1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Air Tight ATM-211

Air Tight ATM-211

Opinia 1

Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że dla znakomitej większości melomanów i audiofilów jedną z kolebek wyrafinowanego audio naszego globu jest Japonia. Sądzę, że miłośnik dobrego brzmienia zapytany nawet we śnie, jak z rękawa sypałby rozpoznawalnymi markami w stylu Kondo, Reimyo, czy Tri Audio. Oczywiście co osobnik, to nieco inna lista, ale pewne marki z pewnością by się powtarzały. Niestety, ich znajomość i rozpoznawalność bardzo często jest owocem chwilowych spotkań lub zasłyszanych relacji, co w konsekwencji niewiele mówi nam, jak to się ma do naszych osobistych oczekiwań. I myliłby się ten, kto sądziłby, że jakikolwiek recenzent wszystkie te manufaktury ma dogłębnie osłuchane, gdyż ich mnogość sprawia oczywiste trudności natury czasowej i logistycznej, ustawiając je w swojego rodzaju kolejce do spotkań testowych. Podobną do wspomnianej przed momentem genezę spotkania ma również dzisiejszy bohater, który od dawna mamiąc mnie swoimi produktami, umiejętnie uchylał się od spotkania oko w oko. Dlatego z przyjemnością przedstawiam może nie nowość, ale na tyle ciekawą pozycję sprzętową, że kolejne spojrzenie na nią nie będzie nudnym powieleniem znanych od dawna opinii, tylko nieco innym pakietem wniosków. Zapraszam zatem na kilka refleksji o końcówkach mocy Air Tight ATM 211, których dystrybucją na naszym rynku prowadzi warszawski SoundClub.

Rozpoczynając akapit poświęcony wzornictwu, po raz kolejny muszę przywołać fakt rozpoznawalności produktów z Kraju Kwitnącej Wiśni, ogólnie pojętej prostoty i surowości designu, który dla wielbicieli najczęściej jest szczytem wyrafinowania, by dla zwykłego Kowalskiego być powodem do kręcenia nosem. Naprawdę, mimo mego przychylnego spojrzenia na aspekt wyglądu w stylu radiostacji z czasów drugiej wojny światowej,nie widzę problemu, aby coś podobnego zagościło u mnie na stałe, dla wielu potencjalnych nabywców ów, trzeba przyznać bardzo rozpoznawalny, wygląd 211-tek jest zbyt wyzywający. Jednak jak to w życiu audiofila bywa, jeśli tylko dźwięk jest w stanie spełnić jego spore wymagania, reszta dość łatwo staje się akceptowalna, by z czasem okazać się powodem do wspomnianej dumy. Jeśli nie wierzycie w dominującą surowość japońskiego wyrobu, to proszę spojrzeć na załączone fotografie, ale zaznaczę tylko, że prezentowany dzisiaj Air Tight i tak jest jednym z ładniejszych przedstawicieli opisywanego we wstępniaku kraju. Ale do rzeczy. Dostarczone do zaopiniowania monobloki w swej budowie są bardzo kompaktowe. Ta stosunkowo niewielka górna powierzchnia nośna naszych końcówek mocy, oprócz usytuowanych z lewej strony baniek sterujących i nieco bliżej środka monstrualnej lampy mocy (211-ka), na prawej flance dzierży trzy sporych gabarytów puszki skrywające transformatory, a w lewym przednim narożniku może pochwalić się jeszcze wskaźnikiem pomagającym w regulacji biasu. Front oprócz nieco ożywiającego jego postrzeganie przefrezowania w górnej części, oferuje dwa pokrętła:  z lewej opcjonalną regulację wzmocnienie dla każdej końcówki mocy -gdy nie posiadamy przedwzmacniacza liniowego, plus inicjację sprawdzania biasu lamp, a z prawej włącznik. Dla dodania sznytu ekskluzywności projektu plastycznego, niemalże w centrum przedniego panelu umiejscowiono złotą tabliczkę z logo producenta i nazwą modelu. Wspominając o plecach dwieście jedenastek, trzeba zaznaczyć, że bez większego napinania na zbyteczną kompatybilność z resztą stacjonującej u nas elektroniki, znajdziemy tam jedynie gniazdo sieciowe, nakrętkę bezpiecznika, pojedyncze terminale głośnikowe i wejście sygnału w standardzie RCA. Na pierwszy rzut oka wyposażenie wydaje się być dość ubogie, ale kilkutygodniowe użytkowanie w różnych konfiguracjach potwierdziło wystarczalność zaimplementowanych przyłączy. Jeśli chodzi zaś o tak ważną dla niektórych użytkowników kolorystykę, to podczas obcowania z produktem z Japonii musimy zadowolić się drapanym w stalowym odcieniu frontem, ciemno zieloną, metaliczną obudową i ciemno niebieskimi również w metaliku prostokątnymi puszkami traf. Wydaje się, że to trochę smutna dla oczu paleta barw, ale zapewniam, że w bezpośrednim kontakcie całość bardzo zyskuje na odbiorze.  

Przesiadka z tranzystora na lampę prawie zawsze odbija się odczuwalną zmianą bezpośredniości prezentacji dźwięku. Nie mówię tutaj o standardowej degradacji pakietu informacyjnego materiału muzycznego i jego oddechu z jakim się wizualizuje pomiędzy naszymi kolumnami, tylko pewnym zarezerwowanym dla szklanych baniek dodanym pierwiastku homogeniczności. Ten w zależności od wyrafinowania danej konstrukcji mniej lub bardziej kreuje sznyt dźwiękowy, ale rozpatrujemy go raczej jako coś przyjaznego dla naszego ucha, aniżeli niechciana anomalię. Tak też było i tym razem, ponieważ natychmiast po wpięciu w tor naszych bohaterek, stało się jasne, że wkraczamy w świat zamkniętych w szklanych słoikach elektronów. Taki przeskok w inny świat zmusza nas do kilkupłytowej akomodacji z dźwiękiem, gdyż natychmiastowa ocena byłaby czystym zafałszowaniem końcowego wyniku testu. Dlatego bez najmniejszych oznak dociekliwości, na proces osłuchania i rozgrzewki świeżo spiętego systemu poświęciłem kilkanaście znanych mi krążków, by dość płynnie zmienić punkt wrażliwości. Dwa światy wymagają nieco innego podejścia do weryfikacji oczekiwań, jednak powinny zmierzać do jednego celu: dać odpowiedź, czy to, co oferują, jest odzwierciedleniem zajmowanej pozycji w cenniku danej marki i w jakim stopniu korelują z konkurencją. Oczywiście wszyscy zdajemy sobie sprawę, że czego bym nie napisał, będą to tylko pewne niestety obarczone pierwiastkiem subiektywności spostrzeżenia, które zawsze należy zweryfikować z posiadanym zestawem.

Zaproszenie Japońskich lampowych końcówek mocy do współpracy z również japońską  i również wykorzystującą szklane bańki w przedwzmacniaczu liniowym szkołą brzmienia, za sprawą zbyt dużej ilości produktów rodem ze starych radiostacji mogło skończyć się porażką, ale po weryfikacyjnej próbie z tranzystorowym pre polskiej manufaktury Abyssound – która notabene wypadła równie dobrze – okazało się, że „ziomkowie” dobrze się dogadują. Tak więc, mając rozumiejący się set testowy, na starcie postawiłem na realizację materiału muzycznego w standardzie XRCD2  „Here’s To Ben” Jacinthy chcąc wykorzystać maksimum możliwości mojego napędu, który jako jeden z nielicznych na świecie może pochwalić się przystosowanym do wiernego odtwarzania takiego masteringu przetwornikiem „K2”. A co, jak się ma, to można się pochwalić, nie sądzicie? Wracając jednak do owego krążka, zmiana wzmocnienia spowodowała lekkie zmiękczenie przekazu muzycznego. Bas nadal dając dobrą podstawę dla reszty instrumentów, lekko zelżał i stracił znany mi z codziennego słuchania kontur. Nie było tak zwanej „buły”, mimo, że ta kompilacja jest mocno dociążona przez realizatora, ale czuć było jego nieco inną, osłabioną na krawędziach definicję. Idąc w górę pasma akustycznego powinniśmy zatrzymać się przy średnicy, która teraz czerpiąc pełnymi garściami z lampowego potencjału, stała się bardzo gładka, ale bez najmniejszej utraty ważnych dla tego zakresu informacji. Kończąc przegląd częstotliwościowy wspomnę jeszcze o będących dla mnie ważnym elementem w procesie oddania świetlistości muzyki górnych rejestrach. Te mimo osłabienia iskry przeszkadzajek perkusisty, raczej stawały się nieco cięższe zmieniając kolorystykę na korzyść złota, skracając przy tym minimalnie swe istnienie w eterze, niż gasły tracąc tak ważny dla swobody wybrzmiewania oddech. Jak widać, sznyt lampy starał się raczej pomagać w ogólnym postrzeganiu piękna muzyki, niż być zmorą duszącą jej witalność. Niestety, czasem zbyt mocny nalot tej maniery powoduje efekt utraty bezpośredniości, czyli efekt powieszonego przed kolumnami koca, czego tutaj uniknięto. Kończąc spotkanie z tym projektem muzycznym, zwrócę jeszcze uwagę na wizualizację sceny muzycznej. Ta mimo rozpoczynania się nieco bliżej niż z końcówką Reimyo, nie zdradzała sztucznego tłoczenia się stojących za sobą formacji muzyków, bardzo łatwo i wyraźnie pozwalając nam ich lokalizować. Przybyłe na testy dwieście jedenastki w tym starciu stały po naszej stronie, ale jak wiadomo, przywołana na początek płyta jest zbiorem spokojnych ballad, a te raczej niewiele powiedzą nam o jakości nieco pogrubionego najniższego pasma, dlatego dalsze spotkanie obfitowało raczej w repertuar o zdecydowanie szybszym timingu. Takim to sposobem w napędzie wylądował krążek „Svantevit” polskiej grupy folk-metalowej Percival. Wierni czytelnicy prawdopodobnie posądzą mnie o zbytnią monotonię w repertuarze testowym, ale ostatnie kilka porażek na przemian z sukcesami w najmniej spodziewanych konfiguracjach, samoistnie zmuszają mnie do częstych występów tego materiału podczas sesji weryfikacyjnych danego urządzenia. Powiem tak. Może nie było to najlepsze odtworzenie tej płyty, jakiego udało mi się dostąpić, ale jako ostateczny werdykt raczej powiedziałbym, że mimo sporych obaw przed spektakularną porażką, nieco luźniejszy, ale nadal obfity bas pozwolił nasycić stopę perkusji w stopniu na tyle zadowalającym, że przy ograniczającej agresywność dźwięków homogeniczności reszty pasma, całość stała się naprawdę bardzo strawna. Jak wspominałem, może nie był to stuprocentowy sukces, jednak powiedzmy sobie szczerze, kto do słuchania morderczego folk-metalu zaprzęgnie coś stworzonego do całkowicie innego gatunku muzycznego? Pewnie tacy się znajdą, ale zaliczyłbym ich raczej do klientów mających pewien kaprys, a nie zdroworozsądkowo dobierających zestaw. Po doświadczeniach ze ścianą dźwięku wróciłem do muzyki obracającej się raczej w klimatach jazzowych. To jest mój ulubiony temat zapisów nutowych, na którym jestem w stanie dogłębnie przyjrzeć się sposobowi prezentacji muzyki w kubaturze między-kolumnowej i nie mam tutaj na myśli samej jakości dźwięków, tylko ich zbliżony do realnego sposób kreowania. Kierując swoją uwagę na ten aspekt, obawiałem się trochę przywołanego nieco wcześniej mogącego zaburzyć ten efekt ugładzenia wysokich tonów, tymczasem mimo mniejszego blasku nadal czarowały ilością informacji, a rzekłbym nawet, że ta teoretyczna utrata iskry dawała posmak często pożądanej tajemniczości, swym utemperowaniem powodując odczucie większego oddalenia od miejsca odsłuchowego. A przypominam, że scena muzyczna w stosunku do mojego wzorca swój byt zaczynała nieco bliżej, co sprytnie zakamuflowano właśnie lekko osłabionymi i przez to tworzącymi uczucie zwiększenia głębi dźwiękami blach. Naprawdę nieźle to wypadało, dlatego przy takim repertuarze zakończyłem spotkanie z pomysłem marki Ait Tight na okiełznanie tej mocnej lamy oznaczonej jako 211.

Gdy mój proces weryfikacji teoretycznie dobiegł końca, los chciał, by na swoje testowe występy dotarła dzielona amplifikacja kanadyjskiego Brystona, więc korzystając z możliwości, bez namysłu zaprzągłem przybyły przedwzmacniacz do trzeciej będącej rzutem na taśmę, a jak się później okazało bardzo udanej konfiguracji. Udanej dlatego, że dzięki lekkiemu przeniesieniu o oczko wyżej punktu ciężkości grania pre Brystona, wszystkie związane z dźwięcznością wysokich tonów artefakty nabrały zdecydowanie większego blasku, dając uczucie swobodniejszej prezentacji. Oczywiście odbyło się to kosztem utraty ich wyrafinowania i delikatności na rzecz zwiększenia ilości, ale nie oszukujmy się, zamieniliśmy miejscami dwa bardzo oddalone od siebie jakościowo urządzenia, i dostaliśmy coś za coś, jednak patrząc na to z punktu widzenia potencjalnego nabywcy i jego zestawu, może być to pewnego rodzaju alternatywą. I nie szukałbym tutaj żadnego drugiego dna, tylko taktował jako pochodną mego zaangażowania w proces wydobycia wszystkich możliwości sonicznych z testowanego urządzenia, a co komu lepiej wpisze się w tor, zależy od oczekiwań co do estetyki reprodukowanych dźwięków (ilość, czy jakość) i sparingu w takim kontekście na ubitym polu własnego podwórka.   

Przygoda z 211-kami okazała się owocna w zaskakujące spostrzeżenia. Teoretyczne homogenizujące przekaz ograniczenia górnego pasma, w mojej ulubionej muzyce sprawiały, że budowana nieco bliżej niż mam na co dzień scena muzyczna osiągała zbliżone do oczekiwanych rozmiary. Co więcej, lekko poluzowany względem tranzystora, ale nadal mocny jak na lampę bas, pozwolił znaleźć kilka pozytywnych aspektów w muzyce dla wiecznie zbuntowanych osobników – czytaj wielbicieli ściany dźwięku ciężkiego folk-metalu. W ocenie tego zestawienia należy wziąć jeszcze pod uwagę fakt, że monobloki Ait Tighta pracowały z dość przypadkowym, bo akurat stacjonującym u mnie przedwzmacniaczem i przywoływane w czasie testu manipulacje w górnych rejestrach, w procesie kompletowania seta dla siebie, mogą być całkowicie wyeliminowane. Ale jeśli maiłbym oceniać to, co zaprezentowały przybyłe na testy konstrukcje w tym konkretnym połączeniu, spokojnie podpisałbym się pod laurką zaliczającą egzamin na piątkę, jednak z adnotacją, że potencjalny klient jest wyedukowany w sprawie użytkowania takich konstrukcji. Lampa w wydaniu ATM 211 wymaga pewnego przygotowania do odbioru jej estetyki. Nie iskrzy jak rasowy tranzystor, ale częstując nas swą magią, potrafi wywołać ciarki na naszych plecach. Czy u każdego i z każdym materiałem, to zależy od wrażliwości słuchacza i możliwości adaptacyjnych jego systemu. Dlatego jeśli macie chęć zakosztować czaru szklanych baniek rodem z miejsca uważanego za kolebkę High Endu, czyli Japonii, powinniście bez namysłu skontaktować się warszawskim SoundClubem. Ja mimo chwilowego załapania „króliczka”, nie żałuję, a raczej jestem bardzo rad z poświęconych tych kilkunastu dni na zgłębienie możliwości sonicznych Air Tighta.

Jacek Pazio

Opinia 2

Poszukując zegarmistrzowskiej precyzji i wręcz jubilerskiego zamiłowania, do pozornie nic nieznaczących detali, które suma summarum stanowią o takim a nie innym postrzeganiu całości z pewnością zetknęli się Państwo na swej audiofilskiej drodze z marką Air Tight. Oczywiście o dość charakterystycznym, opartym na prostych formach i unifikacji pod względem kolorystyki designie można byłoby dywagować, jednak korzystając ze zbójeckiego prawa do własnego zdania subiektywnie, bo jakżeby inaczej, stwierdzę, że ta prostota jest piękna i ponadczasowa. Poczynając od filigranowego ATM-1S a kończąc na monumentalnych ATM-2001 spokojnie możemy uznać, że mamy do czynienia z japońską szkołą wzornictwa i typową dla Kraju Kwitnącej Wiśni perfekcją wykonania. Choć na topowe urządzenia z serii Reference jeszcze nie udało nam się brzydko mówiąc załapać, to ani przez myśl nam nie przeszło rozpaczać z tego powodu, gdyż warszawski SoundClub w ramach podgrzania atmosfery, jakby tegoroczne lato nie było dość szczodre, jeśli chodzi o temperatury, dostarczył na testy całkiem imponujące a przy tym klasyczne, bo pracujące w wyrafinowanym i ukochanym przez audiofilską brać układzie SET (Single-Ended Triode) monobloki ATM-211.

Jak z pewnością się Państwo domyślają nomenklatura tytułowych monobloków pochodzi od stanowiących serce wzmacniaczy triod 211 pracujących w stopniu wyjściowym. Wraz z nimi na pokładzie ATM-ów znaleźć można po dwa maluchy – sygnowane przez Air Tighta 12AX7, oraz 12BH7A Electro Harmonixa. Jak to zwykle w przypadku lampowców bywa wielce urodziwą „szklarnię” ulokowaną na płycie górnej uzupełniają trzy prostopadłościenne puszki transformatorów, przy czym wszystkie powierzchnie pokryto identycznym, lekko opalizującym i mieniącym się lakierem w kolorze ciemnografitowym. O ile mniejsze lampy umieszczono w standardowych podstawkach, to już 211-ki, oraz znajdujące się tuż obok nich przeurocze cyferblaty wskaźników biasu otoczono chromowanymi pierścieniami.
Utrzymane w tytanowych szarościach fronty poszczycić się mogą nie tylko włącznikami głównymi i tak charakterystycznymi dla rynku azjatyckiego jaskrawo niebiskimi diodami informującymi o stanie pracy urządzenia, lecz również przywodzącymi na myśl specjalistyczną aparaturę pomiarową pokrętłami regulacji głośności, oraz uaktywnienia pomiaru biasu lamp mocy. Oczywiście nie mogło zabraknąć utrzymanej w tonacji starego złota tabliczki z wygrawerowanym logo marki wydrukiem z nazwą modelu.
Ściany tylne już niejakich niespodzianek nie kryją – oprócz pojedynczych gniazd sygnałowych RCA i terminali głośnikowych znaleźć tam można jedynie gniazdo zasilające IEC, oraz nakrętkę bezpiecznika.
W tym momencie, zanim przejdziemy do części dotyczącej brzmienia chciałbym zwrócić uwagę na dwie kwestie. Pierwszą – elektryczno-użytkowa, gdyż standardowo ATM-211 dostarczane są w wersji przystosowanej do obciążenia 8 Ω, lecz jeśli zachodzi taka potrzeba bez problemu można zlecić u dystrybutora przelutowanie odczepów na np. 4 Ω. Druga, choć jest oczywista, to i tak, dla pewności o niej wspomnę – pomijając pewne względy psychologiczno – ergonomiczne, czyli regulacja głośności zaimplementowana w japońskich monoblokach jest w pełni funkcjonalna, więc jeśli tylko dysponujemy jednym źródłem sygnału, to przynajmniej w początkowej fazie dochodzenia do siebie po zakupie spokojnie możemy obyć się bez przedwzmacniacza ustawiając każdy kanał osobno. Proszę mi wierzyć na słowo. Sam początkowo też miałem opory i generalnie sam do siebie nie miałem zaufania, lecz po kilku próbach z łatwością można dojść do wprawy, by później, już całkowicie intuicyjnie regulować głośność.

Odsłuch otworzył piąty studyjny krążek Riverside „Shrine of New Generation Slaves”. Gęste prog-rockowe aranżacje i dość mroczna stylistyka albumu nie zrobiły na 211- kach większego wrażenia. W pełni kontrolując imponujące basowce Isisów na całkowitym luzie grały z niemalże koncertowymi poziomami głośności. Bardzo realistycznie została oddana surowość i chropowatość realizacji. Bez typowego lampowego zmiękczenia zarówno partie gitarowe, jak i wokalne wykazywały iście rockową zadziorność. Miłośnicy słodyczy i impresjonistycznych plam mogą co prawda poczuć się w tym momencie zawiedzeni, lecz proszę mi wierzyć, że akurat w tym wypadku warto poświęcić „czarowanie barwą” na rzecz po prostu fenomenalnego wglądu w strukturę i odrywania do tej pory nieznanych pokładów niuansów i wybrzmień, które do tej pory nie miały szans ujrzeć światła dziennego. Jednak w trakcie porównań, sparringów i wielogodzinnych sesji okazało się, że może być jeszcze lepiej. Wystarczyło tylko przepiąć się na … tranzystorowy przedwzmacniacz Bryston BP26, aby długowłosa brać zaczęła z jeszcze większą werwą szarpać struny. Co ciekawe dość skumulowana wokół centrum kadru scena nabrała oddechu i wręcz zaczęła wykraczać daleko poza ściany naszego OPOSa. Jednak, obszarem gdzie progres okazał się najbardziej odczuwalny okazał się bas. Odpowiednio wykonturowany czarował swoją różnorodnością niejako przy okazji zapuszczając się w rejony do tej pory z pre Reimyo niezbadane.
Korzystając zatem z nadarzającej się okazji czym prędzej sięgnąłem po niezawodny w takich sytuacjach „Khmer” Nilsa Pettera Molværa, który przepuszczony przez japońsko-kanadyjską amplifikację niemalże uaktywnił oddalone o kilkadziesiąt kilometrów sejsmografy PAN. Pulsująco – burzące basiszcze w „Tløn” po prostu wyrywało z butów. Co ważne brak słyszalnych zniekształceń zachęcał do coraz odważniejszego operowania głośnością. Warto jednak pamiętać, że brak kompresji i słyszalnych zniekształceń w przypadku 211-ek nie oznacza wcale, że nasz słuch nie odczuje takich iście koncertowych dawek decybeli, więc o ile od czasu do czasu można w ramach odkurzenia membran i „przedmuchania” systemu trochę połomotać, to nie zalecałbym zbyt często sprawdzać własnych, o sąsiadach nie wspominając, możliwości.
Pomimo pewnych obaw Jacka czy przypadkiem obecność przedwzmacniacza o niepodważalnie studyjnej proweniencji nie spowoduje pewnej kanciastości i sterylności dźwięku spieszę Państwa uspokoić, iż nic takiego nie miało miejsca. Wystarczyło włączyć niezwykle purystycznie zrealizowany album „Inner City Blues” Midnight Blue, by na własne uszy przekonać się co oznacza realizm i prawdziwa holografia. Precyzja, z jaką ogniskowane były źródła pozorne, dokładność i pietyzm, z jakimi pokazywane były wszelakiego rodzaju mikrodetale zasługiwały na najwyższe noty. Jednak co najważniejsze w całym tym misterium cyzelowania niuansów nie utracono najważniejszego – koniecznych w muzyce emocji. Nadrzędną wartością, priorytetem była spójność i homogeniczność całości a dopiero mając świadomość jej istnienia ATM-y wprowadzały słuchacza w świat detali. Oczywiście takich evergreenów, jak „Ain’t No Sunshine”, czy „Suicide Is Painless” można słuchać i z radyjka Szarotka, jednak to właśnie na, a może zdecydowanie bardziej trafnym określeniem byłoby … dzięki Air Tightom kontakt z Seleną McDay, Curtisem Popem i Artiem Shermanem mógł się równać tylko z koncertem na żywo, bądź obecnością w studiu Mapleshade Records podczas sesji nagraniowej.
Pozostając w okołojazzowych klimatach jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przeniosłem się ze wschodniego wybrzeża USA do zdecydowanie bliższej nam, przynajmniej pod względem geograficznym Norwegii. Saksofon na „Kristin Lavransdatter” Arilda Andersena zaprezentowany został w iście zjawiskowej aurze pogłosowej. Wszechobecna zaduma i baśniowy klimat nagrania potęgowała bursztynowa poświata otaczająca japońskie monobloki. Fortepian czarował blaskiem i pomimo adekwatnych do rzeczywistych gabarytów poprzez zajmowaną na drugim planie pozycję nie przytłaczał charakteryzujących się słabszą emisją instrumentów. Podobnie było z monumentalnymi partiami organowymi, które stanowiąc zarówno basowy fundament, jak i coś na kształt górskiego masywu, scenerii, w jakiej rozgrywała się akcja opowieści były jedynie tłem dla swoich mniejszych współuczestników. Każdy z nich miał swoje precyzyjnie określone miejsce a na scenie panował iście wzorowy porządek.

Im dłużej słuchałem 211-ek, tym bardziej uzależniałem się od ich finezji i swobody, z jaką były w stanie oddać zarówno najcichsze szmer, jak i potężne tutti wielkiej orkiestry symfonicznej. Pozornie niewielka, w końcu to „tylko” 22W, moc staje się parametrem całkowicie pomijalnym, gdyż pomimo naszych usilnych starań w ciągu kilkunastodniowych odsłuchów nie tylko nie udało nam się zmusić ATMów do kapitulacji, lecz wręcz sami każdorazowo pierwsi rzucaliśmy ręcznik na ring. Pomimo braku typowego, a raczej stereotypowego lampowego ocieplenia Air Tighty ATM-211 oferują nader rzadko spotykane połączenie gładkości i selektywności z prawdziwą muzykalnością i spójnością formy a przy tym są na tyle transparentne, że wszystko zależy od pozostałych komponentów, tym bardziej, że intensyfikują ich charakter. Czy mamy zatem do czynienia z ideałem? Prawdopodobnie nie dla wszystkich odbiorców, i nie we wszystkich systemach, jednak dla mnie osobiście japońskie 211-ki w wydaniu Air Tighta są niesamowicie ideałowi bliskie a przy tym grając, tak jak grają, nie narzucają własnego charakteru pozwalając w pełni rozwinąć skrzydła towarzyszącym im komponentom. Są wręcz urzeczywistnieniem większości recenzenckich marzeń o urządzeniu będącym jednocześnie narzędziem pracy, jak i źródłem przyjemności podczas „cywilnych” odsłuchów. Konkluzja? Moja gorąca rekomendacja i zarazem jeden z najbardziej upragnionych … mroczny obiekt pożądania.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: SoundClub
Cena: 69 000 PLN/para

Dane techniczne:
Lampy: 211 × 1, 12AX7 × 1, 12BH7A × 1
Moc wyjściowa: 22W (8 Ω)
Pasmo przenoszenia: 20 – 20kHz (1dB, 22W)
Impedancja wejścia: 100 kΩ
Wymiary (S x G x W): 390 × 360 × 260 mm
Waga: 26 kg

System wykorzystywany w teście:
– C/DAC: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz: Reimyo CAT – 777 MK II; BRYSTON BP26/MSP-2
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny:  TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP, Furutech Reference III
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– platfomy antywibracyjne FRANC AUDIO ACCESSORIES
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Pobierz jako PDF