Opinia 1
Japoński Accuphase jest marką, która działając od pierwszej połowy lat 70-ych XX w. miała wystarczająco dużo czasu, by po pierwsze przyzwyczaić swoich nabywców do własnej polityki rozwoju, a po drugie konsekwentnie zachowując przywiązanie do tradycyjnego i przez to ponadczasowego wzornictwa osiągnąć jeden z najwyższych współczynników rozpoznawalności na rynku. W dodatku od zawsze stawiała na ewolucję a nie rewolucję, czego najlepszym przykładem jest linia 200-ek, licząca w sumie dwanaście (!) inkarnacji, którą rozpoczęła w maju 1974r. E-202 a dzisiaj godnie reprezentuje E-260. Z protoplastami bohatera niniejszej recenzji będzie zdecydowanie łatwiej, gdyż przeglądając drzewo genealogiczne E-600 musimy cofnąć się jedynie do lutego 2002r., kiedy to światło dzienne ujrzał model E-530. Coś się nie zgadza? Proszę mi uwierzyć, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, gdyż Japończycy początkowo kolejne wersje numerowali co 1, w 2007 r. przeszli na 10-ki (E-350, E-450), a ponieważ ewolucja E-560 zbiegła się m.in. z przejściem z montażu przewlekanego na SMD, to właśnie E-600 ma być ukoronowaniem tego, co z układu zintegrowanego można obecnie dostępnymi środkami osiągnąć.
Spokojnie mógłbym w tym momencie napisać, że Accuphase E-600 wygląda jak typowy Accu i byłoby po sprawie. Ci, co choć raz na oczy jakikolwiek wyrób z Yokohamy widzieli powinni wiedzieć o co chodzi, zaś Ci co nie wiedzą prawdopodobnie trafili na nasz portal przez przypadek. OK., żarty na bok. E-600, podobnie jak całe swoje rodzeństwo to uosobienie dostojeństwa i elegancji. Masywna aluminiowa i oczywiście anodowana na charakterystyczny szampańsko-złoty kolor płyta czołowa z dumą prezentuje znajdujące się za centralnie umieszczonym płatem akrylu dedykowane każdemu kanałowi wskaźniki przedzielone podświetlanym logiem producenta. Osobiście trochę szkoda mi bursztynowej iluminacji i niejako będących znakiem rozpoznawczym Accuphase’a VU-metrów, choć widocznie zastąpienie ich LEDowymi bargrafami miało racjonalne wytłumaczenie. Jednym z domniemanych powodów mogła być np. chęć nawiązania do topowych monobloków A-200, bądź właśnie wkraczającej na salony stereofonicznej końcówki A-70, które w podobne rozwiązania są zaopatrzone. Wydaje się to na tyle logicznym wytłumaczeniem, że w dość łatwy sposób można rozgraniczyć modele znajdujące się na szczycie danej ścieżki produktowej, od modeli stojących trochę niżej w korporacyjnej hierarchii.
Wróćmy jednak do zawartości magicznego okienka. Pod wskaźnikami umieszczono dyskretnie informujące o swym istnieniu, co niestety nie jest normą, diody sygnalizujące uaktywnienie którejś z funkcji (pod lewym bargrafem), bądź pętli magnetofonowej / wejść w opcjonalnych kartach rozszerzeń (pod prawym). I właśnie ze względu na możliwość rozbudowy wersji podstawowej również niewielki pomarańczowo – koralowy wyświetlacz został przystosowany nie tylko do informowania o sile głosu, ale również o parametrach sygnału cyfrowego doprowadzonego do modułu DACa. Po lewej stronie akrylowego okna umieszczono masywny selektor źródeł, potwierdzający dokonany wybór rubinowym podświetleniem pozycji i znajdujący się pod nim wyłącznik główny. Po prawej stronie płyty czołowej znalazła się bliźniacza gałka, tym razem odpowiedzialna za regulację głośności, oraz trzy niewielkie przyciski – otwierający klapkę skrywającą dodatkowe regulatory, uaktywniający loudness (Comp), wyciszający (attenuator) i złocone gniazdo słuchawkowe.
Pomimo tego, że pierwszy z nich jest najmniejszy, to właśnie on otwiera istną Puszkę Pandory, gdyż po jego naciśnięciu znajdująca się pod bargrafami klapka dostojnie się uchyla ukazując oczom ciekawskich elegancką sekwencję dwunastu przycisków i trzech pokręteł ustawionych w sekwencji 6-3-6. Krótko mówiąc miłośnicy „psucia dźwięku” powinni czuć się jak w siódmym niebie. Oprócz tak oczywistych funkcji jak włączenie danej pary terminali głośnikowych, odwrócenie fazy, czy uaktywnienie trybu mono poprzez wciśniecie przycisku Tone załącza się regulatory Bass i Treble. Jak to w Accuphase nie mogło zabraknąć regulacji balansu między kanałami. Pozostałych sześć przycisków odpowiada za obsługę pętli magnetofonowej, opcjonalnych kart rozszerzeń i wyświetlacza.
Ściana tylna prezentuje się nie mniej imponująco. Patrząc od lewej widać sloty na karty rozszerzeń, pięć par wejść RCA, dwie pary wejść zbalansowanych, pętlę magnetofonową i zdublowane wejścia/wyjścia na/z końcówkę/sekcję przedwzmacniacza. Całość uzupełnia bateria potężnych podwójnych zakręcanych terminali głośnikowych i gniazdo sieciowe IEC.
I jeszcze jedno. Wersja przewidziana na 230V ma standardowo zaimplementowaną opcję Eco Mode, dzięki której po 120 minutach bezczynności wzmacniacz po prostu się wyłącza. W związku z powyższym w przypadku „rozgrzewania” urządzenia przed krytycznym odsłuchem należy bądź zapewnić mu nieprzerwane dostawy materiału muzycznego, bądź zagłębić się w instrukcji i dezaktywować ten szatański wynalazek. Skoro producent w trosce o ekologię zrezygnował z poczciwego stand-by to innego wyjścia nie widzę. Bądźmy szczerzy – gdyby komukolwiek zależało na ekologii to odruchowo powinien zainteresować się konstrukcjami D-klasowymi, a nie A-klasową integrą mającą tyle samo wspólnego z ekologią, co Dodge Charger.
O ile w przypadku przesiadki z E-550 na E-560 mogliśmy mówić głównie o względach natury psychologicznej (nowe przecież musi być lepsze) i marketingowej, ewentualnie symbolicznych różnicach brzmieniowych, o zdrowym rozsądku i przesłankach czysto ekonomicznych nawet nie wspominając, to z przykrością stwierdzam, że przy 600-ce trudno o racjonalne, z audiofilskiego punktu widzenia, kontrargumenty. Już patrząc na parametry widać, że to nie kosmetyka – na tych pułapach cenowych 2,5 krotne zwiększenie współczynnika tłumienia (do 500) i o 5 dB zmniejszenie poziomu szumu „potencjometru” AAVA (poprzez zdublowanie sekcji bufora i konwertera I/U) w stosunku do E-560 nie mogą i nie wynikają ze zwykłego, marketingowego face – liftingu. Otwarcie nowej konstrukcji wyjaśnia wszystko – poprzednicy kończyli swoje zbalansowanie na sekcji przedwzmacniacza a 600-ka dysponuje w pełni zbalansowaną ścieżką sygnału. Wnętrze to klasyka klasyki – potężny, zamknięty w firmowej puszce transformator, dwa imponujących rozmiarów kondensatory a to wszystko zamknięte z obu stron odlewanymi radiatorami zdolnymi odprowadzić ciepło z trzech par MOSFET’ów Toshiby. Wygospodarowano też miejsce na dwie opcjonalne karty rozszerzeń (przetwornika DAC-40 i phonostage’a AD-30).
Pomijając fakt, że do testu najnowszej, a zarazem topowej integry Accuphase’a zabierałem się z zapałem podobnym, jak siedmiolatek do uruchomienia pachnącej nowością wymarzonej kolejki elektrycznej, cały czas z tyłu głowy miałem dźwięk niesamowitych jubileuszowych A-200 z C-3800. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że E-600, to jakby nie patrzeć delikatnie mówiąc nie ta liga, ale skoro z założenia jest konstrukcją topową (przynajmniej na razie), to i aspiracje powinien mieć co najmniej ambitne. Dodatkowo oliwy do ognia dolewał sam dystrybutor, co i rusz podprogowo przemycając sygnały, że „ludzie mówią ….”, itd. Sami Państwo rozumieją, że w takich warunkach oczekiwania w stosunku do delikwenta szybują na niebezpieczny pułap, z którego spadając można sobie boleśnie potłuc tę część ciała, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.
Kiedy zatem przyszła pora na 600-kę spodziewałem się niemalże porażenia absolutem i osiągniecia audiofilskiej nirwany szybciej, niż Porsche 919 przekracza pierwszą setkę. Zamiast tego z głośników wydobył się dźwięk na tyle anemiczny, że w te pędy wziąłem się za ponowne sprawdzanie polaryzacji przewodów zasilających i poprawności wszystkich połączeń. Niby wszystko było OK., lecz wzmacniacz grał … na pewno gorzej niż wcześniej recenzowany przez nas Leben CS-300F! Mocno skonfundowany machnąłem ręką i zamiast odsłuchem zająłem się innymi obowiązkami. Dopiero po około dwóch godzinach, gdy zajrzałem do pokoju gdzie „produkował” się Japończyk, można było bez grymasu na twarzy usiąść i chwilę posłuchać. Jednak, im dłużej słuchałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że albo dostałem „trafiony” podczas transportu egzemplarz, albo jakiś dowcipniś w obudowę 600-ki wsadził trzewia E-260. Z powyższej opresji były trzy wyjścia – natychmiastowe odesłanie wzmacniacza do dystrybutora, popełnienie mało pochlebnej recenzji z której nikt pożytku mieć nie będzie (bo co to za frajda kopać leżącego) i … próba rozgryzienia, co w moim torze wrednemu Japończykowi ewidentnie nie leży. Jak się Państwo zdążyli zorientować wybrałem bramkę nr.3 i rozpocząłem zabawy z okablowaniem. Na pierwszy ogień poszły interkonekty, jednak zastąpienie Organic’ów LessLoss’ami nie przyniosło zauważalnej poprawy, a wręcz przeciwnie – dźwięk stał się jeszcze bardziej zwiewny a akurat na brak zwiewności i eteryczności narzekać nie mogłem, za to zastąpienie głośnikowych Organiców Hydrami Signal Projects’a jednoznacznie wskazało pożądany kierunek zmian. Całość powoli zaczynała wykazywać oznaki homogeniczności a anemiczne do tej pory kontury powoli, bo powoli, ale zaczynały pokrywać się żywą tkanką. Gdy tak konstatowałem zauważone zmiany nawiedziła mnie roześmiana i solidnie objuczona wszelakiej maści amerykańskimi kabliszczami ekipa z Chillout Studio. Następnego dnia postarałem się jak najszybciej rozstawić przydomowe atelier fotograficzne i po ekspresowej sesji Acoustic Zenów (bo to właśnie je przywieźli Chillout’owcy) w te pędy wziąłem się za kabelkologię.
Na początek zastąpiłem zasilające Furutechy (w listwie i wzmacniaczu) Gargantua’mi II i … aż się chciało zakrzyknąć za byłym premierem o szczurzej aparycji „Yes, Yes, Yes!”. Accu dostał wiatr w żagle i wreszcie zaczął grać, jak na rasową superintegrę przystało. Dźwięk stał się dynamiczny, potężny i świetnie wypełniony a po dawnej anemiczności pozostało tylko niemiłe wspomnienie. Wreszcie mogłem z przyjemnością rozsiąść się w fotelu i w całości wysłuchać „Rockferry” Duffy, która lekko chropawym głosem roztaczała nostalgiczne klimaty lat 60-ych ubiegłego wieku. Jednak ta jej chropawość miała w sobie kobiecy sex-appeal a nie jak poprzednio urok szorujących po szkolnej tablicy paznokci. Podobnie było na „As I Am” Alicii Keys, gdzie „No One” przyjemnie masował trzewia syntetycznym basem, czego do tej pory z Accu nie dane mi było doświadczyć. Zmiany wprowadzone przez amerykańskie sieciówki nadały brzmieniu 600-ki adekwatnej A-klasowym amplifikacjom gładkości i nasycenia, dźwięk zyskał właściwe basowe fundamenty i dzięki nim mógł pewnie i zdecydowanie piać się w górę poprzez soczystą średnicę i lśniące, kremowe wysokie tony. Dodanie głośnikowych Acoustic Zen Double Barrel delikatnie „dopaliło” średnicę i sprawiło, że wydarzenia rozgrywające się na pierwszym planie stały się bardziej namacalne, rzeczywiste. Wpływ interkonektów Acoustic Zen Absolute Copper już tak jednoznacznie pozytywny nie był, gdyż stając w szranki z XLRami Organica (pamiętajmy, że Accuphase jest konstrukcją zbalansowaną) niejako już na starcie miał „pod górkę”. Jego wpięcie było cofnięciem się o jakieś pół kroku pod względem dynamiki, a akurat tego tracić nie chciałem, więc pozostałem przy swoich dyżurnych skandynawskich łączówkach. I tak już zostało do końca odsłuchów.
Kiedy zatem osiągnąłem już satysfakcjonującą konfigurację mogłem bez nerwów i wyrzutów sumienia skupić się wyłącznie na brzmieniu, a biorąc pod uwagę, że przecież niecałe dwa tygodnie temu mieliśmy okazję recenzować również A-klasową (lecz w układzie SE) końcówkę Tellurium Q Iridium 20 II, to i punkt odniesienia ustawiony był odpowiednio wysoko.
W porównaniu z angielską konstrukcją Accuphase nie jest tak transparentny, tak dosadny i tak prawdomówny, w zamian za to czaruje zrównoważeniem i gładkością przekazu. Wbrew temu, co możemy przeczytać w filozofii japońskiej firmy („muzyka jest oazą, w której możemy się odświeżyć w czasie naszej wędrówki przez życie”) akurat w tym przypadku należałoby mówić o ukojeniu, utuleniu. W graniu Accu jest wszechogarniający spokój, niewymuszona swoboda, ale i pewna wyniosłość. O ile A-200 oferowały dźwięk niesamowicie gęsty i aż nieprzyzwoicie (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) muzykalny, to 600-ka ma zdecydowanie inny pomysł na muzykę. Stawia na rysowane cienką, ale mocną kreską źródła pozorne, oraz stabilną scenę, która poprzez niezwykle zwinne operowanie wzorową wręcz rozdzielczością pozwala roztoczyć przed słuchaczem iście holograficzny spektakl. Natychmiastowość, z jaką oddawane były gwałtowne skoki dynamiczne i szaleńcze tempa w „Brotherhood Of Brass” Frank London’s Klezmer Brass Allstars, czy podlane syntetycznymi basowymi pasażami folkowe opowieści z „Hildegard von Bingen” Garmarny nie pozostawiała złudzeń, co do rzeczywistego podwajania mocy przy spadku impedancji z 8 na 4 Ω. Na cięższym i bardziej surowym repertuarze, za jaki można uznać „Going to Hell” The Pretty Reckless zadziorność i garażowa szorstkość gitarowych riffów przepuszczona przez Accuphase’a zyskała na mocy i twardości ataku, co jednak niosło ze sobą pewną, męczącą na dłuższą metę ofensywność i w rezultacie konieczność obniżenia głośności. Na tym przykładzie można było na własnej skórze przekonać się, że różnicowanie nagrań nie zostało w japońskiej konstrukcji potraktowane po macoszemu, co suma summarum prowadzić może do zdziesiątkowania posiadanej płytoteki, bądź … zainteresowania się ukrytymi pod klapką pokrętłami. Proszę mi wierzyć, że przełamanie wewnętrznego oporu przed zdradą ortodoksyjnych ideałów akurat w tym wypadku może przynieść więcej pożytku niż szkód. Podobnie sytuacja ma się z loudnesem, który podczas wieczorno-nocnych odsłuchów nie jeden raz powinien podnieść komfort i dynamikę nagrań nawet na niezbyt wysokich poziomach głośności.
Pół żartem, pół serio mogę powiedzieć, że w moim systemie Accuphase E-600 zachowywał się niczym bajkowa Księżniczka na ziarnku grochu. Gdy tylko coś mu nie pasowało, uwierało w … mniejsza w co, ostentacyjnie strzelał focha pokazując środkowy palec zdezorientowanemu słuchaczowi. Za to, gdy potraktowało się go z iście królewskimi wygodami, dopieściło odpowiednim okablowaniem, wyselekcjonowanym repertuarem i nie zapomniało przy okazji o około dwugodzinnej grze wstępnej, łaskawie pozwalał poznać smak audiofilskiego absolutu. Dla tego też szczerze napiszę, że nie jest to wzmacniacz dla każdego i nie w każdych warunkach zagra nawet nie na pół gwizdka, ale na ułamek swoich możliwości. 600-ka to konstrukcja, która nienawidzi i bezlitośnie piętnuje próby nawet najmniejszego kompromisu i oszczędności. To zabawka dla dużych chłopców, którzy nie dość, że wiedzą czego chcą, ale w dodatku stać ich na to, a zakup topowej integry Accuphase’a to dopiero początek wydatków.
Dystrybucja: Nautilus / Accuphase.pl
Cena: 39 900 PLN
Dane techniczne:
Moc wyjściowa (rms): 30 W/8 Ω; 60 W/4 Ω; 120 W/2 Ω; 150 W/1 Ω
THD (obydwa kanały wysterowane równocześnie, pasmo 20-20 000 Hz): 0,05%
Zniekształcenia intermodulacyjne (IM): 0,01%
Pasmo przenoszenia: 20-20 000 Hz (+0/–0,5 dB), dla pełnej mocy; 3-150 000 Hz (+0/–3 dB), dla mocy 1 W
Współczynnik tłumienia (Damping factor): 500 (8 Ω)
Zalecana impedancja kolumn: 2 – 16 Ω
Regulacja barwy dźwięku:
BASS: 300 Hz/10 dB (50 Hz) | TREBLE: 3 kHz/10 dB (20 kHz)
Loudness: +6 dB (100 Hz)
Stosunek sygnał/szum (ważony, A): wejście RCA: 101 dB; wejście na końcówki mocy: 117 dB
Dopuszczalna impedacja obciążenia:
Pobór mocy: 160 W (bez sygnału wejściowego) | 260 W (max.)
Wymiary (SxWxG): 465 x 191 x 428 mm
Waga: 24,7 kg
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: dwusilnikowy Transrotor ZET 3 + 12″SME + Transrotor MC Merlo Reference + zasilacz Transrotor Konstant M-1 Reference
– Przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Audio Sensor Prelude IC
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5; Leben CS-300F
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; Trenner&Friedl ART
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Acoustic Zen Absolute Copper
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra; Acoustic Zen Double Barrel
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: GigaWatt PF-2 + przewód Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips; Acoustic Revive RAF-48H; Audio Philar Double Mode
Opinia 2
Wskaźniki wychyłowe poziomu wysterowania są rzeczą, za którą wielu audiofilów dałoby się pokroić, aby znalazły się w ich urządzeniu. Jedni za sam oldshoolowy wygląd (młodsze pokolenie), inni zaś za umożliwienie powrotu w te wspaniałe, obfite w dzieła sztuki wzorniczej działu urządzeń audio czasy, w których mieli okazję dorastać (starsi słuchacze). Postrzeganie piękna jest rzeczą dość indywidualną, ale negacja wspomnianych „informatorów” o ilości oddawanej mocy, zdarza się bardzo rzadko. Swój urok w pełnej krasie ukazują w warunkach nocnego zaciemnienia i tylko złośliwiec szukałby negatywnych aspektów tych drgających na tle wyskalowanej tarczy miernika wskazówek. Ja jestem całym sercem za takimi dodatkami i bardzo żałuję, że te standardy odeszły, brutalnie wyparte przez bezduszne monotonne fronty, w imię zmieniającej się mody, która swą prostotą (choćby produkty firmy NAD) osiągnęła chyba szczyt ascetyzmu. Na szczęście sporo firm powraca do aplikacji wspomnianych wskaźników i dzięki temu są rozpoznawalne na rynku, a jeśli przy tym mają coś ciekawego do zaoferowania w sferze jakości generowanego przez siebie dźwięku, wtedy ciężko jest przebić tą bezwiednie przyciągającą wzrok melomana kartę przetargową. Nie wierzycie, to spróbujcie postawić obok siebie dwa podobnie grające wzmacniacze: jeden z martwym jak szuflada komody frontem kontra dzieło japońskiego mistrza sztuki wzorniczej z lat siedemdziesiątych w dwudziesto-pierwszo wiecznej odsłonie. Gwarantuję, że jeśli macie w sobie choć minimalne pokłady romantyzmu, wynik jest przesądzony. Po tym wstępie większość czytelników zapewne wykreowało już sobie wstępną listę możliwych bohaterów i prawdopodobnie bez zaskoczenia przyjmie informację, iż dzisiejszym tematem jest przedstawiciel Kraju Kwitnącej Wiśni , znana chyba wszystkim audiofilom firma Accuphase, ze swoim najnowszym dzieckiem w elitarnym sposobie wzmacniania sygnału – klasa A, reprezentowanym przez wzmacniacz zintegrowany A 600.
Niestety, tak niestety, ząb przemijającego czasu nadgryzł nawet takie znamienite i rozpoznawalne marki, zmuszając do ewolucji opisywanych w pierwszym akapicie wskaźników wychyłowych do postaci paska diodowego. Spełniają takie same założenia, ale to już jest inny świat. Nie twierdzę, że taka zmiana degraduje dane urządzenie do poziomu wspomnianej szuflady wiekowej komody, gdyż nadal jest przełamującym monotonię ekstrawaganckim dodatkiem, tylko nie ma tego kultowego rysu. Niemniej jednak należy się cieszyć, iż mimo nacisków trendsetterów lansujących nowy bezduszny i zunifikowany design, kilka firm do dzisiaj stosuje w swych urządzeniach taki dodający życia frontowi gadżecik. Moment całkowitej rezygnacji z podświetlanych okienek ze wskazówką, może być punktem zwrotnym w postrzeganiu danego producenta i raczej mam na myśli negatywne reakcje potencjalnych nabywców. Oby te czasy nastąpiły po mojej alienacji z działki zwanej audiofilią, ale na razie na to się nie zanosi, dlatego spróbuję przypomnieć wszystkim zainteresowanym, z jakimi wrażeniami organoleptycznymi wiąże się zakup nowej A-klasowej integry.
Accuphase, jak to Accuphase, jest rozpoznawalny nawet przez kompletnych laików w działce potocznie zwanej RTV. Taki osobnik może nie wymienić z nazwy opisywanej marki, ale jednorazowe podrażnienie narządu wzroku tak wykwintną stylistyką, na długo pozostaje w pamięci. Nie będąc specjalnie odkrywczym wspomnę, iż ta odsłona integry kontynuuje dawno wypracowaną drogę wysmakowanej wizualizacji dla zwabienia potencjalnego klienta, prezentując się w szampańsko brązowej szacie, z niezliczoną ilością manipulatorów skrytych pod stosowną uchylną klapką. Front oprócz ładnie wkomponowanej wspomnianej osłonki większości pokręteł i włączników, na której widnieje nazwa urządzenia i modelu, otrzymał jeszcze: dwie duże gałki – lewa wybór źródeł dźwięku, a prawa poziom wzmocnienia, pod lewym pokrętłem prostokątny ułożony horyzontalnie włącznik sieciowy, trzy przyciski: otwieranie wspomnianej klapki, przycisk COMP i ATT, a także gniazdo słuchawkowe na prawej flance. Pomiędzy gałkami znalazło się duże okienko, na którym odczytamy stosowne komunikaty wybranych funkcji w postaci zapalających się diod, numeryczny wskaźnik poziomu wzmocnienia, nad nim podświetlane na zielono logo producenta, a po jego bokach clou postrzegania całej konstrukcji – trącone przemijającym czasem poziomo migające diodowe wskaźniki. Mimo pozornego natłoku możliwości ustawień na panelu frontowym, umiejętne wyeksponowanie tych najpotrzebniejszych sprawia, iż całość jest bardzo spokojna wizualnie. To dobrze. Ażurowa płyta górna w matowym ciemno-brązowym kolorze i połyskujące boki w podobnej barwie metalicznego lakieru podkreślają nietuzinkowość konstrukcji. Z uwagi na przystosowanie integry A-600 do zamontowania na jej pokład płytek: DAC-a i phonostage gramofonowego, tylny panel jest naładowany sporą ilością wejść i wyjść , podwójnymi terminalami głośnikowymi i zaślepkami slotów na wspomniane dodatki, będąc mekką możliwości przyłączeniowych dla kochających takie bogactwo audiofilów. Na szczęście, ta z pozoru nieprzebrana bateria opcji jest tak dobrze opisana i rozplanowana, że po przeczytaniu opisów i chwili zastanowienia, bez większych problemów zmusimy japoński wzmacniacz do wydania z siebie czarującego dźwięku – przynajmniej biorąc ogólny wygląd za dobrą kartę takiego oczekujemy, a nawet wymagamy. Jedynym drobnym problemem mogą być preferencje słuchacza, gdyż każdy inaczej postrzega wzorzec dźwięku, który od strony wartości bezwzględnych powinien mieć swój wspólny mianownik, niestety często przeciągany jest przez potencjalnego kupca na swoją modłę. Ale umówmy się, jeśli coś gra źle, to raczej wszyscy będą wiedzieć, że tak jest. A jak wypadł ten zbierający wiele pochwał w prasie drukowanej i internetowej, dystrybuowany przez krakowski Eter Audio, najnowszy model A-klasowej integry japońskiej marki Accuphase model A-600, przepuszczony przez sito zastanego toru audio i moich preferencji w wyznaczonym dla siebie zadaniu, spieszę przekazać.
Jak wspomniałem, zanim rzeczona integra A-600 dotarła w moje progi, zdążyła już zdobyć wiele bardzo pochlebnych opinii. Tymczasem pierwsze sygnały od Marcina o braku synergii z Jego zestawem testowym, trochę mnie zaniepokoiły. Może nie były to dyskwalifikujące urządzenie wypunktowane problemy, tylko dziwny brak jak na Accu wypełnienia, a biorąc pod uwagę, mój trochę bardziej wymagający set, miałem pewne obawy co do punktu odniesienia moich poprzedników – recenzentów. Ale to ich punkt widzenia z całym bagażem konfiguracyjnym i nie neguję wydanych opinii. Ja na szczęście gościłem w swoich progach topowy jubileuszowy zestaw Accuphase oparty o monobloki A-200 – który wypadł bardzo dobrze, dlatego bez większych obaw czekałem na konfrontację tamtych wrażeń z najnowszym japońskim wzmacniaczem zintegrowanym. Tak się w międzyczasie złożyło, że Marcin w swej konsekwencji po kilku dniach zapewnił Japończykowi odpowiednie warunki do pracy (zmiana okablowania) i tak dobrany set zaczął pokazywać, co ma ciekawego do zaoferowania – krótko mówiąc, zaczął grać. Po tej informacji nie konsultowaliśmy więcej spostrzeżeń testowych (każda recenzja, nawet dość podobna we wnioskach jest osobnym tworem każdego z nas, bez ustaleń końcowych ocen), aż nadeszła moja kolej próby „zawstydzenia” przedstawiciela mistrzów Kendo, w konfrontacji jego możliwości z moimi oczekiwaniami, w bratobójczej japońsko-japońskiej walce.
Ustawiwszy bohatera na stosownej, będącej wytworem rodzimej manufaktury platformie antywibracyjnej – podążające za A-600 ką echa pochlebnych weryfikacji wręcz nakazywały takie podejście do tematu, zastanawiałem się, jak podejść do tego testu. Próbować złośliwie złapać delikwenta na potknięciu – wszyscy wiemy, że to dość łatwe, lecz nie do końca „fer”, czy zweryfikować doniesienia prasowe z rzeczywistością. Z uwagi na fakt, że jestem raczej życzliwym człowiekiem i w dodatku lubię delektować się muzyką, niż katować źle nagranymi utworami, na pierwszy ogień poszedł gramofon z bardzo dobrze wytłoczoną na grubym winylu płytą Ray’a Browna’a i Laurindo Almeid’y zatytułowaną „Moonlight Serenade”. Materiał na dwa lubiane przeze mnie instrumenty – kontrabas i gitara, w pełnej krasie pokazał walory brzmieniowe wzmacniacza Accuphase. Nawet przez moment nie zauważyłem wspominanego przez Marcina wyszczuplenia dobiegających do mych uszu fraz. To był rasowy, miodem płynący wyposażony we wskaźniki poziomu wysterowania, kontynuujący znaną wszystkim szkołę brzmienia Japończyk. Oczywiście każdy szczebel cenowy ma swój poziom wysublimowania dźwięku, ale sznyt raczej się nie zmienia. I tak było i tym razem, gdyż kręcąca się na talerzu płyta, przedstawiła sześćsetkę w znakomitych barwach z lekko pogrubionymi krawędziami źródeł pozornych, w stosunku do mojego punktu odniesienia. Nie były to plamy z bliżej nieokreślonego miejsca na scenie, tylko lekko muśnięte karmelem byty na wirtualnej scenie, która w aspektach szerokości i głębokości, prezentowała się na wysokim poziomie. Jedyna różnica w jej budowaniu w stosunku do referencyjnego zestawu Reimyo, to zbliżenie muzyków do słuchacza, ale bez zbytniego ściskania stojących za sobą formacji. Wracając do wspomnianych wirtuozów, te dwa tak barwnie grające instrumenty, nawet na moment nie pozwoliły odczuć nutki znużenia i płyta została odsłuchana od deski do deski.
Wstępna weryfikacja możliwości sonicznych skierowała moją ciekawość na umiejętności radzenia sobie z blachami perkusistów. Dociążenie i lekkie podkolorowanie, z czym mamy tutaj do czynienia – to nie jest zarzut, tylko stwierdzenie faktów będących synonimami marki Accuphase, za które większość braci audiofilskiej ją kocha, niestety czasem potrafi degradująco wpłynąć na instrumenty obracające się w górnych rejestrach, a także spowolnić niżej schodzące akordy. Nadal pozostając w obrębie dobrych wydań, sięgnąłem po koncertowy krążek Antonio Forcione z Quartetem. Miałem nadzieję usłyszeć przecinające ciszę pokoju odsłuchowego ostre riffy gitarowe front mena, i zwiewnie iskrzące talerze bębniarza, w akompaniamencie reszty członków zespołu. To był mój wzorzec, z jakim chciałem skonfrontować testowany piec. Ten krążek tak jak poprzedni, był potwierdzeniem jego wysokich kwalifikacji. Dlatego spróbowałem zainicjować mały sparing – Japończyk kontra Japończyk, przełączając co kilka utworów porównywane komponenty. Obaj dążący do brzmienia analogowego, ale robiący to w trochę inny sposób. Jaki? Już wyjaśniam.
Najważniejszym aspektem jaki różni zestawionych – do celów dydaktycznych użyję trochę nieszczęśliwego słowa – konkurentów, jest temperatura grania. Obaj są otwarci w górnych rejestrach i czytelni w reszcie pasma, ale nasycenie w Accuphase zbliża się do konsystencji miodu, w dobrym tego słowa znaczeniu. Wszystko lśni złotem, dając poczucie większej mięsistości dźwięku, która w przypadku rozjaśnienia reszty toru, może uratować mozolnie zbierany przez lata system. Na szczęście mocnym atutem tych urządzeń jest fakt, że gdy znajdą się w pełnym zestawieniu rodzimych produktów, ten sznyt się nie kumuluje, wpadając w degradujące zbytnie zagęszczenie, tylko pozostaje na wyważonym pułapie barwowym. Tymczasem elektronika z pod znaku Reimyo jest prawie przeciwstawieniem Accu, będąc bardzo rozdzielczą, zachowując przy tym tak bardzo oczekiwaną przeze mnie gładkość grania. Skąd to wiem? Jak to skąd. Oczywiście z wyjazdowych odsłuchów w systemach znajomych. Wielokrotnie wpinając moje klocki w tor gospodarza, słychać było natychmiastowy przyrost informacji – nie mylić z rozjaśnieniem, ale najczęściej kosztem wypełnienia, co bez problemu niwelowałem firmowymi kablami – łączówki i sieciówki, zalecanymi przez konstruktora celem przywrócenia równowagi tonalnej. Te kilka zdań o moim torze audio w formie sparingu miało jedynie pokazać, do jakiego wzorca się odnoszę – spektakularna rozdzielczość, której szukam w przybyłych konstrukcjach, a że nie o moich zabawkach dzisiaj mowa, dlatego wracamy do naszego bohatera. Jak widać, do tego momentu testu nie złapałem go na próbie zatajenia jakichkolwiek danych zapisanych na nośniku analogowym, co bardzo podniosło noty rzeczonej integry. Dlatego przesiadłem się na cyfrę, która z kilkoma wyselekcjonowanymi płytami, często jest kilerem dla wizytujących me progi urządzeń. Analog, jak to analog, ma swoje naleciałości gładkości, nie przeszkadzając jednak Japończykowi w brylowaniu na odtwarzanych płytach, a rzekłbym nawet, że zdawał się cieszyć z takiej kolejności procesu testowego. Dlatego w ramach podnoszenia poprzeczki w napędzie wylądował srebrny krążek z mocno osadzoną w basie, ale również nieoszczędzającą słuchacza generowanymi sybilantami Jacinthą z materiałem „ A Vocal Tribute To Ben Webster” w wydaniu XRCD24. Tak, to jest gorące granie, które mimo tego dodatkowego sznytu podkręcenia barwy, dawało wciągający nawet wymagającego słuchacza spektakl. Głos wokalistki był aksamitny, a przestery trzymane na bezpiecznym dla uszu poziomie. Saksofon w pierwszym tracku, jawił się jako wzorzec gęstości i gładkości, przy dobrze odtworzonych blachach. Lubię takie prezentacje, ale chciałem, a nawet musiałem poszukać ewentualnych niedociągnięć (z mojego punktu widzenia), co z uwagi na posiadany system mam prawo uczynić. I jak to często bywa, tak i tym razem Bobo Stenson ze swoim sztandarowym trio w projekcie „Indicum” pokazał, gdzie czar dużej ilości koloru ma lekko uśredniające skłonności. Od razu mówię, że niewielu melomanów będzie w stanie to wychwycić, a i ja musiałem się postarać, dlatego dla większości nabywców ta informacja ma marginalne znaczenie i została wyłapana, tylko ze względu na czterokrotnie droższy porównawczy zestaw wzmacniający. Podniesienie temperatury i dociążenie źródeł pozornych, spowodowało lekkie pogrubienie instrumentów, w tym również blaszanych dodatków, co wpłynęło na ich zwiewność i długość wybrzmiewania. Nadal były śniące, ale już nie tak przeszywające często panującą na tym krążku ciszę. Grubsze kontury instrumentów nie powodowały spowolnienia ataku, a przynajmniej nie w repertuarze, którego słuchałem. Może w ciężkiej muzyce „metalowej” Marcin cos wychwycił, ale to pozostawiam do weryfikacji potencjalnemu kupcowi, który i tak musi skonfrontować A-sześćsetkę ze swoim zestawem grającym. Tak więc wchodząc na ten szczebel wtajemniczenia, nabywca potraktuje moje uwagi jako wartość dodaną, a nie wady, gdyż będąc znakiem rozpoznawczym marki nie są inwazyjne.
Ta wynoszona na piedestały integra, pokazała się u mnie z bardzo dobrej strony, kontynuując wypracowany przez lata sposób nasyconego grania. Czy jest najlepszym osiągnięciem od momentu powstania firmy, nie podejmuję się osądzać, gdyż w swoim secie gościłem tylko zestaw marzeń z monoblokami A200 w roli wzmocnienia, a do niego trochę jej brakuje. Niemniej jednak klasa „A” jaką wykorzystuje do wzmacniania sygnału audio, w tym wydaniu bardzo mi się spodobała i sądzę, że większość zainteresowanych audiofilów też bez większych problemów przekona do siebie, a zaimplementowane wskaźniki – szkoda, że nie wychyłowe, na pewno będą odgrywać w tym dużą rolę. Przypomnę jeszcze o możliwości rozbudowania funkcjonalności A-600 ki o kartę phonostage’a gramofonowego i DAC-a, co znacznie podnosi walory użytkowe, które wespół z zaletami brzmieniowym, prawdopodobnie wykreśli go z listy abgrejdowej systemu na długie lata. Zachęcam do poznania możliwości najnowszego zintegrowanego wcielenia klasy „A” w wydaniu japońskiej marki Accuphase, gdyż godnie kontynuuje tradycje firmowego brzmienia.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX, platforma antywibracyjna Acoustic Revive RST-38H, platforma antywibracyjna Audio Philar
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”