Jak to zwykle w codziennym życiu bywa, aby móc obracać się w zaplanowanym przez siebie środowisku czy to biznesowym, czy jakimkolwiek innym, musimy zdobyć pewien bagaż doświadczeń, by zostać obdarzonym choćby minimalnym poziomem zaufania, dającym podstawy do jakichkolwiek wiążących rozmów decyzyjnych – w moim wypadku propozycji testowych. Przyznaję, nie było łatwo, ale determinacja, osłuchanie i niestety pewne zaplecze sprzętowe, po jakimś czasie pozwoliły na śmielsze wybory, które w początkowej fazie współpracy z dystrybutorami nie byłyby możliwe. Taką genezę ma również dzisiejsze spotkanie na szczycie, o które zabiegałem już jakiś czas temu, ale dopiero obecne port folio recenzenckie i prawdopodobnie podniesienie w ostatnim czasie poprzeczki, zaowocowało od dawna planowanym zapoznaniem się z możliwościami wysoko ocenianego na świecie przedwzmacniacza gramofonowego. Trochę to trwało, ale co nie udaje się za pierwszym razem, nie zawsze jest nieosiągalne, czego przykładem może być przybyły w moje skromne progi amerykański lampowy phonostage marki Aesthetix model Io Eclipse, którego pod skrzydła swojej dystrybucji na naszym rynku przygarnął warszawski SoundClub.
Z uwagi na symetryczną konstrukcję testowanego Aesthetix’a, całość projektu elektrycznego rozlokowano w trzech modułach, gdzie dwa identyczne są zasilaczami, a trzeci jako jednostka centralna dwutorowym sercem phono z osobnymi dla każdego kanału układami wzmocnienia sygnału. Przyznam się szczerze, że sporo pomysłów już widziałem, ale podobnego rozwiązania jeszcze na swojej drodze nie miałem przyjemności spotkać. Oczywiście nie jest to podyktowane sztucznym nadmuchiwaniem rozmiarów produktu, tylko dbałością o jak najlepsze odseparowanie szkodliwego zasilania, od bardzo czułych układów przetwarzających słabowite sygnały z wkładki gramofonowej. Przybliżając nieco projekt plastyczny, zacznę od zasilania, które tak jak i sam przedwzmacniacz przybrało formę płaskich kwadratowych skrzynek z grubych szczotkowanych profili aluminiowych. Prosty w konstrukcji, ścięty na krawędziach pod kątem 45 stopni front jest ostoją usytuowanego na lewej flance trójkątnego włącznika, znajdujących się tuz obok dwóch diod sygnalizacyjnych stan urządzenia i centralnie umieszczonego logo marki. Żadnych dodatkowych, a przy tym zbędnych fajerwerków. Boczne ścianki i górny płat obudowy dla celów chłodzenia grawitacyjnego uzbrojono w kwadratowe i prostokątne wypełnione ażurową siatką w kształcie plastra miodu otwory. Tył zasilaczy zdobią jedynie gniazda IEC i wielopinowe złącza dystrybuujące prąd do jednostki centralnej. Wspomniane centrum dowodzenia (phono) przy identycznym designie, różni się jedynie dwoma, również trójkątnymi włącznikami i gałkami na przednim panelu, a także zestawem wejść i wyjść w standardach XLR i RCA i zaciskiem uziemienia na plecach. Z uwagi na dostarczanie prądu specjalnymi wielopinowymi magistralami, próżno szukać tutaj typowych gniazd sieciowych. Jako, że rzeczony „Io” jest bezkompromisowym projektem opartym o lampy, wewnątrz konstrukcji znajdziemy baterię ponad dwudziestu szklanych baniek. Nie wiem ile czasu wymaga zestrojenie takiej ilości bursztynowych świeczek, ale już na starcie produkt wzbudza mój szacunek za sprostanie wyzwaniu. Tak w skrócie wygląda owiany pochwałami wartości sonicznych przybyły na testy produkt, a jak ma się to do generowanego dźwięku, spróbuję przedstawić w dalszej części dzisiejszej przygody z tym najbardziej hołubionym przeze mnie formatem, czyli poczciwym winylem.
Spinając mój zestaw z tak mocno naszpikowanym lampami elektronowymi produktem, przez zwoje mózgowe przewijało się sporo niepewności natury zbyt ociężałego i ograniczonego w górnych rejestrach grania. Przez te kilka lat zabawy w poszukiwanie Świętego Graala, spotkałem na swej drodze kilka podobnych w założeniach konstrukcji, które niestety obarczone były wspomnianym niechlubnym bagażem wad, jednak gdy wspinałem się odpowiednio wysoko w cenniku, owe przywary pryskały jak mydlane bańki, To oczywiście nie jest żadną regułą, ale gdy sięgnę pamięcią, to progres jakości generowanego dźwięku najczęściej związany jest ze wzrostem ceny, na co patrząc zdroworozsądkowo, powinno być normą. Niestety często tylko powinno, ale nie o tym dzisiaj mamy rozprawiać. Wracając do meritum, dostarczony do testów przedwzmacniacz gramofonowy był stosunkowo rzadko podłączaną w salonie dystrybutora konstrukcją, co przed głównym odsłuchem musiałem nadrobić kilkunasto-płytowym setem rozgrzewającym. Jednak dzięki temu, obserwując na bieżąco proces „układania” – nie da się zapuścić jednego winylu w pętlę i iść na dłuższy spacer, słyszałem zachodzące każde najdrobniejsze zmiany. Koniec końcem, gdy zasiadłem do oceny krytycznej, miałem już pewien bagaż spostrzeżeń odsłuchowych.
To niewiarygodne, że przy tak rozbudowanej lampowo konstrukcji już i tak mocno nasycony dźwięk mojego zestawu nawet w najmniejszym stopniu nie zdradzał oznak pogorszenia. Co więcej, był bardzo zwiewny i rozdzielczy, nadal oscylując w temperaturze barwowej stacjonującego u mnie Reimyo. Oczywiście w porównaniu z używaną na co dzień katowicką Therią brzmienie nieco się ociepliło i zaokrągliło, ale odbierałem to jako pozytywną wartość dodaną, a nie deprecjonującą testowaną konstrukcję ułomność, mimo, że w japońskim przedwzmacniaczu liniowym konstruktor również zaimplementował kilka lampek. To było wysmakowane granie w estetyce „uwięzionych w szkle elektronów”, ale z pełną paletą informacji na środku i w górze pasma. Nieco inaczej niż z Therią prezentowały się też niskie tony Amerykanina, ale proszę się nie niepokoić, gdyż przy ich minimalnie większym ciężarze i trochę grubszej kresce rysowania źródeł pozornych, nadal dostajemy całkowity pakiet danych o grze kontrabasu, okraszonych jedynie minimalnym wzrostem udziału pudła w stosunku do strun podczas wybrzmiewania. To jednak jest na tyle łatwo wkomponowujące się w potencjalny zestaw, że gdy naprzeciw siebie posadowimy trzech słuchaczy, jeden powie, że tego oczekiwał jego set, drugi spokojnie przejdzie nad tym do porządku dziennego, a jedynie trzeci szukając dziury w całym, może nieco pokręcić nosem, ale bez kruszenia kopii negatywną ocenę. Gdy pierwsze wnioski miałem już wypunktowane, na talerzu wylądował często prezentowany moim gościom Antonio Forcione z jego materiałem koncertowym w kwartecie. Już pierwszy solowy popis artysty w większości przypadków zniewala wirtuozerią i sposobem zebrania wszystkich gitarowych artefaktów na stół mikserski. Każdy najdrobniejszy szmer lub omsknięcie opuszka palca po strunach wspomagane naturalną dla ucha ludzkiego domieszką lamp testowej kompilacji, nawet mnie znającego ten kawałek z bezkompromisowych odtworzeń po raz kolejny zmuszały do chwili refleksji: „A może by tak lampa w phono?”. Już raz miałem podobny przypadek ze Spherisem Ayona, z tą tylko różnicą, że tam wszystko było nieco bardziej krągłe i bardziej złote, ale nadal na tyle wyrafinowane, że bez problemu spełniało warunki bytu dla bardzo wymagającego toru audio, bez popadania w przesłodzenie i kluchowatość. Coś chyba jest na rzeczy, że w niedługim czasie zanotowałem już drugi przypadek zadumy nad do niedawna niewchodzącym nawet w sferę rozmyślań tematem. Czas pokaże, co się z tego wykluje. Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że przetwarzane przez Io popularne „wiosło” AF, dziękowało mi za dawkę homogeniczności Aesthetixa. Nawet nie wiem, kiedy pykająca rytmicznie igła na końcu rowka, zmusiła mnie do przekręcenia płyty na talerzu. Druga strona pierwszego z dwóch krążków pozwoliła mi spojrzeć na budowanie sceny muzycznej, która podobnie do całości prezentacji nie odstawała od moich wysoko postawionych oczekiwań. Zaczynając się na linii kolumn, sięgała daleko w głąb, kończąc swoje podboje dopiero na oddalonej ponad dwa metry za nimi ścianie. Czytelność i rozlokowanie artystów wręcz wzorowe, ale nie jako oddzielnie istniejące byty, tylko współbrzmiące ze sobą źródła dźwięku. Ciekawym i zarazem nieco in plus zaskakującym zagadnieniem takiego sposobu prezentacji była tak oczekiwana przez mnie iskra w grze przeszkadzajek perkusisty. Tworzyło to niezbędną dla pełnego wejścia w utwór aurę spektaklu muzycznego, co z premedytacją w pełni wykorzystałem, zaliczając oba znajdujące się w kopercie czarne placki. Kolejnym krokiem nie mogło być nic innego, jak naładowana energią niskich sztucznych pomruków twórczość grupy Massive Attack z ich składanką „The Best of Massive Attak”. Ten materiał miał na celu sprawdzenie, jak wypada pogrubienie dźwięku w najniższych częstotliwościach i przyznaję, że Amerykanin bronił się znakomicie. Kolejne, tym razem trzy krążki przeleciały jak jeden, dając dobrą podstawę basową, dobre nasycenie środka i dźwięczną, ale nie kłującą w uszy nawet przy głośnym graniu górę pasma. Po tym doświadczeniu wiedziałem już prawie wszystko i przyszedł czas na nieskazitelnie nagraną przez oficynę Linn Records wokalistykę Geroge’a Friderica Hsendela. Zakupiony niegdyś trzykrążkowy „Messiah”, postawił przysłowiową kropkę nad „i” dzisiejszego testu. Muzyka dawna z jej instrumentarium i pewnym zarezerwowanym dla niej sposobem generowania wokalizy jest dla mnie narkotykiem, który jeśli tylko pozwala na to zestaw testowy, staram się przedawkowywać, ładując swoje akumulatory dla sprostania czekającym mnie trudom życia codziennego. Barwa szarpanych i smaganych smyczkiem „generatorów dźwięku” tamtych czasów, wespół z porozrzucanymi po scenie artystami odtwarzającymi zapisane nutowo partie wokalne, dzięki znanemu wszystkim melomanom podejściu do tematu masteringu szkockiego labelu, po raz kolejny potwierdziły według mnie w pełni spełnione aspiracje amerykańskiego przedwzmacniacza gramofonowego do elity światowej. Niestety, aby tego zasmakować, musimy nakarmić go odpowiednim sygnałem z wkładki gramofonowej, który dopiero w ostatnim czasie udało mi się zapewnić. Oczywiście spięcie go z nieco mniej wyrafinowanym systemem, nie zdegraduje całkowicie generowanego dźwięku, tylko przy nie w pełni wykorzystanych możliwościach amerykańskiej myśli technicznej, nie zobaczymy na co stać naszą codzienną układankę. I nie ma w tym nic złego, gdyż już nie raz spotkałem się z podobną sytuacją przewartościowania swojego seta, co w konsekwencji i tak okazało się owocnym w końcowe skutki pozostawienia takiego „killera” w torze posunięciem. To wydaje się irracjonalne, ale gdy zaznamy podobnego zabiegu na swojej skórze, nagle świat postrzegamy w nieco innym świetle i koniec końcem, takim ruchem wykorzystujemy maksimum możliwości posiadanego zestawu.
Cieszę się, że miałem przyjemność zapoznania się z kolejnym lampowym phonostagem, który tak wyśmienicie wypadł w moich oczach, ups uszach. Sznyt lampy wykorzystano jedynie do wykreowania pewnego homogenicznego, naładowanego intymnością pomysłu na dźwięk, a nie sztucznego pompowania przyszłego zestawienia ciepłem bursztynowych baniek. To ostatnio jest modne, ale często efekt finalny kłóci się z zamierzeniami konstrukcyjnymi i zaczyna się dorabianie teorii do otrzymanych efektów brzmieniowych. W tym przypadku od początku do końca mamy konsekwentnie realizowany pomysł wykorzystania „uwięzionych w próżni elektronów”. Lekkie zwiększenie masy dolnego zakresu naprawdę nie szkodzi, a reszta pasma z pewnością przyczyni się do pojawienia się uśmiechu na Waszych twarzach. Oczywiście może zdarzyć się przypadek audiofila przedkładającego latające w eterze żyletki ponad muzykalność, ale moim zdaniem większość populacji wymagających melomanów odbierze Aesthetixa Io Eclipse jako fantastyczne urządzenie. Ja naprawdę dużo wymagam od tego formatu i co prawdopodobnie jest najważniejsze, mam do weryfikacji mych oczekiwań stosowne środki sprzętowe. Dlatego jeśli nosicie się z zamiarem zmiany warty na posterunku przedwzmacniacza gramofonowego i jesteście w stanie wygenerować stosowną kwotę, propozycja warszawskiego SoundClubu jest wręcz obowiązkową pozycją na potencjalnej liście odsłuchowej.
Jacek Pazio
Dystrybucja: SoundClub
Wersja dostarczona do testu: Aesthetix Io Eclipse VC DMPS: 103 000 PLN
Io Eclipse: 70 000 PLN
Regulacja poziomu głośności (Volume Control): 12 000 PLN
Dodatkowy zasilacz (Dual Mono Power Supply): 21 000 PLN
Dane techniczne:
Wejścia phono: 1 para RCA, 1 para XLR
Wejścia liniowe (opcjonalna regulacja głośności): 1 para RCA, 1 para XLR
Wyjścia: 2 x RCA, XLR
Wzmocnienie (Gain): 80dB max, wewnętrznie regulowane do poziomu 56 dB
Regulacja głośności (opcja): Innowacyjne, unikalne, 46-pozycyjne regulatory głośności, oparte na przełączanych mechanicznie dyskretnych rezystorach firmy Roederstein – po jednym dla każdego kanału.
Pasmo przenoszenia: +- 0.25 dB, 20 Hz – 20 kHz
Stosunek sygnał/szum:: 70 dB minimum
Impedancja wejściowa: 10 Ω – 47kΩ
Impedancja wyjściowa: 1KΩ niezbalansowane, 600 Ω zbalansowane
Rekomendowana obciążenia: 10kΩ lub więcej (niezbalansowane), 20kΩ lub więcej (zbalansowane)
Lampy (na każdy kanał): V1-V6 (12AX7); V7 (6DJ8 / 6922); V8 (6SN7)
Pobór mocy: 350 W
Wymiary Eclipse (SxWxG): 441 x 141 x 450 mm (5 1/2″ x 17 1/2″ x 18 1/2″)
Waga (z opakowaniem)Eclipse w/vol: 20,41 kg (45 lbs.)
Waga (z opakowaniem) zasilacz: 24,95 kg (55 lbs.)
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE IV
Akcesoria: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II, Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V, Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– platforma antywibracyjna: SOLID TECH
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA