Opinia 1
Ponieważ stary, 2014 rok zakończyliśmy nad wyraz przystępnymi cenowo, przynajmniej jak na nasze standardy, acz uczciwie trzeba przyznać, że świetnie wyglądającymi i jeszcze lepiej grającymi kolumnami Audio Solutions Rhapsody 80, tegoroczne rozdanie postanowiliśmy rozpocząć od prawdziwej stratosfery ultra high-endu. Mając doskonale w pamięci brzmienie jubileuszowego systemu Accuphase’a co jakiś wracaliśmy do niego i za każdym razem zastanawialiśmy się z Jackiem czy można byłoby pójść o krok dalej, bądź jak topowe japońskie urządzenia zagrałyby z większymi/lepszymi/innymi kolumnami. Jednak okres gdybania i wspominek minął w momencie, gdy udało nam się wygospodarować nowe/większe/lepsze pomieszczenie odsłuchowe. 35 metrów kwadratowych na planie oktagonu, 3,20 m wysokości otwierało przed nami nowe możliwości, z których czym prędzej postanowiliśmy skorzystać. Oswajanie nowego pokoju ochrzczonego roboczo OPOS (Oficjalny Pokój Odsłuchowy SoundRebels) rozpoczęliśmy od odsłuchów tubowych Odeonów z elektroniką Thrax Audio. Bardzo szybko okazało się, że akustyka pomieszczenia i jego kubatura spokojnie powinny poradzić sobie ze zdecydowanie większymi zestawami, więc czym prędzej postaraliśmy się o budzący respekt (i ból pleców) kompletny system T+A HV Series. Tym razem również nie odnotowaliśmy żadnych, nawet najmniejszych problemów z tzw. „zmieszczeniem się” dźwięku. Skoro zatem T+A CWT 2000 nie okazały się za duże, to może … i w tym momencie już wybierałem numer do krakowskiego Nautilusa. Tym oto sposobem, w pewien mroźny sobotni wieczór mogliśmy zamiast wygrzewać nasze stare kości przy kominku trochę się poruszać i razem z dwuosobowym (włącznie z samym właścicielem – Panem Robertem Szklarzem) przedstawicielstwem dystrybutora „trochę” się poruszać wnosząc i rozstawiając kilkaset(!!!) kilogramów audiofilskich precjozów. Tak jest – kilkaset, nie przewidziało się Państwu. Sytuację mam nadzieję wyjaśni pełny skład pierwszego w 2015 roku opisywanego przez nas systemu marzeń – elektronika Accuphase: transport DP-900, przetwornik DC-901, przedwzmacniacz C-3800, monobloki M-6000 i dostarczony chwilę później korektor akustyki DG-58. Powyższy szampańsko złoty set okablowany został topowymi przewodami zasilającymi Acrolinka i sygnałowymi Siltecha, do których końców zostały podpięte … strzeliste, smukłe, przepiękne i majestatyczne Dynaudio Evidence Platinum. Jednak po kolei. Żeby posłuchać najpierw trzeba było się nanosić a potem złożyć w jakąś sensowną całość.
Jeśli komuś wydaje się, że tego typu zagadnienia natury logistycznej można ogarnąć w pojedynkę, lub nawet w dwie osoby, to od razu, lojalnie uprzedzam, że się nie da. Trzy a najlepiej 4 osoby i tak będą miały co robić a przy blisko dwumetrowych, ważących 115 kg (szt) Dynaudio obecność takiej asysty staje się po prostu konieczna. Całe szczęście ustawianie elektroniki na zaprojektowanym niemalże pod wymiar stoliku Base VI okazało się się czystą przyjemnością, gdyż podklejone filcem nóżki suwały się po lakierowanych na wysoki połysk blatach niczym tzw. „czajniki” po lodzie podczas zawodów curlingowych. Problemów nie było również podczas okablowania całości, co na tych pułapach zaawansowania technologicznego i niestety cenowego wcale nie jest takie oczywiste, o czym mieliśmy okazję przekonać się podczas testów systemu T+A, w którym krytyczne znaczenie miała nie tylko oczywista zgodność polaryzacji przewodów zasilających, lecz również kolejność spinania ze sobą poszczególnych komponentów. Jedynymi opcjami na jakie mieliśmy wpływ były umiejscowienie w torze korektora i jego włączenie, bądź wyłączenie. Koniec końców DG-58 wylądował pomiędzy przedwzmacniaczem C-3800 a monosami M-6000. Dzięki temu mogliśmy kompensować ewentualne anomalie naszego pomieszczenia nie tylko ze źródeł cyfrowych, ale i z analogu.
O wyglądzie elektroniki Accuphase’a trudno napisać cokolwiek więcej aniżeli to, co zostało już napisane. Przywiązanie do tradycji, firmowych, wypracowanych przez lata rozwiązań i zmiany dokonywane na drodze ewolucji to główne cechy, z jakimi ta japońska marka może a co najważniejsze kojarzy się osobom zainteresowanym w temacie. Dodatkowo nie chcąc się powtarzać spragnionych detali odsyłamy do naszej wcześniejszej recenzji DP-900 + DC-901 + C-3800 a tym razem skupimy się na nowych (przynajmniej dla nas) urządzeniach. Pierwszym jest wspominany korektor akustyki DG-58 a kolejnymi monofoniczne końcówki mocy M-6000.
DG-58 jest czwartą generacją urządzeń określanych przez producenta, jako Digital Voicing Equalixer. Począwszy od debiutującego w 1997r. DG-28, poprzez DG-38 i DG-48 z każdym nowszym, lepszym modelem wzrastały możliwości, moc obliczeniowa i skala wprowadzanych zmian. Bateria 40-bitowych procesorów DSP jest w stanie na bieżąco a więc w czasie rzeczywistym analizować otrzymywany sygnał a obecność na pokładzie ośmiu wyczynowych 32 bitowych układów ES9018 umożliwia zastąpienie nim konwencjonalbego przetwornika. Dodatkowo użytkownik może zapisać w pamięci urządzenia 30 presetów z własnymi ustawieniami, np. w zależności od ilości osób uczestniczących w odsłuchu, czy też innych całkowicie spersonalizowanych preferencji. Niezaprzeczalnym ułatwieniem okazuje się duży (7”) ekran dotykowy, na którym z pomocą dedykowanego rysika można wykreować (brzmi zdecydowanie lepiej niż narysować) własną charakterystykę korekcji. A właśnie ekran. Zanim podpięliśmy w tor, a raczej zanim nawet pojawił się w naszym testowym systemie zastanawialiśmy cię czy tak imponujący, jak na klasyczny gabarytowo komponent, display nie przytłoczy swoją obecnością, nie zaburzy zachowawczej linii frontu. Bardzo szybko okazało się, że w żadnym wypadku a całość prezentuje się nadspodziewanie spójnie. Firmowa płyta frontowa została zespolona ze spokojną szarością panelu sterowania z koniecznymi do obsługi wielofunkcyjnym kółkiem nastaw i sześcioma niewielkimi przyciskami zlokalizowanymi po prawej stronie centralnie usytuowanego ekranu i podświetlonym logiem producenta i gniazdem mikrofonowym po prawej stronie ekranu. Tył urządzenia przedstawia się również zdecydowanie mało kontrowersyjnie. Odseparowane od siebie interfejsy cyfrowe i analogowe podzielono dodatkowo na czytelne sekcje wejść i wyjść, przy czym w domenie cyfrowej wbić się do niego i wyjść możemy poprzez dedykowane – firmowe, obsługujące również sygnał DSD, gniazdo HS-Link, oraz już konwencjonalne terminale coaxialne i optyczne. Sekcja analogowa to dostępne zarówno w wersjach XLR, jak i RCA pary we/wyjść. Nie można tez zapomnieć o gnieździe USB, w które można wpiąć pendrive’a w celu zapisywania poszczególnych charakterystyk i pomiarów. I jeszcze jedno. W komplecie nie zabrakło dedykowanego mikrofonu AM-48, z którego pomocą należy dokonywać stosownych pomiarów, lecz akurat tym razem zdaliśmy się na fachowość dystrybutora przyglądając się jedynie jego pracy. W końcu wszystko miało być ustawione na tip top.
Szczerze powiem, że pomimo mojego wcześniejszego zachwytu A-klasowymi monosami A-200 widok M-6000 sprawił mi jeszcze większą przyjemność i to już bez, nawet najmniejszego „ale”, gdyż są to klasyczne, pełnokrwiste Accu, których design się kocha, bądź nienawidzi. Osobiście należę do pierwszej grupy i obcując z wyposażonymi w bargrafy 200-kami cały czas tęskniłem za klasycznymi wskaźnikami wychyłowymi, z których przecież Accuphase słynie. Takowe wskaźniki (VU-meter) w eMkach są i chwała konstruktorom za to. Pod taflą, za którą w rytm muzyki wesoło podryguje podświetlona bursztynowym światłem wskazówka centralnie umieszczono włącznik główny, po którego lewej stronie znalazło się niewielkie pokrętło trybu pracy VU-metera, a po prawej niewielki przycisk umożliwiający wybór wejść i bliźniacze do lewego pokrętło siły wzmocnienia (gain). Ściana tylna oprócz iście monstrualnych, zakręcanych pojedynczych zacisków głośnikowych oferuje podwójne, zdublowane wejścia w standardzie RCA i XLR, oraz przydatny w przypadku spinania z elektronika innych producentów przełącznik polaryzacji. Oczywiście zarówno na froncie, jak i z tyłu nie zabrakło nader pomocnych przy przenoszeniu tych blisko 40 kg. kolosów uchwytów.
Warto za to poświęcić choćby chwilę na jakże urocze i zgrabne kolumny, jakimi bez wątpienia są Dynaudio Evidence Platinum, które swoją światową premierę miały w maju 2012 r. podczas monachijskiego High Endu a do seryjnej, jeśli w ogóle o czymś takim w przypadku tak niemalże jednostkowo wytwarzanych modeli można mówić, produkcji trafiły w listopadzie. Te ręcznie wykonywane w macierzystym, duńskim zakładzie w Skanderborgu kolosy wyposażono w specjalnie pod ich kątem zaprojektowane przetworniki niskotonowe 18W75 Evidence, parę (!) najlepszych przetworników wysokotonowych Dynaudio Esotar2. Podobnie jak woofery, również przetworniki średniotonowe o średnicy 15 cm wykonano z materiału MSP (Magnesium Silicate Polymer) – opracowanego w laboratoriach Dynaudio i zdublowano je, aby zachować pełną symetrię z parą wysokotonowców. Tym oto sposobem uzyskano ośmiogłośnikowe, blisko dwumetrowe (194 cm) monstra, które dotarły do nas wyposażone nie tylko w imponujące stopki, z których każda uzbrojona była w trzy kolce, ale również w zapobiegliwie przygotowane przez dystrybutora ciężkie granitowe płyty, bez których ewentualne zmiany dogięcia i precyzyjne ustawienie nie byłyby praktycznie możliwe.
Za całkiem pokaźną masę kolumn odpowiada nie tylko ich nader słuszny rozmiar i ilość, oraz układy magnetyczne zamontowanych w nich przetworników, lecz również solidność i bezkompromisowość samej obudowy. Wystarczy wspomnieć o 4 cm aluminiowych frontach, i całkowitemu odizolowaniu centralnie umieszczonej sekcji średnio – wysokotonowej z finezyjnie ukształtowaną ścianą przednią.
Już na wstępie pozwolę sobie na małą, noszącą śladowe znamiona retrospekcji, dygresję dotyczącą ewentualnych różnic pomiędzy poszczególnymi formatami. Choć niniejsza recenzja opierać się będzie wyłącznie na odsłuchach prowadzonych z użyciem srebrnych krążków, to skoro Accuphase zaimplementował w swoich urządzeniach funkcjonalność umożliwiającą odtwarzanie, oraz … przesył, wbrew pozorom jedno niekoniecznie musi iść w parze z drugim, „gęstego” materiału DSD ciężkim grzechem zaniedbania byłoby z możliwości porównania nie skorzystać. Dodatkowo sprawa bardziej „wyżyłowanego” formatu nie dawała nam spokoju od wcześniejszego, wspominanego we wstępie testu jubileuszowego zestawu Accu, gdy niestety nie dysponując dedykowanym/firmowym HS-Linkiem zgodnie uznaliśmy, że skoro nie dostaliśmy go w komplecie wraz z elektroniką, to nie będziemy uskuteczniali domorosłej partyzantki profanując topowy odtwarzacz ordynarną komputerową skrętką (CAT.5). Ale, jak to mówią „co się odwlecze, to …” i tym razem fioletowo-błękitny kabelek Acoustic Revive dotarł.
Posiadając w swojej kolekcji kilka hybrydowych krążków czym prędzej po nie sięgnąłem i już po kilku minutach prób jasnym stało się, że wybór pomiędzy CD a SACD jest mniej więcej taki, jak między Beaujolais nouveau, do którego mam akurat ewidentnie ambiwalentny stosunek, gdyż co roku staram się do niego przekonać, jednak każdorazowo spotyka mnie rozczarowanie, a dobrym rocznikiem Primitivo, na którym do tej pory się nie zawiodłem. Postanowiłem, zatem nie kombinować i mając wybór ograniczyć się do gęstych warstw srebrnych krążków, nie dywagując zbytnio nad tym , czy to warstwa gęsta jest tak obłędna, czy też warstwa CD została specjalnie zapisana gorzej. Fakt był faktem, jeśli były dwie warstwy odtwarzacz preferował gęstą odwdzięczając się brzmieniem o co najmniej klasę lepszym i tyle.
Podobnie było w przypadku dostarczonego w późniejszym okresie korektora akustyki DG-58. Już bez niego system Accuphase’a z Dynaudio sprawiał, że częstotliwość moich wizyt w OPOSie gwałtownie wzrosła, lecz po odpowiedniej konfiguracji i optymalnej implementacji w torze jasnym stało się, że w dramatycznej większości przypadków jego aktywacja wywoływać będzie mój szeroki uśmiech. Dźwięk zyskiwał na motoryczności, lekkiemu przybliżeniu podlegał pierwszy plan a co najważniejsze poprawiała się konturowość, definicja najniższych składowych, co np. w przypadku repertuaru Dream Theater okazywało się przysłowiową kropką nad „i”. Dodatkowo nie chcę w tym momencie bawić się we wróża rodem z TV Ezoteryka, ale … jeśli tylko Accuphase kiedykolwiek będzie planowało rozszerzyć ofertę o streamer, to dawcę interface’u i obudowy już ma. Do wyświetlania okładek i nawigacji nawet z kilku metrów będzie co najmniej O.K. Nie wybiegajmy jednak zbyt daleko w przyszłość i wróćmy do naszego systemu, bo jest po prostu do czego.
Pomimo nad wyraz optymistycznych danych w materiałach instruktażowych dostarczonych wraz z kolumnami, co do zalecanych minimalnych mocy podpinanych pod Evidence’y amplifikacji zaczynających się na 20W (4 Ω) przy odległości od kolumn wynoszącej 3m a kończącej na 250W przy 10 metrowym dystansie, uznaliśmy zgodnie, że 300W przy (4 Ω) oferowane przez M-6000 wydaje się być w zupełności wystarczające i nie szukaliśmy dziury w całym, tylko zajęliśmy się słuchaniem muzyki.
Odsłuchy zacząłem od dość nietypowego dla siebie repertuaru, gdyż na bezszelestnie wysuwającej się tacce transportu wylądował barokowy repertuar w wykonaniu Palladians – „The Devil’s Trill”. Wydany przez Linna na hybrydowym krążku Tartini zabrzmiał z niespodziewaną werwą i energią, choć całe szczęście bez adekwatnej do gabarytów potężnej amplifikacji i strzelistych kolumn podświadomie spodziewanej, iście hollywoodzkiej gigantomanii. Zamiast wyolbrzymienia i samplerowego, sztucznego „nadmuchania” źródła pozorne miały zgodne z rzeczywistymi rozmiary, za to elementem, który niezaprzeczalnie wybił się ponad normę była przestrzeń, a dokładnie jej niesamowita głębia. Czegoś takiego nie słyszy się na co dzień i na pewno nie z systemów za mniej niż milion. Oprócz lekko onieśmielającej głębokości i szerokości sceny nie sposób nie wspomnieć o czymś zupełnie oczywistym podczas odsłuchu na żywo, za to niezwykle często uśrednianym, bądź nawet w znacznym stopniu upośledzonym w domowych zestawach audio – o umiejętności poprawnego oddania umiejscowienia poszczególnych źródeł pozornych na osi pionowej. Efekt ten był o tyle istotny, iż deski, po których stąpali artyści, na których rozstawili swoje instrumenty wcale nie znajdowały się na poziomie naszej, redakcyjnej podłogi, lecz jakiś metr, półtora nad nią. Własna sala koncertowa? Nasza mała, prywatna La Scala? Blisko, niebezpiecznie blisko. Odsłuch highlightsów z „Il Trovatore” przywrócił do grona żywych wielkiego Luciano Pavarottiego, który przechadzając się po scenie z uniesieniem wyśpiewywał przepiękne arie.
Powyższy efekt równie przekonująco wypadł na zdecydowanie bardziej „intymnym” repertuarze zaprezentowanym przez Susan Wong („I Wish You Love” RM080S) i Natalie Cole („Ask a Woman Who Knows”). Dopalenie, podkręcenie saturacji na średnicy ze szczególnym uwzględnieniem głosów wokalistek sprawiły, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki można było poczuć się jak we wnętrzu niewielkiego jazzowego klubu siedząc sobie w wygodnej wyściełanej loży z lampką ulubionego trunku w ręku. Na Dire Straits („Brothers In Arms” 20th Anniversary Edition) działanie korektora odczuwalne było również głównie na przełomie średnicy i wysokich tonów, co z jednej strony przyjemnie uatrakcyjniało przekaz i warstwę emocjonalną nagrań a jednocześnie, dzięki rozświetleniu wysokich tonów nadawało całości otwartości.
Zasadność użycia DG-58 okazała się dopiero dyskusyjna przy „Familiar” Brooke Miller wydanym przez Stockfischa. Jak realizowane są płyty sygnowane zębatą rybką wiedzą chyba wszyscy zainteresowani, oraz bywalcy wszelakich imprez masowych w stylu Audio Show, czy Munich High-End. Dźwięków na nich jest z reguły tak … ok. 50% więcej niż na „normalnych” płytach, za to muzyki … z tym bywa różnie. Już bez korekcji ilość informacji docierających do słuchacza była lekko przytłaczająca, lecz z korekcją efekt wypadł karykaturalnie. Całe szczęście płytę tę przygotowałem wyłącznie w ramach eksperymentu i niespecjalnie miałem ochotę się w nią wsłuchiwać dłużej, aniżeli było to konieczne.
Dość jednak eteryczności, grą ciszą i działającego niczym pawulon rozleniwiającego plumkania. Symfonicznie, z powalającym rozmachem zrealizowany album „S&M” Metallicy, czy wydany na złocie soundtrack z „Gladiatora” w tzw. okamgnieniu obudziły w testowanym systemie bestię zdolną burzyć ściany, kruszyć rodowe skorupy i ryczeć niczym wygłodniały T-Rex zbiegły z „Jurassic Park”. Już spokojne, otwierające koncertowy album „The Ecstasy of Gold” autorstwa Ennio Morricone otwierało przed słuchaczem ogrom wnętrza Berkeley Community Theatre a spontanicznie reagująca widownia nie pozwalała na nawet najmniejszą chwilę wytchnienia. Potężna, niemalże przygniatająca ściana dźwięku budowana przez strzeliste Evidence’y w nader dosłowny, namacalny sposób dawała poczuć, co oznacza wspomagana heavymetalową zadziornością moc wielkiej orkiestry symfonicznej. Podobnie w „Gladiatorze” powoli wprowadzające w klimat „Progeny” jest tylko preludium do piekła, jakie ma się rozpętać w „The Battle”. Tutti orkiestry i ryk waltorni szczelnie wypełniły nasz pokój dźwiękiem wgniatającym w fotel i wprost zapierającym dech w piersiach. Zero kompresji, zero przeskalowania znanego z zestawów Hi-Fi, po prostu prawdziwy, pełnokrwisty High-End w swoim najczystszym, ekstremalnym wydaniu.
Na koniec zostawiłem jeszcze jeden dość istotny, acz niewidoczny na pierwszy rzut oka, szczegół a mianowicie listwę sieciową. Pierwsze iście rozgrzewkowo – akomodacyjne odsłuchy prowadziliśmy z wyrobem pewnej znanej i przez wielu uznawanej marki zza oceanu. Jak bardzo szybko, a przy tym boleśnie przyszło nam się przekonać jej wpływ był równie zauważalny, co … negatywny. Pomijając fakt natychmiastowego jej pominięcia w torze zasilającym końcówki i tak i tak zmuszeni byliśmy godzić się na dość drastyczną kompresję i spadek motoryczności aklimatyzującego się systemu. Najoględniej rzecz ujmując bezdyskusyjnie i w pełni zasługujący na miano systemu marzeń set przez kilkanaście godzin pracował tak, jak ja w momencie gdybym zamiast wygodnego T-shirta XX(X?)L zmuszony byłbym do wciśnięcia się w opiętą do granic możliwości koszulę o kroju slim-fit (nie wiem co za pojazd chrystusowy wymyślił ten szatański wynalazek) z kołnierzykiem 39 zamiast zwyczajowego 43. Co najmniej lekkie niedotlenienie gwarantowane. Całe szczęście stan taki nie trwał zbyt długo a ratunkiem okazała się dostarczona wraz z korektorem akustyki (o którym zdążyłem już się wypowiedzieć) jeszcze przedprodukcyjna wersja listwy Power Base HighEnd z dedykowaną … podstawką (widoczne na dwóch ostatnich zdjęciach znajdujących się w części opisu przygotowanego przez Jacka). Tak, tak, proszę się nie śmiać obecność tego wzorowanego i wykonanego zgodnie ze wskazówkami konstruktorów z Acoustic Revive akcesorium nader zauważalnie wpływała na walory soniczne okablowanego wewnątrz skromnej, acz niezaprzeczalnie eleganckiej obudowy Acrolinkiem 7N-PC9500 „rozgałęziacza”. Szerzej o tej rodzimej konstrukcji postaramy się rozpisać w późniejszym terminie, ale jedno co warto podkreślić to brak jakiejkolwiek degradacji zarówno dynamiki, jak i rozciągnięcia, zejścia najniższych składowych. Jedynie co można zauważyć, to pewien firmowy sznyt, pochodna użytego wewnątrz okablowania Acrolinka, które nie zaokrąglając najwyższych dźwięków sprawia, że mienią się one cieplejszymi, niemalże złotymi barwami.
Kontakt z systemami tej klasy co powyższy poszerza nasze horyzonty, podnosi poprzeczkę dla następców i ustawia punkt odniesienia do kolejnych porównań. Krótko mówiąc same plusy. Problemy niestety pojawiają się w chwili, gdy absolut, który bardzo szybko stał się dla nas codzienną oczywistością trzeba spakować. Pal sześć uciążliwości natury logistycznej związane z ponownym targaniem kartonów i skrzyń mogących pomieścić pełne uzbrojenie ostatniej odsłony „Niezniszczalnych”. Chodzi przede wszystkim o pustkę, jaką po sobie zostawia, lukę, której z pewnością długo nie będziemy w stanie zapełnić i ewidentną traumę, którą tylko czas potrafi złagodzić. Do takich momentów trzeba podchodzić na spokojnie, wytłumaczyć samemu sobie, że wakacje się skończyły i trzeba wracać do szarej rzeczywistości. Tak, tak – wakacje. Możliwość obcowania z topową elektroniką Accuphase’a, stojącymi niemalże na szczycie cennika Dynaudio i jubilerskim okablowaniem Siltecha i Acrolinka nawet dla nas, zblazowanych i zepsutych do szpiku kości miłośników High-Endu było niczym wygrana dwóch tygodni w luksusowym szwajcarskim kurorcie The Chedi Andermatt. Własny lokaj pilnujący i przygotowujący narty, ogrzewający buty przed jazdą, limuzyna zawożąca i odbierająca ze stoku, prywatne spa w kilkusetmetrowym apartamencie i zapełniona po sufit piwniczka z wybornymi trunkami to mniej więcej odpowiednik tego, czego mogliśmy w ciągu kilkunastu dni doświadczyć w ramach naszych audiofilskich wakacji nie ruszając się nawet na krok. Oby takie regenerujące turnusy w naszym soundrebelsowym kalendarzu pojawiały się jak najczęściej, czego zarówno Państwu, jak i sobie samym z całego serca życzymy.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Usłyszeć podczas prezentacji w salonie lub na wystawie, potwierdzić wyrafinowanie we własnym zaciszu domowym, odłożyć odpowiednią ilość gotówki, zakupić, posłuchać kilku ulubionych płyt i z przekonaniem o zadośćuczynieniu ciężkiego żywota na tym ziemskim padole, przy taktach najwspanialszych fraz muzycznych naszych zbiorów z niekłamaną przyjemnością przekroczyć granice Hadesu. Tak w skrócie opisałbym niespecjalnie optymistyczny, ale możliwy i w pełni usprawiedliwiony koniec poszukiwań „Świętego Graala”, po spotkaniu z najdroższym jak do tej pory w naszych redakcyjnych progach „Systemem marzeń”. I patrząc na to zupełnie poważnie, to czy nasze spełnione, pielęgnowane przez całe audiofilskie życie pragnienia nie mogą być warte tak pięknego zejścia? Sądzę, że owa wyliczanka spokojnie mogłaby być bardzo bliskim prawdy odzwierciedleniem związków przyczynowo-skutkowych wizyty zestawu topowej elektroniki japońskiej marki Accuphase, napędzającej również topowe konstrukcje głośnikowe duńskiej manufaktury Dynaudio w okowach wrażliwego, targanego rozterkami żywota audiofila. Na szczęście jestem w na tyle w komfortowej sytuacji, że bez tak opętańczych myśli, dzięki krakowskiemu Nautilusowi, mogłem zakosztować wspomnianego zestawienia, by dać zaczyn dzisiejszych uniesień myślowych, gdzie odczytem i przetwarzaniem danych z płyty CD zajmowało się dzielone źródło DP-900/DP-901, wstępnym wzmocnieniem sygnału opiekował się przedwzmacniacz liniowy C-3800, by w dalszej drodze pałeczkę przejął będący najnowszym dzieckiem japońskiej marki korektor akustyki DG-58, przekazując następnie efekt swojej pracy topowym końcówkom mocy M-6000, które trzymały na wodzy kolumny DYNAUDIO EVIDENCE PLATINIUM. Ok, wystarczy tych pochwalnych ciągów literowych, które już na wstępie, z czystym zamierzeniem nieco ustawiają dalszą część testu. Ale do rzeczy.
Z uwagi na rozpoznawalność marki Accuphase opis organoleptyczny skrócę do niezbędnego minimum i wspomnę jedynie, że kolorystyka kontynuuje rozpoczęty przed wielu laty trend aluminiowego delikatnie szczotkowanego i anodowanego na złoto frontu z różnej wielkości – w zależności od urządzenia – okienkami informacyjnymi. Wszystkie wspomniane informatory są zespołami diod, liczników, piktogramów, podświetlanych logotypów marki i wskaźników wychyłowych, a ich byt definiują zadania jakie zostały im powierzone. Dodatkowymi, ułatwiającymi sterowanie elementami widniejącymi na przednich ściankach są różnego rodzaju włączniki, pokrętła i uchwyty. Masywne obudowy, jak przystało na komponenty ceną przyprawiające o zawrót głowy są udekorowane wstawkami z egzotycznego naturalnego forniru lakierowanego na wysoki połysk. Nie da się przejść nad tym aspektem do porządku dziennego, a jeśli ktoś w opisie ostentacyjnie pominie fakt wyśmienitego wykończenia, będzie albo zwyczajnie zazdrosny, albo wychowankiem nowoczesnej bylejakości wizualnej. Ja twierdzę z całą stanowczością, że w tym przypadku mamy do czynienia z dziełami sztuki wzorniczej. Kończąc akapit wizji lokalnej, dodam, że w oddających spore ilości ciepła końcówkach mocy, górny płat wraz z bokami wykonano również z aluminium w brązowo-satynowym odcieniu, a korektor akustyki przy podobnym matowo-brunatnym sznycie wglądu dachu, otrzymał połyskujące brązem boczne ścianki. Tylne panele poszczególnych urządzeń zapewniają dostęp do wszelkich, a przynajmniej większości, zestawów wejść, wyjść, gniazd głośnikowych i zasilających. Sądzę, że taki ogólny rys wizualny choćby minimalnie zorientowanemu adeptowi zaawansowanego Hi-Fi da obraz piękna w najczystszej postaci, jakie dane było mi gościć u siebie po raz drugi. Co prawda pierwsze wizytujące mnie końcówki mocy były odmianą królewskiej klasy „A”, ale ogólny wygląd z obecnie testowanymi jest bardzo zbliżony. Na deser zostawiłem monstrualnie wysokie, jak na użytek domowy zestawy głośnikowe, które z racji oscylowania blisko szczytu w cenniku, w najmniejszym stopniu nie odbiegają wyglądem i jakością wykonania od opisywanej wcześniej elektroniki. Te wąskie, lecz bardzo wysokie słupy podzielone są na trzy połączone moduły głośnikowe, gdzie dolny i górny dzierżą po dwa basowce, a centralny podwojone wysokotonowe i średniotonowe. Na szczęście dzięki wzrostowi konstrukcji i zasłonięciu niskotonowców stosownymi maskownicami bateria przetworników nie przytłacza słuchacza, wprowadzając tym sposobem pewien spokój w ogólnym odbiorze organoleptycznym. Całość konstrukcji kolumn stoi na sporej szerokości ciężkich (ok. 40 kg) przykręcanych podstawach, zaopatrzonych w cztery trójkolcowe moduły. Taka ilość punktów kontaktowych z miejscem ustawienia jest bardzo rzadka, ale sądzę, że przy przekraczającej dwa metry wysokości kolumn jest całkowicie uzasadniona. Kolorystyka zestawu dziwnym zbiegiem okoliczności koreluje z japońskim setem, gdzie przy połyskującej czerni środkowych skrzyń i materiałowych czarnych maskownicach głośników niskotonowych oba basowe bloki wykończono lakierowanym drzewem egzotycznym. Jak widać z tych kilku apostrof, mariaż barwowy jest w pełni synergiczny, a czy podobne wrażenia odczujemy w najważniejszym punkcie tej układanki, jakim jest niewątpliwie dźwięk, ze szczególnym pietyzmem postaram się wyłożyć w dalszej części testu.
O ile napisanie wstępniaka rodem z dramatu „Romeo i Julia” zajęło mi ledwie kilkanaście minut, niespecjalnie zmuszając przy tym do nadwyrężania szarych komórek, to moment przejścia do clou naszego spotkania wymagał już pewnych dłuższych przemyśleń. Ale proszę się nie obawiać, nie chodzi o słabą jakość generowanych dźwięków, tylko odpowiednie przygotowanie mentalne, należne tego typu systemom podczas oceny brzmienia. Kwoty oscylujące w granicach miliona złotych polskich nawet dla tak obytego z drogimi urządzeniami człowieka jak ja, zmuszają do wstępnych przed-odsłuchowych refleksji i zawsze z pokorą podchodzę do podobnych wyzwań. Tak, to jest wyzwanie, a kto uważa inaczej, jest zwyczajnie ignorantem. Tym bardziej, że na występy dotarły same szczyty myśli technicznej dwóch zacnych i poważanych przez cały audio-świat producentów. Produkty, które w założeniach swego powstania miały jeden cel – maksymalna jakość generowanego dźwięku, bez oglądania się na koszty. Oczywiście te również są istotnymi elementami całej układanki handlowej i wizerunkowej, ale w tym przypadku miały nieco inną wagę decyzyjną na wygenerowanie efektu finalnego. Dlatego też, zanim podszedłem do klawiatury z zamiarem skreślenia opinii, przygotowywałem się przez kilkanaście dni, by nie popaść w zbytnią i przedwczesną euforię lub zniechęcić się jakimś pojedynczym, nie do końca wpisującym się w moje gusta elementem. Tak więc, zapraszam na kilka akapitów mych przemyśleń i wniosków, okraszonych próbą porównania tego co przybyło, z tym co mam na co dzień.
Niestety, albo stety – zależy od słuchacza – zestaw do pełni szczęścia musi dostać przysłowiową godzinkę na rozgrzanie się przed każdorazowym kładącym nas na łopatki sparingiem. I jeśli ktoś uzna ten aspekt za degradujący urządzenia z listy potencjalnego zakupu, może zmienić portal na taki ze sprzętem budżetowym, ponieważ tam wszystko gra od dotknięcia palcem przycisku POWER, co oczywiście nie jest żadną ujmą, tylko dostosowaniem standardów jakości do potrzeb potencjalnego nabywcy. Jeśli jednak postanowiliście poświęcić mojej opowieści kilka drogocennych chwil, powiem z całą stanowczością, że ulatujące w powietrze jako ciepło radiatorów kilowaty energii są warte każdej zapłaconej za nie złotówki, gdyż system Accuphase plus Dynaudio przenosi nas w inny, zarezerwowany dla nielicznych wymiar prezentacji ukochanej muzyki. Podczas gdy dopiero włączony gra bardzo dobrze, po osiągnięciu docelowej temperatury staje się czarodziejem stawiającym na eteryczność brzmienia, czego zawsze poszukuję we wszelkiego rodzaju produktach audio. Chyba nie muszę nikogo uświadamiać, że do zaznania magii z postaci 3D, oprócz sprzętu potrzebny jest odpowiednio zrealizowany i wprowadzający nas w uniesienie samym wsadem merytorycznym krążek, co w moim przypadku w pełni prezentował Leszek Możdżer z interpretacją muzyki filmowej Jana Kaczmarka. Nie wiem jak to jest, niektórzy mówią, że nasz narodowy K. Jarret fałszuje, ale jeśli nawet to prawda – powiedzmy, że ja się nie znam, to bez najmniejszych problemów jego twórczość wywołuje u mnie stany pełnego zaangażowania podczas słuchania. Idealnym utworem do sponiewierania– w sensie pozytywnym – moich uczuć jest utwór nr. pięć z filmu „City Island”. Początkowe wprowadzające nas w stan duchowego odbioru liryczne frazy, po upływie minuty kontruje niski, ale nader delikatny akord, zapowiadając swym bytem dalszą energiczniej rozwijającą się części kompozycji, która dzięki zdecydowanie większej emocjonalności przekazu, jeszcze mocniej zachęca nas do analizy tej autorskiej interpretacji tej łatwo rozpoznawalnej ścieżki dźwiękowej. I to właśnie ta cicha pojedyncza niska nuta jest wydawałoby się czymś niezbędnym, bez czego całość aranżu straciłaby element romantyzmu, a to jest chyba nadrzędny cel, podczas opracowywania na „swoją modłę” znanej wszystkim kinomanom muzyki filmowej. Przyglądając się nagraniu od strony widma akustycznego, prawdopodobnie tylko potwierdzę wszelkie Wasze podejrzenia, a mianowicie sznyt gania pełnego testowego seta osiąga szczyty wysublimowania pod względem barwy, otwartości górnego zakresu i solidnej, nieco złagodzonej, ale nadal bardzo czytelnej podstawy basowej. Fortepian pięknie perlisty, kiedy trzeba nieco szklisty, ale wciąż nasycony, którego w całej rozciągłości wspomaga mocny, generowany szybkimi pasażami niskich rejestrów bas z czterech (na kanał) przetworników. Sprawy związane z prezentowaną przez system sceną muzyczną omówię na przykładzie innej płyty, gdyż pojedynczy instrument nie pozwala na wiarygodne wnioski w tej sprawie. Dlatego znając umiejętności tandemu Accu-Dynki, przesiadłem się na wytwórnię Jordiego Savalla i jego materiał zatytułowany „El Cant De La Sybil-La”. Powiem tak, tylko trzy utwory i każdy po bite piętnaście minut, a podczas słuchania czas mija zatrważająco szybko. Czy ja mówiłem wcześniej coś o eteryczności dźwięku? Jeśli tak, to w takim razie proszę, zapomnijcie o tamtym przykładzie, gdyż studyjne krążki niestety nie dościgną realizacji nagranej na setkę, na realnej, usytuowanej w przybytku sakralnym scenie, przy pełnym wykorzystaniu pogłosu monstrualnej kubatury budowli. Ten krążek nawet na bumboxie otwierającym drogę do pełnej świadomości audiofilskiej zagra przyzwoicie, ale przy wyrafinowaniu sięgającym himalajskich szczytów, powoduje ciarki na plecach. Wokalistyka chóralna z idealnie odwzorowaną gradacją i szerokością planów, pozwala nam prawie dotknąć poszczególnych artystów. Już o takich drobnych sprawach jak nasycenie głosów, dzięki którym jesteśmy pełnoprawnymi uczestnikami spektaklu, czy barwa użytych do nagrań instrumentów dawnych nie wspominam by nikogo nie obrażać, a już na pewno konstruktorów tych urządzeń. Najważniejszym jednak znowu wydaje się być wspomniana wcześniej, a tutaj podwojona owa eteryczność muzyki. Sposób zawieszenia dźwięków w przestrzeni międzykolumnowej sprawia, że prawie widzimy materializującego się nam muzyka z otaczającą go aurą. Niestety tego trzeba zaznać osobiście, inaczej usilne próby dokładnego opisania prywatnych odczuć mogą być odebrane jako słodzenie opiekującemu się danym sprzętem dystrybutorowi, dlatego też tylko sygnalizuję pewne sprawy i życzę wszystkim podobnych doznań. Idąc dalej w las testów, jak to w życiu bywa, nie samą muzyką sakralną człowiek żyje i po kilkunastu krążkach spokojnej kontemplacji nadeszła chwila sprawdzenia, jak system radzi sobie z nagłym wzrostem naładowanych energią informacji. Do tego celu posłużyła mi kompilacja ścieżki dźwiękowej ze znanego wszystkim filmu „Gladiator” Ridleya Scota, której skomponowaniem zajęli się Hans Zimmer i Lisa Gerrard. Znając wszechobecny sznyt grania marki Accuphase i Dynaudio, nieco obawiałem się o szybkość ataku dźwięku w newralgicznych momentach, tymczasem może nie były to chirurgiczne cięte impulsy z najniższymi składowymi słuchanego materiału muzycznego – w tym przypadku rozpoczynający całość płyty obraz bitwy, ale nadal naładowane impulsywnością, twarde i mocne ataki składu orkiestrowego. I tak prawdę mówiąc, zaliczenie tego testu załatwiało sprawę ładunku i czasu narastania sygnału. Co ciekawe, mimo tak monstrualnych rozmiarów zespołów głośnikowych, nawet przy bardzo głośnym graniu nie odczuwałem najmniejszych zniekształceń pochodzących czy to z systemu, czy goszczącego całość pomieszczenia odsłuchowego. A wiem z pomiarów, że na wysokości ok. 69-70 Hz mam lekki pik, z którym tylko najlepszym zestawom udaje się sobie poradzić. Po prostu tak kontrolują najniższe pasmo, że nie występuje efekt zwany dudnieniem, co w tej konfiguracji znakomicie się potwierdziło, a jestem jednym z kilkunastu osób słuchających tego połączenia u mnie. Nawet dość długie nisko schodzące pomruki wydawały się nie widzieć problemów lokalowych, a miałem już u siebie sporo konstrukcji głośnikowych, które będąc potocznie mówiąc maluchami, starały się za wszelką cenę pokazać mi jak radzą sobie z ilością basu i za sprawą nieszczęsnego pomagającego im tym zakresie bas-refleksu, znakomicie informowały o wspomnianych przed momentem mankamentach lokalowych. Będąc złośliwym – ale tylko dla celów wyjaśniających -powiedziałbym, że grały tylko w tym niemiłym dla ucha paśmie. Ale wracajmy do naszych bohaterów i spotkania z muzyką elektroniczną, w czym pomógł mi Erik Truffaz z materiałem zatytułowanym „REVISITE”. Wytwórnia zacna – Blue Note, to i wsad jakościowy samej realizacji idealnie wpisujący się w poziom kompletu testowego. Nie będę się sztucznie rozpisywał i krótko zreferuję, że dostarczony do zaopiniowania duet japońsko-duński tak zgrabnie obrobił często drażniące moje uszy świsty, przestery i modulacje dźwiękowe, że z dużą przyjemnością przesłuchałem ten krążek od dechy do dechy przy sporo wyższym niż normalnie poziomie decybeli, a to już należy nazwać sukcesem. Oczywiście proszę sobie nie wyobrażać jakiegoś makabrycznego przesłodzenia całości, tylko umiejętne poskromienie najbardziej krzykliwych składowych pasma akustycznego i traktować to raczej jako ugładzenie bez utraty rozdzielczości, przy zachowaniu masy i mocy sztucznie generowanych syntezatorami najniższych zapisów nutowych. Kiedy trzeba było ostro, a kiedy indziej budynek drżał w posadach. Szkoda, że czas z fantastycznymi urządzeniami mija tak szybko, ale to co dane było mi słuchać przez te trzy tygodnie, bardzo mocno podnosi poprzeczkę następcom. Zdaję sobie sprawę, że to nie są zawody ani wyścigi kto ma „dłuższego”, ale zawsze ten najlepszy pozostaje w pamięci jako punkt odniesienia podczas oceniania innych. Po prostu takie jest życie i szlus.
Ostatnia sprawą jaką chciałem się podzielić, był pomijany dotąd przez mnie korektor akustyczny pokoju odsłuchowego. Dla pewności prawidłowego skalibrowania sprawą podłączenia i wprowadzenia danych zajęli się panowie z Nautilusa, mnie pozostawiając jedynie ocenę, jak ten zdobywający coraz większą aprobatę słuchaczy „poprawiacz pomieszczeń” wpłynie na całość prezentacji. Marcin odebrał ten „myk” jako coś bardzo pożądanego, tymczasem ja wolę nie wpuszczać dodatkowych zmian w sygnał. Może jest to pokłosie w miarę dobrych warunków akustycznych – mimo punktowego podbicia pasma, ale patrząc na efekt działania owego wynalazku, odbieram go jako lekkie przybliżenie źródeł pozornych do słuchacza. To samo w sobie nie jest żadną wadą, ale realizacja materiału muzycznego staje się lekko dociążona i teoretycznie powinna być odbierana in plus, ale to według mnie powoduje efekt utraty zwiewności, lub żeby lepiej ukazać zmiany, powiem eteryczności. Niestety przy z pietyzmem zrealizowanej wokalistyce muzyki dawnej, nadmierne wysycenie głosów artystów tłumi nieco otaczającą ich aurę pogłosową. Ciężko jest to określić, ale nagle dobiegające do naszych uszu informacje stają się na tyle dobitne i „nachalnie” obecne, że nie pozostawiają miejsca na odbiór reakcji pomieszczenia w nagrywanej na setkę sesji. Tracimy teoretycznie tylko niuanse, ale w zależności od rodzaju muzyki, są one bardziej lub mniej ważne, jednak dla lekko zaniepokojonych potencjalnych nabywców dodam, iż większość energetycznego materiału przejdzie nad moim bajdurzeniem do porządku dziennego. Tak więc proszę wstrzymać nerwy na wodzy i samemu skonfrontować własne doświadczenia z wynurzeniami marudy słuchającego plumkania.
Kończąc ten chyba pochwalny tekst, wspomnę w skrócie o zaletach testowanego systemu, który mając swój firmowy nalot, nawet w najmniejszym stopniu nie determinował odruchów znudzenia monotonnością dobiegającej muzyki. Tak, jest dość słodko, ale rozdzielczo i z oddechem, tak jest gęsto na środku, ale bardzo czytelnie i w końcu tak, nie jest to ostrym skalpelem rysowana kreska źródeł pozornych, ale nadal dźwięki z bardzo wyraźnie zaznaczonym konturem. Wszystko jest tak umiejętnie dobrane, że w żaden sposób nie powoduje sztucznego spowolnienia, czy zmiękczenia, zmuszając nas raczej do bardzo długich późno-nocnych odsłuchów, bez uczucia zmęczenia. Czy da się lepiej? Pewnie tak. Ale konia z rzędem temu, kto przy takiej prezentacji zechce jeszcze czegoś lepszego. Innego tak, ale nie lepszego. A jak to się ma do moich wzorców? Ten wywód proszę podzielić przez dwa, gdyż piszę o własnym, z niemałym trudem zestawionym systemie marzeń i niestety nie jestem bezstronny. Według mnie, przy bardzo zbliżonym sposobie prezentacji średnicy, w górze i dole pasma mój posiadany na co dzień zestaw stawia na większą ostrość konturów, nadal pozostając na poziomie otwartości i energetyki grania przybyszy. Czy to jest lepsze? Z pewnością nie. Raczej nieco inne i tylko w przypadku trafienia w punkt oczekiwań konkretnego słuchacza (np. moich) może być określane przez niego jako lepsze. Tylko tyle i aż tyle.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Nautilus / Accuphase
Ceny:
Accuphase DP-900 – 86 900 PLN
Accuphase DC-901 – 86 900 PLN
Accuphase C-3800 – 129 900 PLN
Accuphase DG-58 – 54 000 PLN
Accuphase M-6000 – 64 900 PLN/szt.
Dynaudio Evidence Platinum – 260 000 PLN
Siltech Emperor Crown – 13 199 €/1m; 24 199 €/2m
Empress Crown XLR i RCA – 10 999 €/1m
Acrolink 7N-PC9500 – 1,5m – 12 990 PLN
Power Base HighEnd- 15 900 PLN (5 gniazd, z okablowaniem wewnętrznym Acrolink 7N-PC9500)
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II, platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa zasilająca SOLID BASE High End
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA