym zjawiskowym, pozbawionym złagodzenia i uśrednienia realizmie spowodował, iż zamiast jednego, góra dwóch utworów przesłuchałem praktycznie całą płytę. Faworyzowanie wysuniętej przed szereg uroczej wokalistki było ewidentne, ale właśnie taka estetyka i pomysł na muzykę najbardziej wpisuje się w moje (spaczone?) gusta. W końcu, jeśli ktoś sięga po mikrofon, to robi to nie po to, by chować się gdzieś w osnutych pajęczynami zakamarkach sceny, lecz po to, by błyszczeć w świetle reflektorów. A dzięki japońskiemu systemowi właśnie takie, skupiające uwagę na solistce podejście do spektaklu muzycznego miałem okazję obserwować. Całość miała nad wyraz soczyste, delikatnie przesaturowane barwy, choć akurat w tym momencie swoje trzy grosze dorzuciło z pewnością okablowanie Harmonixa i jeśli komuś zależeć będzie na większym obiektywizmie to bez problemu powinien dobrać sobie odpowiedni set z oferty Siltecha, bądź np. Acrolinka.
Podążając śladem sybilantów anglojęzyczną pannicę zastąpił Stanisław Soyka „W hołdzie Mistrzowi” i jedwabista gładkość połączona z krystalicznie czystą rozdzielczością sprawiły, że otwartość przekazu zespolona ze stabilnością nader głębokiej sceny przykuły naszą uwagę na długie minuty. W „Dziwny jest ten świat” system Accuphase’a ustawiał wokalistę na wyciągnięcie ręki. Partie gitary elektrycznej roztaczały magiczną aurę i jedynie blachy, oraz dzwonki mogłyby być bardziej rozświetlone, lecz powyższa uwaga dotyczy wykorzystanych przez nas kolumn, a nie testowanej elektroniki. Modułowe Bravo Consequence są, co prawda dość otwarte na górze, lecz będąc przyzwyczajonym do zdecydowanie bardziej rozdzielczego przetwornika AMT w swoich Gauderach jestem ostatnimi czasy dość wyczulony na ten skraj pasma, a studyjny album z przebojami nieodżałowanego Czesława Niemena gości w moim systemie nader często. W systemie Accu z kolumnami Jacka sposób prezentacji najwyższych składowych miał o drobinę inną charakterystykę. Teoretycznie wszystko było doskonale czytelne i nie sposób byłoby przyczepić cię do jakiegoś osłabienia, bądź zawoalowania, lecz delikatne wycofanie, bądź nawet lepszym określeniem byłoby mniejszy niż w przypadku średnicy nacisk na przyciągnięcie uwagi słuchacza spowodował, iż postanowiłem kilka zdań na ww. temat popełnić.
„Symphony No.7” Beethovena pod Reinerem zabrzmiała niemalże tak, jak wielka symfonika zabrzmieć powinna. Z premedytacją napisałem „niemalże”, gdyż nie mam zamiaru zaklinać rzeczywistości i nikomu nie będę wmawiał, że 16cm wooferki są w stanie oddać wolumen tak licznego składu jak chicagowscy symfonicy. Jednakże biorąc poprawkę na tzw. „przeskalowanie” nawet Jacek uznał, że najwyższy czas popracować nad zapełnieniem półki z bardziej rozbudowaną klasyką, którą do tej pory omijał delikatnym łukiem. Najwięcej superlatyw podczas odsłuchu ww. albumu zebrały najniższe składowe, których opanowanie gospodarzowi wydawało się praktycznie niemożliwe i to pomimo topowej, dedykowanej swoim kolumnom amplifikacji. A z 200 watowymi A-klasowymi monstrami dziwnym trafem się udało. Było oczekiwane uderzenie, w dodatku z właściwą masą i to nie bezkształtną, lecz pełną niuansów i czytelnych detali. Słychać było, że monobloki trzymały przetworniki w stalowym uścisku i pozwalały im jedynie na tyle, na ile zaplanował sobie nawet nie tyle ich konstruktor, co kompozytor danego dzieła.
Wydany na 24k złocie japoński remaster „Gladiatora” na testowanym systemie był doskonałym przykładem, jak solidność i stabilność basowych fundamentów, na jakich oparta została ta ścieżka, może sprawić, że spektakl rozgrywający się przed słuchaczem zbliżał się pod względem dynamiki do tego, co można czasem usłyszeć w restrykcyjnie zaprojektowanych multiplexach posiadających certyfikaty THX. Śmiem twierdzić, że to, co zaserwowały nam 200ki Accu dalece wykraczało poza zasięg monobloków Soulution napędzających potężne Wilsony, a przynajmniej w takim zestawieniu, w jakim ostatnio dane nam było je ostatnio słyszeć. Niezależnie od poziomu głośności i ilości „aktywnego” instrumentarium czytelność poszczególnych partii, oraz wieloplanowość sceny pozostawały niezmiennie referencyjne. Swoimi spostrzeżeniami podzieliłem się z Jackiem i On też nie krył zdziwienia ile i jakiej jakości bas wydobywa się z jego dyżurnych kolumn.
Po hollywoodzkiej symfonice Zimmera, która okazała się całkiem niezłą „przystawką” do zionącego żywym ogniem ciekłego metalu wreszcie mogłem sięgnąć po „Symphony of Destruction” z zarejestrowanego na audiofilskim (MFSL) wydaniu „Countdown to extinction”. To, co zaczęło wydobywać się z głośników w pełni zasłużyło na miano piękniejszego oblicza thrashu. Wokal Dave’a Mustaina miał niesamowite nasycenie i tembr głosu. Jego namacalność, czystość i finezja zadawały kłam stwierdzeniom, że z nagrań pochodzących z tamtych czasów nie da się nic sensownego wycisnąć. Syczące i zazwyczaj jazgoczące gitary zachwyciły soczystością i barwą, a grający z perkusją unisono bas cały czas pozostawały czytelne. Jednak to nie wszystko. Prawdę powiedziawszy dopiero na systemie Accuphase’a na ww. albumie zwróciłem uwagę na warunki akustyczne, w jakich dokonano nagrania, gdyż pierwszy raz dane mi było usłyszeć jakiekolwiek informacje zapisane na srebrnym krążku. Opętańczo drący się Dave był niemalże realną postacią z krwi i kości (o burzy rudych włosów nie wspominając) i gdyby tylko przerażenie w oczach Jacka nie przybrało poziomu, od którego rozpoczyna się bezkresny obłęd trudno byłoby mi nie zapętlić tej płyty i nie przesłuchać jej z kilkanaście razy w celu wyłapania kolejnych smaczków.
Kontynuując szaloną podróż przez odmęty heavy metalu nie mogłem sobie odmówić przyjemności odsłuchu „7th Symphony” Apocalypticy, tym bardziej, że dysponowaliśmy dwiema wersjami, z których jedna była oryginalna, a druga wzbogacona „magiczną naklejką” Harmonixa RF-1100. Na „Not strong enough” z wersji „improved” uwaga skupiona na była głównie na wokalu, a wycofane i dość monolityczne tło skryte było w lekkim półmroku. Zmiana płyty na wersję surową zauważalnie zwiększyła ilość powietrza i wyrównała natężenie oświetlenia na scenie. Akompaniament stał się bardziej czytelny a górne rejestry zyskały na otwartości. „Beautiful” i „Sacra” z reguły sprawiające problemy związane z ich tendencję do buczenia tym razem, dzięki stalowej uściskowi monobloków w pełni pokazały możliwości wiolonczelowego kwartetu. Dół był gęsty i potężny, ale świetnie prowadzony i zróżnicowany.
Czas najwyższy jednak wrócić do zdecydowanie bardziej cywilizowanych, a co najważniejsze lepiej zrealizowanych albumów, takich kaj daleko nie szukając „Adagio – Karajan” [XR480-245-9] XRCD24 K2. Pomimo obiegowej opinii o tzw. „przesładzaniu i muleniu” elektroniki Accuphase’a ten niezwykle nastrojowy album zabrzmiał dokładnie tak, jak powinien. Skrzypce były śpiewne, lecz nie straciły nic ze swojej wrodzonej matowości a selektywność i precyzja dalszych planów rozwiewała nawet najmniejsze wątpliwości, co do zbyt ciemnego charakteru i tendencji zestawu Accu do uśredniania.
Duet Jorgos Skolias & Bogdan Holownia na niedawno wznowionym albumie „…Tales ” zachwycał eterycznością, namacalnością a co najważniejsze do bólu realnym i namacalnym pogłosem. Własnie na takich nagraniach jak „Little Wing”, czy „Everything Must Change” można było poznać możliwości japońskiego systemu. Dbałość o czas wygaszania, odwzorowanie naturalnej propagacji fali dźwiękowej w pomieszczeniu, w jakim dokonywano nagrania było po prostu niesamowicie czytelne. Każdy niuans, każdy, nawet najmniejszy detal miał swoje własne miejsce i czas, przy czym pietyzm, z jakim reprodukowany był ten cały audiofilski „plankton” nie zakłócał obrazu całości, w którym fortepian został pokazany, jako równoprawny partner Skoliasa. Prawdziwy majstersztyk.
Na „Forget What I Said” Noory Noor (Soul Deep) wysoko strojona gitara elektryczna wypadła żywiej niż na Megadeth, lecz czarnoskóra wokalistka czarowała szorstką surowością głosu w sposób zdecydowanie bardziej zmysłowy, od drącego się Dave’a Mustaina. Jednak akurat przy tym nagraniu wyszła na jaw kolejna cecha Accuphase’a – łagodne, bo łagodne, ale jednak dość krytyczne podejście do błędów natury realizatorskiej. Krótko mówiąc wyraźnie było słychać kompresję na wokalu, czego na większości systemów bardzo trudno wyłapać. Ostatni raz taka sztuka udała się elektronice Vitusa napędzającej Gaudery Berlina RC9.
Już na sam koniec zostawiłem dwa albumy Mercedes Sosy: „Cantora 1” i „Misa Criolla”. W duecie z Shakirą („La maza”/ „Cantora 1”) znów do głosu doszło delikatne faworyzowanie wokalistek, lecz tak jak przy Noorze Noor nie obeszło się bez wskazania na pewne niedociągnięcia i błędy w procesie realizacji. Nie wiem czemu całe nagranie pozbawiono naturalnego pogłosu, który, jeśli byłby zachowany na poziomie, który mogliśmy wcześniej usłyszeć na „…Tales ” wyniósłby to nagranie na zupełnie inny poziom. Szkoda, bo kolejne utwory z ww. albumu miały zachowana zdecydowanie żywszą akustykę. Za to „Misa Criolla” była dzięki japońskiej elektronice czystym misterium. Oddanie akustyki sali, precyzja w ustawieniu chórzystów, budowanie sceny nie tylko na szerokość i w głąb (kolejne superlatywy dotyczące wieloplanowości), ale i na wysokość po prostu zachwycały. Z łatwością można było obserwować propagację fali dźwiękowej, odbicia od sklepienia, generalnie tak właśnie powinien brzmieć prawdziwy High-End.
Niestety wszystko, co dobre kiedyś się kończy. Tydzień z zestawem Accuphase’a minął nie wiadomo kiedy i chciał, nie chciał trzeba było przepiękne szampańsko-złote urządzenia zapakować z powrotem do kartonów. Całe szczęście możliwość kontaktu z tak ambitnym systemem nie dość, że poszerzyło nasze horyzonty, to również odpowiednio wysoko ustawiło nasze własne punkty odniesienia. To, że jubileuszowe Accuphase’y należą do High-Endu wiedzieliśmy i bez słuchania, jednak biorąc pod uwagę, jak bardzo ich stylistyka i estetyka brzmienia może różnić się od promowanej przez niektórych konkurentów hiperdetaliczności i wyzucia z emocji wyszło na jaw dopiero przy dłuższym odsłuchu. Gra Accuphase’ów, ze szczególnym naciskiem na monobloki A-200, jest w pewnym sensie organiczna, tak bliska naturalnemu brzmieniu, jak tylko na tych pułapach cenowych jest to możliwe. Jest niesamowicie angażująca, ale jednocześnie kojąca. Przynosi spokój i relaks, pozwala oderwać się od otaczającej nas pogoni i codziennych zmartwień. Jest po prostu bardzo skutecznym, parafrazując piosenkę Krystyny Prońko, „lekiem na całe zło”. Lecz niestety, jak to w przypadku skutecznych medykamentów bywa lekiem nie dość, że kosztownym, to uzależniającym. Choć prawdę powiedziawszy nie miałbym nic przeciwko takiej długoletniej kuracji. Najwyższy czas rozejrzeć się za specjalistą potrafiącym wystawić receptę na powyższy system z odpowiednio wysokim poziomem refundacji.
Tekst i zdjęcia: Marcin Olszewski
Opinia 2
Mimo, że docelowo wybrałem system Reimyo, zawsze ciekawiło mnie, co do zaoferowania ma bohater obecnego spotkania. Miałem kiedyś, nie do końca udaną próbę z jego A-klasową integrą, gdzie wrzucona w przypadkowe środowisko, mimo swoich wielu zalet uległa w starciu innemu wzmacniaczowi. To nie była porażka jako taka, tylko brak synergii z posiadanym wówczas setem, opartym na kolumnach Harbeth SHL-5 i odtwarzaczu kompaktowym Naim CD 5i, które jako dwa „gęsto” grające elementy potrzebowały trochę rozjaśnienia. Od tamtej pory odczuwałem niedosyt, gdyż szkoła brzmienia szła w obranym prze ze mnie kierunku i wiedziałem, że ta znamienita japońska marka ma wiele do powiedzenia, co miałem nadzieję sprawdzić nausznie, w firmowym zestawie we własnym pomieszczeniu. W ostatnim czasie przewinęło się u mnie kilka różnych marek, ale los potwierdził znane powiedzenie, że ”Co się odwlecze, to nie uciecze.” i pewnego dnia odebrałem telefon z propozycją posłuchania i oceny swoistego rodzaju „Everestu” z kraju samurajów, w postaci topowego zestawienia legendy zwanej Accuphase, będącej w dystrybucji krakowskiej firmy Nautilus.
Z niecierpliwością i lekkim niedowierzaniem obdarzenia mnie takim, co by nie mówić zaufaniem (zestaw za prawie pół miliona złotych), doczekałem się dostawy i gdy pod dom zajechał nieduży bus, ze szczelnie zagospodarowaną pudłami podłogą, uświadomiłem sobie, jak ważnym elementem w Hi –End’zie jest logistyka. Tutaj nie ma półśrodków, wszystko jest prawie zawsze duże i cholernie ciężkie, a niektórzy prześcigając się chyba w tej dziedzinie (czyt. Vitus Audio – gdzie topowy monoblok waży bagatela 140 kg) czynią podobne testy niemożliwymi w skromnych warunkach lokalowych. Tutaj na szczęście inżynierzy, aż tak nie zaszaleli, co nie znaczy, że było łatwo, bowiem monobloki nawet po wyjęciu z pudeł swoje ważą, a drugie piętro po krętych schodach również daje w kość. Na szczęście razem z Marcinem jakoś wtaszczyliśmy otrzymane w królewskiej odmianie piece (klasa A) wraz z resztą elektroniki na górę i zaczęła się mozolna kabelkologia.
To, co rozpakowałem, czyli: dzielony odtwarzacz: transport CD /SACD: DP-900, przetwornik cyfrowo analogowy DC-901, przedwzmacniacz liniowy C-3800, końcówki mocy A-200, było warte każdej kropli potu, jaką uroniliśmy, począwszy od sesji fotograficznej, przez ustawianie i podłączanie, na składaniu wszystkiego do odbioru kończąc. Piękno w najczystszej postaci. Nie da się przejść obok takiej formy wzorniczego artyzmu obojętnie. Można mieć różne postrzeganie estetyki, ale gustując nawet w bardzo prostych bryłach, nie sposób odmówić zestawowi Accuphase elegancji i smaku. Raz zobaczony, pozostanie rozpoznawalny nawet przez laika w dziedzinie audio – po prostu majstersztyk. Obudowy elektroniki tj. dwuczęściowego odtwarzacza CD /SACD i przedwzmacniacza mają podobną konstrukcję. Przód w kolorze szampańskim ze stosownymi manipulatorami i centralnie umieszczonym okienkiem z wyświetlaczami ( „pre” manipulatory skrywa w odchylanym panelu), okryta jest z zewnątrz nakładką (boki zintegrowane z górną płytą) z drewna egzotycznego, gdzie wyciągnięta lakierem fortepianowym głębia słoi, pozostawia tak niezapomniane wrażenie, że człowiek mimochodem zerka co jakiś czas na kunsztowne wykończenie tego projektu – czapki z głów. Jeśli na zewnątrz widać takie bezkompromisowe podejście do produktu, to nasuwa się pytanie, co kryje się wewnątrz i jak wypadnie w konfrontacji z rozbuchanymi przez to oczekiwaniami?
Tylny panel przetwornika i przedwzmacniacza są bogato wyposażone we wszelkie potrzebne do obsługi, czego dusza zapragnie wejścia i wyjścia. Tutaj zaskoczenia nie było, ponieważ urządzenie tej klasy powinno obsłużyć wszystkie dostępne sygnały. Zaciekawił mnie (nie mylić z zaskoczeniem) jednak fakt skromnej ilości wyjść cyfrowych z napędu. Przy tak dużym wyborze: koaksjal, optical, AES/EBU, I2S, HS-LINK, producent zastosował tylko pierwsze i ostatnie z mojej wyliczanki – ostatnie do formatu SACD. Gdzieś w czeluściach internetu wyczytałem, że cyfrowe wyjście RCA jest najgorszą opcją w dzisiejszych czasach, a tutaj znajduję potwierdzenie stojącej w opozycji do tych „mądrości” teorii, jaką stosuje konstruktor mojego źródła – Pan Kazuo Kiuchi udowadniając, że jest na odwrót. Coś w tym jest, ponieważ spotykam już drugą firmę z ekstremalnego Hi End-u kroczącą tą drogą. Sądzę, że to nie przypadek, a już na pewno nie cięcie kosztów, tylko wykorzystanie wielu lat doświadczeń w konstruowaniu tego typu urządzeń.
Końcówki mocy z przednią ścianką w podobnym klimacie do elektroniki, nie odstają wizerunkowo, podkreślając optyczną spójność zestawu. Pod wyświetlaczem (dla niektórych niestety diodowym) podobnie jak w przedwzmacniaczu, nie chcąc zaburzyć stylistyki minimalizmu, umieszczono uchylający się pulpit dodatkowych funkcji. Monobloki są o połowę wyższe i bardzo ciężkie, dlatego mając na uwadze przyszłych „tragarzy”, wkomponowano po bokach dość potężne uchwyty, które mimo wszystko ładnie wpisują się w całość nie powodując „zgrzytu”. Reszta obudowy z uwagi na odprowadzaną sporą temperaturę (konsekwencja klasy oddawania mocy), to pomalowane na czarno proszkowym lakierem boczne masywne radiatory i gruba górna płyta ze szczotkowanego błyszczącego aluminium z otworami wentylacyjnymi wypełnionymi metalową siatką. Plecy wyposażono w dwa wejścia w wersji RCA i XLR, gniazdo sieciowe, cztery zaciski głośnikowe i podobnie jak z przodu uchwyty ułatwiające przenoszenie tych monstrualnych pożeraczy prądu.
Ustawiwszy i pospinawszy wszystko w docelowej konfiguracji, włączyłem w tle muzykę, dając czas układom elektrycznym, na łyknięcie odpowiedniej dawki życiodajnej mocy pochodzącej prawdopodobnie z węgla kamiennego. We wstępnych rozmowach z dystrybutorem, przewijała się sprawa okablowania, ale koniec-końców ustaliliśmy, że system zepnę stacjonującymi u mnie topowymi drutami Harmonix’a. W razie potrzeby, grupa szybkiego reagowania miała dostarczyć komplet innego producenta, co jak się okazało, nie było (przynajmniej dla mnie) potrzebne. Wiele producentów sprzętu audio charakteryzuje się jakimś ”sznytem” brzmienia. Pewnym aspektem, który po pierwszych taktach pozwala z zamkniętymi oczami określić manufakturę, z której się wywodzi, a jeżeli nie dokładnie, to przynajmniej grupę docelową. Japońska marka Accuphase utożsamiana jest z ciepłym, gładkim, nasyconym i gęstym graniem, przez wielu złośliwych audiofilów określanym „muleniem”. Obcując z dostarczonym zestawem opartym o A-klasowe monobloki, daje się odczuć owo zagęszczenie i ocieplenie, jednak wytykanie spowolnienia i ograniczenia czytelności jest całkowicie bezpodstawne. Z perspektywy kilkudniowego odsłuchu stwierdzam, że to zadziwiające, jak przy takim dociążeniu, dało się uzyskać fenomenalną mikro i makro dynamikę. To nie przypadek, to z premedytacją wybrany sposób na obróbkę sygnału cyfrowego, w prostej linii dążącego do ideału, za jaki wielu uważa analog i jako fan tego formatu, jestem całym sercem za takim kierunkiem. Dla mnie muzyka powinna ukoić trudy całego dnia pracy, wciągając w wir spektaklu muzycznego, zniewalając swoją organicznością. Położywszy na tacce napędu jakąkolwiek płytę, oczekuję obcowania z (do granic możliwości) namacalnymi muzykami i ich instrumentami, na wykreowanej w 3D scenie. To bardzo trudne warunki do spełnienia i trzeba naprawdę dość wysoko się wspiąć po drabince cennika, aby czegoś takiego doświadczyć. W moich początkach przygody z audio, już kilkukrotnie myślałem, że osiągnąłem niemożliwe (złapałem króliczka), jednak dalsze doświadczenia bezpardonowo to weryfikowały. Obecnie jestem właśnie w takim, wspomnianym stanie „błogości” i wiem, że kwestią czasu jest, gdy ktoś swoim zestawem sprowadzi mnie na ziemię. Oczywiście bywając na koncertach, sam pokazuję sobie palcem, że błądzę, ale wiem też, iż nie ma systemu mogącego taki koncert w warunkach domowych oddać w stu procentach. Na chwilę obecną to utopia i dlatego każdy ma swoją rację w temacie doboru komponentów realizujących oczekiwany finalny efekt. Jeden dąży do rozdzielczości i konturowości, pozwalając usłyszeć bzyczenie muchy w studio nagraniowym, inny do gęstości i kremowości chłonąc płynącą z kolumn nasyconą i organiczną tkankę muzyczną. Odkrywszy swoje preferencje, podążamy drogą ku ich realizacji, nie patrząc na zdanie innych, bo to ma się podobać nam, a nie koledze, choćby był najlepszym kompanem w wybrukowanym błędami audiofilskim życiu. I dlatego producenci mają różne propozycje na „sound” a to, na jakim poziomie zbliżymy się do naszego ideału, niestety zależne jest już od stanu posiadania środków płatniczych. Brutalne, ale prawdziwe. Nie twierdzę, że na niższych pułapach cenowych nie da się zestawić czegoś ciekawego, jednak najczęściej jest tak, że im wyżej tym lepiej, choć czasem zdarzają się wpadki. Tygodniowa przygoda z okupującym szczyt cennika zestawem Accuphase, potwierdza jego przynależność do ekskluzywnego grona, najlepszych graczy na rynku audio.
Wszystkie opisane poniżej zalety, są pochodną przyjemnie spędzonego czasu, w towarzystwie japońskiej propozycji sposobu odczytywania zamierzeń realizatorów srebrnych krążków, a barwa, dociążenie i gładkość to synonimy dostarczonej elektroniki Accuphase’a. Płyta za płytą słuchane od deski do deski, wciągały w niekończącą się opowieść, która traktując mnie priorytetowo, zapraszała do pierwszego rzędu, na wirtualnie wykreowanych koncertach. Ostatnio często słucham repertuaru z muzyką fortepianową, w wykonaniu rodzimego artysty – Leszka Możdżera. Szczególnie poruszyły mnie aranżacje muzyki filmowej Krzysztofa Komedy i Jana Kaczmarka i nie mogąc odpuścić uczty na tak wysublimowanym zestawie, włożyłem do napędu krążek z tą drugą pozycją. Pierwsze takty i fortepian widzę jak na dłoni. Jak „VIP” siedzę tuż przed nim, czując we wnętrznościach wibrację strun przy kawalkadzie najniższych akordów. Mój zestaw prezentuje tą płytę z dalszej perspektywy, budując scenę tuż za kolumnami, a tu dostajemy prywatny koncert w domowym zaciszu, niemalże pomagając artyście kartkować strony zeszytu z nutami, podkreślając tym, jak ważnym elementem jesteśmy w tej całej układance. Po takiej prezentacji świat audio już nigdy nie będzie taki sam. Ponieważ fortepian, jako pojedynczy instrument na wielu dobrze skonfigurowanych zestawach zabrzmi może nie tak fenomenalnie, ale na pewno przekonująco, spróbowałem zmusić Japończyka do kapitulacji i włączyłem śmiertelną dawkę nawałnicy dźwięków, serwowanych przez trio free-jazzowe z Peterem Brotzmannem, mistrzem saksofonu na froncie. Ta, koncertowa zrealizowana w małym klubie płyta, wraz z uzupełniającymi skład Peterem Friis Nielsenem – gitara basowa i Peeterem Uuskylą- perkusja muzykami, to furia nieklejących się dla laika dźwiękopodobnych fraz. Mimo lekkich obaw o selektywność, dostałem czytelny i nasączony realizmem spektakl, pokazujący jak piękna jest barwa, zasilanego pełnym wydechem saksofonu tenorowego, wspomaganego najniższymi riffami basowej gitary elektrycznej. To trzeba usłyszeć, inaczej błądzimy we mgle.
W międzyczasie przyjechał na odsłuchy Marcin i swoimi wymagającymi wyrafinowania od sprzętu realizacjami płyt, torturował bogu ducha winny zestaw. Implementując repertuar: od muzyki filmowej ze ścieżki „Gladiatora”, przez ostre kawałki rockowe, po chóralne pieśni śp. Mercedes Sossy, przecieraliśmy ze zdumieniem oczy, że nie ma materiału muzycznego, z którym „Accu” nie dałby sobie rady. Mało tego, w mocno obdarowanych w najniższe składowe utworach, siedząc przy ścianie nie odczuwałem występujących czasem w tym miejscu fal stojących- popularnego wzbudzenia, które są piętą Achillesową słabowitych wzmacniaczy. Testowana amplifikacja pokazała, jak radzić sobie z takimi problemami mimo mocnego dociążenia, jakim jest kredo tej manufaktury. Gęsto, nisko, ale pod pełną kontrolą – oto dewiza przybysza z „Kraju kwitnącej wiśni”. Wspomniany krążek z materiałem z „Gladiatora” to popis szybkości narastania dźwięku (ataku), śmiało przecząc narosłej przez lata obiegowej opinii spowolnienia. Pierwsze ścieżki to spokojne linie melodyczne, gdy nagle w trzecim „tracku” rozpętuje się śmiercionośna, brutalna bitwa, wyrażona wybuchającym i głośnymi orkiestrowymi nawałnicami, odzwierciedlając lejącą się dookoła krew z opadających na ziemię kończyn wojowników. Muzyka w pełni oddaje barbarzyństwo tamtych starć – jak nie zginąłeś od jednego ciosu, to i tak umarłeś w cierpieniach. Swoją drogą, dzisiejsze wojny, to humanitarne eliminacje przeciwnika, gdzie często nawet nie wiesz, że już nie żyjesz. Propozycja Nautilusa ma w sobie coś narkotycznego, bo jakieś chore refleksje mnie nachodzą – ale wracajmy do tematu. Te uderzenia dźwięku pełnej orkiestry pokazały natychmiastową reakcję na impuls prądu jaki ma oddać system, bez jakiegokolwiek ociągania – książkowa akcja-reakcja.
Jednak najsmaczniejszą ucztą, jaką przeżyłem, był seans wokalny z muzyką klasyczną i dawną. Ten system jest do nich stworzony. Głos ludzki w jego wydaniu, przy dobrej realizacji hipnotyzuje słuchacza, powodując ciarki na plecach. W napędzie wylądowały trzy pozycje: aria z kantaty J.S.Bach-a BWV 170 – w wykonaniu Tafelmusik Baroque Orchestra z 2011r., aria Dietricha Buxtehude z dzieła „Membra Jesu nos tri” BuxW75*- w realizacji The Purcell Quartet i aria (to był nokaut)z Pasji św. Mateusza J.S. Bach-a zatytułowana „Erbarme dich” pod batutą Sigiswald-a Kuijken-a.
Pierwsza pozycja (kantata), jako popis „rozmowy” oboju z kontratenorem na podkładzie zespołu smyczkowego, świetnie oddaje pogłos klasztoru, w jakim dokonano nagrania, doskonale wzmagając jego realizm. Słyszane w tle echo, przybliża nas do czasów tworzenia takich dzieł, dając ogólny pogląd, w jakim celu powstawały, co z największym pietyzmem wybrzmiewało w kolumnach, a każdy aspekt projektu był skrzętnie wyartykułowany. Druga aria na trzy głosy, emanuje pięknem dwóch delikatnych i zwiewnych solówek kobiecych, uzupełnionych partią męską, a cała trójka wykreowana jest na naturalnej i realnie odzwierciedlonej scenie. Czytelność, rozstawienie wokalistów w głąb i szerz, są na godnym Hi End-u wysokim poziomie. Nie szukamy źródeł pozornych, gdyż swą namacalnością samoczynnie przyciągają nasze zmysły, zmuszając do podążania za nimi, tak jak zaplanował to realizator, ustawiając do nagrania. Trzecia aria była dla mnie gwoździem do trumny, ale o tym na koniec. Sam tekst to bolesna opowieść z przed ponad dwóch tysięcy lat, ale w interpretacji inżynierów z Accuphase, powoduje jeszcze większą depresję – w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Skrupulatnie omawiane zalety propozycji krakowskiego Nautilusa, w tym dziele osiągają swoje apogeum. Głównymi aktorami są wokalistka i skrzypce, którzy swoją konwersacją podgrzewają i tak najbardziej bolesny moment, tego monumentalnego dzieła, a dzięki lekkiemu obniżeniu środka ciężkości dźwięku, dostajemy dodatkową dawkę barwy obydwu bohaterów. Ciepło głosu Piotra płaczącego po wyparciu się Jezusa, w połączeniu z gładkością i nasyceniem również „płaczących” skrzypiec, chwyta słuchacza za serce. Takiego oddania ówczesnej atmosfery nie usłyszałem nawet na swoim zestawie, a zmuszenie mnie do takich wyznań, jest naprawdę sztuką. To wykonanie pozostanie na długo, jako wzorzec w mojej pamięci. Nie wierzę, że to piszę, ale to prawda.
Ten fantastyczny tydzień, uzmysłowił mi, że dostarczony set nie jest dla każdego. Ma jasno sprecyzowane proponowane preferencje. Oczywiście wszystko, co wetkniemy do napędu zostanie odtworzone bez problemów na bardzo wysokim poziomie, ale promuje kilka gatunków muzycznych jak jazz, klasyka i muzyka dawna, w których mówiąc potocznie może się ścigać. Każdy krążek przenosi nas w inny wykreowany przez Japończyków bajkowy pełen pozytywnych doznań świat. Nie będziemy „rozkminiali” utworów na części pierwsze tylko chłonęli przekaz jako całość. Cóż chcieć innego. Oczywiście są audiofile preferujący analizę składowych odtwarzanego utworu, czerpiąc właśnie z tego przyjemność, a wtedy taki set może okazać się za barwny. Znam kilka takich osób i wiem, że to nie ich bajka, dlatego zestaw oparty na: dzielonym źródle DP-900 I DC-901, przedwzmacniaczu C-3800 i monoblokach A-200, staje się naszym pragnieniem od pierwszego spojrzenia ups, posłuchania lub omija się go z daleka. Inaczej mówiąc: „Kochaj albo rzuć”. W każdym bądź razie, ja jestem całym sercem za tak obdarzoną emocjami interpretacją „Pasji według św. Mateusza”.
Kończąc tą przydługą wypowiedź zdradzę co miałem na myśli, mówiąc o gwoździu do trumny, przy okazji analizy „ arii biblijnej”. Do momentu usłyszenia jej na testowanym systemie, zastanawiając się czasem nad przypadkową przedwczesną śmiercią, miałem marzenie zakończyć żywot, jak tytułowy bohater kreowany przez Nicolas’a Cage’a w filmie „Żyć i umrzeć a Las Vegas”. Powiem tylko tyle, że to chyba najprzyjemniejszy dla „samca alfa” zgon, resztę proszę dopowiedzieć sobie samemu lub obejrzeć film. Obecnie do listy życzeń dopisałbym „zejście” ze szklaneczką smakującego i „cuchnącego” jak płyn hamulcowy „DA-1” Ardbega w dłoni, podczas słuchania arii „Erbarme dich”, na szczytowym osiągnięciu Accuphase’a. Mam jednak nadzieję, że pisane są mi jeszcze długie lata życia na tym łez padole, by dzięki takim producentom czerpać wszystko, co najlepsze z obcowania z muzyką.
Jacek Pazio.
Dystrybutor: Nautilus / www.accuphase.pl
Ceny:
DP-900/DC-901: 86 000 zł + 86 000 zł
C-3800: 119 000 zł
A-200: 198 000 zł
Dane techniczne:
DP-900/DC-901:
Sekcja napędu
– Masywne chassis z najwyższej precyzji firmowym napędem.
– Osobne jednosoczewkowe lasery dla zapisu CD i SACD.
– Interfejs HS-LINK RJ-45
– Wyjście koaksjalne.
– CD 44,1 kHz/16bit PCM
– SACD 2,8224 MHz/1bit DSD
– Zużycie energii 11 W.
– Wymiary: 477 x 394 x 156 mm.
– Waga:30 kg.
DAC
– Szesnaście konwerterów MDS pracujących równolegle.
– Dwa Hyperstream™ DAC chips (ES9018) w każdym kanale.
– Siedem wejść cyfrowych: HS-LINK, balanced, coaxial (2), optical (2), USB 2.0. Wszystkie poza optycznymi o parametrach 32 – 192 kHz/16-24 bit. Optyczne 32 – 96 kHz/16-24 bit.
– Pasmo przenoszenia: 0,5 Hz – 50 kHz.
– S/N 120 dB.
– THD 0,0005%.
– Dynamika 117 dB.
– Separacja kanałów 120 dB.
– Napięcie wyjściowe: wyjście zbalansowane 2,5 V; niezbalansowane 2,5 V.
– Zużycie energii: 26 W.
– Wymiary: 477 x 394 x 156 mm.
– Waga: 23,4 kg.
C-3800:
– Pasmo przenoszenia: 3-200 000 Hz (+0/-3 dB); 20-20 000 Hz (+0/-0,2 dB)
– Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD): 0,005 %
– Czułość wejściowa (przy maksymalnym napięciu wyjściowym): 252 mV
– Typowe napięcie wyjściowe: 2 V/50 Ω
– Maksymalny poziom wyjściowy: 7 V
– Maksymalny poziom wejściowy: 6 V
– Stosunek S/N: 113 dB (ważony – A)
– Wyjście słuchawkowe: 2 V/40 Ω
– Pobór mocy: 55 W
– Wymiary: 477 x 156 x 412 mm
– Waga: 24,8 kg
A-200:
– Moc wzmacniacza wynosi 100 W przy obciążeniu 8 Ω, moc ciągła i rośnie do 1 kW przy 1 Ω ( mocy szczytowej).
– Moc wyjściowa (ciągła): 800 W/1 Ω, 400 W/2 Ω, 200 W/4 Ω, 100 W/ 8Ω
– Wymiary (WxHxD): 465 x 238 x 514 mm
– Waga (sztuka): 46 kg
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
– lampowa końcówka mocy: PAT – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”
– przedwzmacniacz gramofonowy Phasemation EA-1 II