1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. AEC London C-91E POD

AEC London C-91E POD

Sądzę, że wielu  ludzi kochających muzykę, a szczególnie jej jakość i wysublimowany sposób prezentacji zgodzi się ze mną, iż żyjemy w fascynujących czasach. Jesteśmy światkami bratobójczej walki trzech formatów odczytu danych: poczynając od poczciwego – powracającego do łask analogu, poprzez broniącą się niemalże ostatkiem sił, bazującą na srebrnych krążkach 16 bitową cyfrę w wydaniu CD której koniec uparcie wieszczą z roku na rok, po strumieniowe odtwarzacze gęstych plików. Jeśli ktoś nie jest zbyt ortodoksyjny w swoich wyborach, to z każdym z wymienionych nośników będzie eksplorował nieprzebrane pokłady przyjemności podczas słuchania owoców pracy artystów z działu potocznie zwanego muzyką, potrafiąc pogodzić je między sobą wygospodarowując w swojej mekce audiofila dla każdego osobny „ołtarzyk”. I właśnie do takiej – eklektycznie usposobionej publiki kieruję niniejszy tekst. Oczywiście zapraszam do lektury również zagorzałych fanatyków poszczególnych odłamów przetwarzania informacji, ale biorąc pod uwagę bohaterkę testu – wkładkę gramofonową, raczej powinni  pochodzić z obozu gramofoniarzy. Jest ich spora, mocno zaznaczająca swój byt na różnych forach internetowych grupa i chwała im za to, że propagują ten dawny format. Niestety często ich bezwzględny pociąg do analogu powoduje bardzo prozaiczny powód, jakim jest brak możliwości zestawienia odpowiedniej jakości toru cyfrowego. Ja, jeśli mam wybór, włączam zazwyczaj czarne placki, gdyż naprawdę mają coś takiego w swej archaicznej naturze, że tak odtwarzany materiał przyswajam zdecydowanie chętniej. Ale nigdy, powtarzam, nigdy nie skreśliłbym czytników bitów (w żadnej odsłonie), gdyż zanim doszedłem do wysokiej jakości winylu, skompletowałem zestaw zero-jedynkowy, który jak na razie jest jeszcze o pół kroku przed asfaltem, a w obydwu wszedłem już na przysłowiowy pułap stratosfery cenowej. W każdym teście produktu związanego z zamianą sygnału z wibrującej igły na dźwięk , powtarzam swoje stanowisko jak mantrę i nie zamierzam przestać: „Mimo, że wolę gramofon jako napęd, nie wyobrażam sobie braku źródła cyfrowego. Koniec kropka”.

Ale wystarczy krzewienia wiary wśród zatwardziałych innowierców, czas wracać na ziemię. Ktokolwiek, nawet pobieżnie, ”liznął” techniki analogowej zdaje sobie sprawę, jak złożony pod względem wzajemnego oddziaływania poszczególnych składowych jest gramofon. To teoretycznie proste urządzenie: napęd, ramię i wkładka, ale ilość niezbędnych do uzyskania synergii kombinacji jest tak wielka, że nawet drobna niedokładność kalibracji, czy złe dobranie cartridge’a do ramienia pod względem częstotliwości rezonansowej, może „położyć” nawet najdroższe komponenty. Odpowiednie dopasowanie wszystkiego jest sztuką, ale jeśli uda nam się jej dokonać, świat już nigdy nie będzie taki sam. Oczywiście można zmontować na „pałę” niezbędne elementy i takie źródło też wyda z siebie jakieś dźwięki, ale to raczej będą tylko dźwięki, a nie mogąca zaczarować nas muzyka. Dlatego początkujący adepci sztuki drapania winylu po własnoręcznym doborze, ustawieniu i wyregulowaniu konstrukcji, powinni skontaktować się z kimś bardziej doświadczonym w tej materii, celem kontroli własnych poczynań. Ja wiem, że to są koszty, ale źle ustawiony gramofon, oprócz marnej jakości grania, może niszczyć drogocenne egzemplarze z naszej płytoteki. Lojalnie ostrzegam.

Dzisiejszy test z dziedziny analogu zawdzięczam wprowadzaniu na nasz rynek znanej wielu melomanom na świecie angielskiej marki AEC London. Swój byt w kraju nad Wisłą Anglicy zawdzięczają dystrybutorowi kilku innych marek wkładek gramofonowych, wyspecjalizowanemu w tej materii katowickiemu RCM-owi. Aby rozwiać jakiekolwiek przypuszczenia mojej niekompetencji w ustawianiu gramofonu, dostarczony do weryfikacji wyrób wspomnianej manufaktury pod postacią C91E POD, zamontował i wyregulował wysłannik z Górnego Śląska (pracownik salonu). Niewielka, rodem z Jamesa Bonda walizeczka, z dziesiątkami niezbędnych narzędzi i szpargałów potrzebnych do kontroli poszczególnych wartości kalibracyjnych, godzinka garbienia się w mało komfortowych warunkach nad stolikiem z gramofonem i mogłem przystąpić do wygrzewania nowoprzybyłej z wysp będących kolebką futbolu wkładki.

Z uwagi na swoje niewielkie rozmiary te nieduże głowice śledzące głębokość rowków na płycie winylowej, często traktowane są przez producentów jak wyroby jubilerskie i oprócz zapakowania w podobne do pierścionkowego „puzdereczka”, starają się zrobić z nich dzieła sztuki. Obudowy z egzotycznych gatunków drzew, czy kosmicznych materiałów niemagnetycznych, w połączeniu z nietuzinkową bryłą i kolorystyką, niejednemu nabywcy tak zapierają dech w piersi, że często kupuje to cudo oczami, a nie uszami. W ten sposób do tego tematu podchodzi większość firm zajmujących się ich produkcją, ale nie tytułowa manufaktura. Tutaj nie zobaczymy zbędnych fajerwerków, tylko proste i solidne, w pełni spełniające swoje zadanie, skrywające patenty konstrukcyjne obudowy. Goszcząca u mnie London C91E POD była czymś w rodzaju bolidu F1, który tnąc powietrze zaostrzonym w kształcie klina frontem, prawie przylegał do ziemi, zostawiając minimalny prześwit od podłoża. Z góry wydawało się, że wkładka przy mocno pofalowanych płytach będzie tarła o nie swoją błyszczącą, srebrną obudową, ale od razu uspokajam, że oprócz uczty skrobania dużej czarnej, nic podobnego nie miało miejsca. Wszystkie modele produkowane przez Anglików, to wysoko-poziomowe odmiany MC ze szlifem eliptycznym. Mają nietypowy sposób zawieszenia igły, gdyż nie posiadając typowego punktu podparcia, jest przymocowana do namagnesowanej folii przechodzącej przez środek cewki. Konstruktorzy London’a twierdzą, że dzięki takiej konstrukcji wspomniany układ przekazuje zdecydowanie większą ilość informacji od typowego zawieszenia. Dodatkowo zamontowany na moim napędzie model o specyfikacji  „POD”, jest opcjonalną odmianą, która dostała dodatkowy aluminiowy element, poprawiający sztywność obudowy i ciężar własny wkładki. Jak można wywnioskować z opisu, dostałem full opcję z danego pułapu cenowego, a co to oznacza, z ochotą wyłożę w przystępny sposób.

W swej drodze winylomaniaka słuchałem wiele udanych zestawów opartych o czarną płytę, ale większość na wyjeździe, co niestety nie jest do końca miarodajnym, pozwalającym wydawać kategoryczne opinie doświadczeniem. Oczywiście w wartościach bezwzględnych było to dobre granie, ale nic poza tym nie mogę powiedzieć. Dlatego z miłą chęcią przystałem na propozycję weryfikacji we własnym systemie, umiejętności czarowania jednej z angielskich wkładek AEC London. Po kilkuletnich doświadczeniach z japońskim Dynavectorem XX-2 MK II i kilku tygodniowym – co prawda na innym werku, ale u siebie – obcowaniu z teoretycznie serbską, jednak wytwarzaną również w kraju kwitnącej wiśni KUZMĄ CAR-30, miałem spory zapas spostrzeżeń do próby spozycjonowania usłyszanych efektów pracy wyspiarzy. Dlatego po montażu z miejsca przystąpiłem do „układania” czy raczej wygrzewania (wkładka to skomplikowany układ mechaniczny) dopiero co wyjętej z pudełka wkładeczki. Niestety jak to zwykle bywa, początków nie mogę zaliczyć do nirwany dźwiękowej, ale trzy tygodnie niezobowiązującej gry po 3 godziny dziennie zmieniło diametralnie jakość generowanych fal akustycznych i z przyjemnością przystąpiłem do sedna spotkania.

We wstępnych rozmowach z dystrybutorem nie omieszkałem rozpytać, o co panom z Anglii chodzi i otrzymawszy ogólne wskazówki o faworyzowaniu środka pasma (to lubię), jak to często robię, losowo sięgnąłem na półkę po czarny krążek. Na pewniaki przyjdzie jeszcze czas, tymczasem na początek strzelałem na oślep, chcąc zobaczyć, jak zamontowany cartridge sobie poradzi. Gdy wyciągnąłem płytę i przeczytałem, z czym ma się zmierzyć bohaterka testu, pomyślałem: „ale ma pecha, ja bardzo lubię blachy perkusji, które dobrze odtworzone mogą ustawić dalszą część testu, a tutaj panowie ze skromnym instrumentarium chcą zaczarować mnie tylko dwoma gitarami, kontrabasem i harmonijką”. A biorąc pod uwagę słowa właściciela RCM-u o grze środkiem, wietrzyłem ze startu niezłą porażkę. Tymczasem, ta wydana przez wytwórnię Pablo w 1982 roku koncertowa płyta Tootsa Thielemansa, Joe Passa i Nielsa Henninga, była niezwykle klarowną, napowietrzoną i stosunkowo dobrze rozdzielczą sesją live. Kontrabas nawet przez moment nie zatracił czytelności, a gdy wymagał tego zaznaczony wyraźny akord, konturowo i szalenie mięsiście pokazywał wibrującą na gryfie strunę, a właśnie o ten instrument bałem się najbardziej. Gitary i harmonijka podobnie do „nadmuchanych skrzypiec” dostały niesamowicie efektownego wysycenia, nie gubiąc przy tym nic z namacalności. Już ten pierwszy krążek, pokazał co przyświecało konstruktorom, przy projektowaniu C91E POD – gramy środkiem, dostarczając możliwie dużą ilość informacji, nie popadając przy tym w nadmuchanie tego zakresu, mogące odbić się czkawką w postaci sztuczności. Teoretycznie testowana wkładka ma taki sam szlif jak mój Dynavector XX-2 (eliptyczny), ale to całkowicie inne podejście do tematu. Aby zobrazować różnicę, określiłbym je w ten sposób: Japończyk jest zrównoważony w brzmieniu, a Anglik to fanatyk środka pasma, bez utraty najdrobniejszych danych zapisanych w rowkach płyty. Oczywiście całość przekazu przesunięta jest przez to w dół, dociążając w ten sposób wszystkie aspekty częstotliwościowe, ale nawet przy moim już lekko podbarwionym zestawieniu, nie było mowy o przekroczeniu progu racjonalności, a to już jest sztuką. Może takie walory nie wszystkim się spodobają, jednak to często warunkuje docelowy set audio, a nie same widzimisię słuchacza. Przynajmniej tak powinno być i moja przygoda dla kogoś śledzącego wcześniejsze zmagania z analogiem, powinna w jakiś sposób pomóc w podjęciu decyzji zakupowej. Muszę tylko wspomnieć, że z całym dobrodziejstwem inwentarza, czyli gęstością grania naładowanego informacjami, owoc pracy nawijaczy mikroskopijnych cewek z wysp brytyjskich, zbiera z krążka asfaltu dosłownie wszystko, czyli również sporą dawkę trzasków. Dla kogoś takiego jak ja, nauczonego ignorować takie artefakty (to jest automatyczne i czasem znajomi przypominają mi o tym) nie stanowi to problemu, ale dla wroga winylu z założenia będzie główną kartą przetargową w walce na formaty odczytu. Ale jak wspomniałem, obyty słuchacz usłyszawszy, co potrafi ten zestaw cewek i magnesów w małej obudowie, przejdzie nad tym do porządku dziennego, delektując się pełnią brzmienia winylu.

Zaznawszy dość przypadkowej odsłony czarnego krążka, przyszedł czas na spijanie śmietanki i tym razem na talerz powędrował master marsza żałobnego z płyty „SATCHMO plays KING OLIVER” w wydaniu singlowym na 45 obrotach i masteringu Classic Records. Głos czarnoskórego artysty był tryskającym energią wulkanem na tle mięsistych fraz trąby i wtórujących jej dęciaków. Wszystkie składowe tego utworu tworzyły tak mocno naładowany emocjami obraz, że goście, którzy dotychczas słuchali u mnie tej pozycji, nie uwierzyliby, że można lepiej, a przynajmniej gęściej i bardziej namacalnie. Taki obrót sprawy doprowadził test do decyzji dobicia pacjenta (czytaj mnie), dlatego w pełni świadom ryzyka, postanowiłem zaimplementować sobie seans z Quarteem Antonio Forcione, w jego koncertowej odsłonie. Mój najbardziej ulubiony instrument (gitara), tutaj wzorowo zdjęty na stole masteringowym, zagrał atak jak nigdy dotąd (no może z zestawem Accuphase z monoblokami A-200 było podobnie). Pudło było pełnoprawnym elementem instrumentu, a struny dostały rzadko spotykanej mięsistości brzmienia. Przy okazji tego dwupłytowego albumu mogłem ocenić nienaganną budowę sceny dźwiękowej, we wszystkich istotnych wymiarach i sposobie jej wizualizacji. Żaden pierwiastek nie odstawał od dotychczasowego wzorca (Dynavector XX-2), a od początku wychwalana średnica potęgowała przyjemność pobytu angielskiej wkładki na moim dziewięciocalowym ramieniu SME V. Nie wiem jak mentalnie odbiorę powrót do nieco „filigranowej” Japonki, ale póki co cieszę się pobytem „dosadnej” angielki, czerpiąc z tego maksimum przyjemności. W celu uzupełnienia informacji o sposobie traktowania poszczególnych pasm składowych muzycznej uczty, dodam że dociążenie środka, nie wpłynęło negatywnie na czytelność i oddech wydobywających się z kolumn fraz nutowych, a lekkie pogrubienie niskich tonów, pozytywnie wpłynęło na odtwarzanie starych tłoczeń, nie tracąc zbytnio konturowości w nowych realizacjach. To są ważne informacje, które często determinują myśl o zakupie. Nadmierne dociążenie i w efekcie zamulenie, powodujące ubogą w wybrzmienia prezentację, co na szczęście z daleka omija przybyszka z wysp, prawdopodobnie również znalazłoby kilku klientów (nadmiernie krzykliwe zestawienia). Bez chwili wahania oddaliby wiele za takie „dopalenie” dołu, ale mogę ich uspokoić, że marka London dostarczy im upragnionego nasycenia, lecz bez zbędnych uśrednień ilości informacji zapisanych na czarnym krążku. Naprawdę warto się o tym przekonać.

Po niezobowiązujących wstępnych rozmowach z dealerem, nawet przez moment nie brałem pod uwagę pozostawienia bohaterskiej C91E POD marki AEC London w swoim systemie. Jednak po tych kilku tygodniach używania, wiedząc, że moja XX-2 zaczyna wołać o ratunek (prawdopodobnie kona), mam niezły mętlik w głowie. Propozycja Anglików jest osadzona trochę w niższej tonacji niż dotychczas przeze mnie używana, ale nadal jest to bardzo czytelne i swobodne granie, które w zdecydowanej większości starych tłoczeń stojących na moich półkach, będzie raczej pomagać niż pozostawać obojętnym. Nie wiem jak to rozwiążę, na razie używam, a jak przyjdzie czas oddania, będzie bolało. Niemniej jednak, próbując określić docelowego klienta czy zestaw, w którym London może się sprawdzić, powiedziałbym, że aby ponieść porażkę, musiałby zaistnieć w naprawdę mocno osadzonym w najniższe składowe pozbawionym świeżości systemie. Z mojego przykładu można odczytać, że nawet lekko skierowany na barwę zestaw audio, bez problemu pokazuje, jak wygląda piękno analogu z testowanym posiadającym mocny rys gęstości modelem. Proszę się nie bać tej nowej u nas, ale znanej w Europie wytwórni, gdyż swój byt na rynku ugruntowali wartościami sonicznymi, a nie nowomową marketingową. I raczej powinniśmy podziękować dystrybutorowi za szeroką ofertę, a nie kurczowo trzymać się utartych szlaków wyboru komponentów napędu analogowego. Parafrazując słowa jednego z naszych polityków rzekłbym: „Panowie nie idźmy tą drogą, tylko eksperymentujmy”. Życie jest za krótkie by popaść w monotonię kroczenia wydeptanymi ścieżkami. Zmianę azymutu ułatwi wspomniany RCM z Katowic, prezentując zainteresowanemu audiofilowi ustalony wspólnymi siłami model. To nie będzie przypadek lub wypchnięcie tego co jest na magazynie (posiada całą linię), tylko konstruktywna rada dla osiągnięcia konsensusu pomiędzy oczekiwaniami klienta, a możliwościami docelowego zestawu audio. Naprawdę zachęcam.  

tekst:Jacek Pazio

zdjęcia: Jacek Pazio, Marcin Olszewski

Dystrybucja: RCM
Cena: 4 650 PLN

Dane techniczne (wg. producenta):

Pasmo przenoszenia: 20 Hz-22 kHz (+/- 3 dB)
Balans między kanałami: 1 dB (1 kHz)
Separacja między kanałami: 25 dB (1 kHz)
Podatność – w poziomie: 15 x 10-6 cm/dyne
            w pionie 10 x 10-6 cm/dyne
Induktancja: 130 mH (na kanał)
Rezystancja: 2000 Ω (na kanał)
Szlif igły: eliptyczny
Impedancja obciążenia: 47 kΩ (optimum 33 kΩ)
Pojemność obciążenia: 100-300 pF (optimum 220 pF)
Napięcie wyjściowe: 5 mV (5 cm/sec)
Nacisk: 1,5-2 g (optimum 1,8 g)
Masa: 8,9 g

System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX, platforma antywibracyjna Acoustic Revive RST-38H, platforma antywibracyjna Audio Philar
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”

Pobierz jako PDF