Opinia 1
Kiedy tylko do mych uszu dotarły pierwsze plotki o tym, że Duńczycy z Vitus-Audio planują wypuścić „budżetową’ linię swoich produktów miałem prawdę powiedziawszy mieszane uczucia. Z jednej strony niższe ceny cieszyły, gdyż zdecydowanemu skróceniu miała ulec droga do upragnionej audiofilskiej nirwany, jednak a z drugiej – znając rynkowe realia zdawałem sobie sprawę z ciemnej strony medalu. Wprowadzenie modeli „entry level” wielu zasłużonym dla audio legendom odbiło się czkawką a zarzuty o rozmienianie się na drobne potrafiły skutecznie zdeprecjonować zarówno wcześniejsze, jak i późniejsze osiągnięcia. Całe szczęście można było skorzystać z doświadczenia innych i wyciągnąć odpowiednie wnioski, co też uczynił Hans Ole Vitus powierzając pieczę nad nowym projektem swojemu synowi Aleksandrowi. Tym oto sposobem powstała nowa firma-córka Alluxity, będąca tym dla Vitus Audio, czym dla automatycznych zegarków Seiko są modele z serii „5’, bądź już z audiofilskiego podwórka, czym są przewody Organic Audio dla Argento. Po prostu nie tracąc nic a nic z własnej ekskluzywności Vitus bardzo dyplomatycznie przygotował swoiste przedpole dla przyszłych klientów. Myliłby się jednak ten, kto liczył na okazyjne, bądź nawet dumpingowe ceny, gdyż choć Alluxity kosztują zdecydowanie mniej niż ich starsze rodzeństwo, to jednak warto mieć na uwadze, iż cały czas obracamy się w bardzo ambitnym towarzystwie a Dania o ile mi wiadomo nie należy ani do czołówki krajów o najtańszej sile roboczej, ani też nie jest rajem podatkowym. Będzie zatem zgrabniej, może nawet ładniej, acz nie nadużywałbym w tym wypadku określenia „taniej”.
Jeśli zaś chodzi o dane techniczne to w przypadku Alluxity możemy mówić o wybitnej wręcz lakoniczności producenta. Ilość wejść/wyjść, wymiary, waga i w przypadku końcówki moc oddawana przy 8 Ω i informacja, że wartość 200W wzrasta niemalże dwukrotnie przy 4 Ω a i 2Ω obciążenie nie powinno być powodem do stresu to wszystko, czego można się dowiedzieć. Oba dostarczone do testu urządzenia wykonano z precyzyjnie wyfrezowanych na obrabiarkach CNC bloków aluminium a jedynie płyty dolne stanowią osobne elementy, do których przymocowano zgrabne, również aluminiowe i podklejone filcem nóżki. Nabywca do wyboru ma dwie wersje kolorystyczne – czarną, oraz białą satynę. My otrzymaliśmy klasyczne wersje satynowo czarne, jednak i białe powinny cieszyć się sporym zainteresowaniem zarówno osób poszukujących zestawów audio do nowocześnie urządzonych przestrzeni, jak i dekoratorów wnętrz ceniących sobie połączenie elegancji i niebanalnego designu. Skoro poruszyłem tematykę wzornictwa to od razu zaznaczę, że Alluxity są ładne i to bardzo. Satynowy lakier, delikatnie ścięte krawędzie i centralnie umieszczone kolorowe, dotykowe wyświetlacze przykuwają wzrok i intrygują. To nie są kolejne, bezduszne czarne metalowe skrzynki, lecz przemyślane, wysublimowane projekty, które z pewnością nie są dziełem przypadku. W Pre-amp One oczywiście ikon jest więcej, jednak podczas normalnego użytkowania i tak najważniejsza jest szalenie czytelna, ale bynajmniej nieirytująca (jaskrawość można z łatwością dopasować do własnych potrzeb) informacja o sile głosu. Wreszcie nie trzeba się wpatrywać, by z odległości kilku metrów odczytać ustawione wartości. Ściana tylna jest odzwierciedleniem w pełni zbalansowanej budowy wewnętrznej, której jedynym niezdublowanym elementem jest pojedyncze, ukryte w dedykowanym podfrezowaniu toroidalne trafo. Warto jednak przed spontanicznym podłączaniem interkonektów na chwilę popatrzeć z uwagą na opisy poszczególnych gniazd. Nie chodzi mi bynajmniej o to, ze coś jest w ich usytuowaniu nadzwyczaj osobliwego, lecz raczej o to, że producent wykorzystał dwie identyczne płytki. Powtarzam „identyczne” a nie jak to się zwykle robi będące swoim lustrzanym odbiciem. Kiedy przyjmiemy powyższy fakt do wiadomości reszta powinna pójść już z górki. Przedwzmacniacz oferuje cztery wejścia liniowe, z czego dwa są w standardzie RCA i dwa w XLR. Wyjścia również zdublowano i udostępniono zarówno RCA, jak i XLRy, przy czym w menu dokonuje się wyboru, z których w danej chwili mamy zamiar korzystać. Nie zapomniano również o posiadaczach bardziej rozbudowanych systemów A/V i umieszczono wejścia bypass umożliwiające doprowadzenie sygnału z zewnętrznego procesora bezpośrednio na końcówkę. Obsługę ułatwia dołączany w komplecie elegancki, aluminiowy sterownik Apple’a.
Power – amp One prezentuje się zdecydowanie okazalej od dedykowanego sobie przedwzmacniacza i oprócz niemalże podwojenia głębokości w ramach zapewnienia lepszego chłodzenia (nawet w trybie stand-by jest wyraźnie ciepły) wzdłuż jego boków wycięto po osiem zaokrąglonych otworów, które nie tylko uatrakcyjniają jego wygląd, ale i znacząco poprawiają komfort przy noszeniu, gdyż pomimo niepozornych gabarytów końcówka ta waży „drobne” 42 kg. Podobnie jak w Pre – amp One centralnie umieszczony display pozwala na wybudzenie/uśpienie urządzenia, oraz wybór wejść – XLR/RCA, dzięki czemu w banalnie prosty sposób można skonfigurować dwa tory/źródła audio. We wnętrzu, w dedykowanych „komorach” ukryto dwie identyczne płytki drukowane odpowiednio dla prawego i lewego kanału. Podobnie potraktowano toroidalne transformatory, dzięki czemu urządzenie jest fenomenalnie wytłumione i nawet przy przytknięciu do obiadowy ucha absolutnie nic nie słychać.
Oba komponenty (przedwzmacniacz i końcówkę) wykonano w ten sposób, że ich trzewia są niejako zawieszone do góry nogami a jedynie płyta spodnia poprzez zamontowane na niej nóżki ma bezpośredni kontakt z podłożem. Dzięki takiemu rozwiązaniu niwelowane są ewentualne drgania. Warto wspomnieć również o eleganckim akcencie dekoracyjnym, za jaki niewątpliwie można uznać wycięte na płaszczach wierzchnich obudów logo producenta.
Przejdźmy jednak do brzmienia. Dostarczony do testów zestaw, choć troskliwie wygrzany przez katowickiego dystrybutora (RCM), pozwoliłem sobie przez pierwszych kilka dni traktować z lekkim przymrużeniem oka. Tzn., jeśli mam byś szczery taki miałem zamiar, jednak podłączone duńskie combo nakarmione w ramach niezobowiązującej rozgrzewki albumem „Hail to the King” Avenged Sevenfold w sposób absolutnie bezpardonowy i pozbawiony nawet śladowych przejawów empatii złapało stalowym uściskiem moje kolumny i po prostu bezdyskusyjnie nimi zawładnęło. To nie było delikatne plumkanko, niezobowiązująca i nieśmiała gra wstępna introwertycznych nastolatków, to był istny najazd Wikingów. Sprężystość, szybkość ataku i zejście basu nie ustępowały temu, co dane mi było słyszeć z P30 + H30 Hegla, przy czym norweski zestaw był zdecydowanie mniej przyjazny gabarytowo, a i design nie dorównywał urodzie bohaterów niniejszego testu. Kiedy tylko końcówka mocy osiągnęła właściwą sobie temperaturę, co nastąpiło zdecydowanie wcześniej niż przestał obowiązywać, jak się już wcześniej wygadałem całkowicie zbędny okres akomodacyjny, bez nawet najmniejszych skrupułów przystąpiłem do katowania recenzowanego zestawu najprzeróżniejszym repertuarem. Skoro nawet podczas akomodacji na heavymetalowym jazgocie dynamika i energia Alluxity sprawiała, że spokojnie można było zrezygnować z popołudniowej „małej czarnej” postanowiłem zawczasu sprawdzić jak wygląda sytuacja z bardziej cywilizowanymi gatunkami muzycznymi. Po prostu wolałem się od razu upewnić, czy ze względu na posiadany wataż Power-amp One przypadkiem nie ma tendencji do podkręcania dynamiki i prężenia muskułów w utworach, gdzie tego typu zabiegi są całkowicie zbędne. Na pierwszy ogień poszło „Tears In Heaven” z najnowszego remastera „Unplugged” Erica Claptona. Precyzja, z jaką muzycy zostali umiejscowieni na scenie i niesamowity spokój, oraz niesiona przez ww. utwór melancholia sprawiły, że można było bez trudu wtopić się w publiczność obecną na tym niesamowitym koncercie. Gitara Claptona była trochę powiększona, ale to ona, razem z lekko matowym głosem wokalisty była najważniejsza. Czytelność dalszych planów, chórków i delikatnych przeszkadzajek nie pozwalały na nawet najmniejszą krytykę.
„The Chokin’ Kind” z albumu „The Soul Sessions” Joss Stone już od pierwszych taktów skupiał uwagę słuchacza. Blisko zdjęty wokal obfitował we wszelkiego rodzaju audiofilskie smaczki. Nabieranie oddechu, delikatne mlaśnięcia i generalnie cała „studyjna” otoczka była niemalże na wyciągnięcie ręki. To wszystko jednak było jedynie wstępem do eterycznego i wymagającego od słuchacza skupienia „Beata Vergine: Motets in the Virgin from Rome and Venice” w wykonaniu Philippe Jaroussky’ego i Ensemble Artaserse. Tutaj nawet najmniejsza nerwowość i zbytnia spontaniczność byłaby nie tylko nietaktem, ale i pewną profanacją, Całe szczęście duński zestaw potrafił okiełznać własny temperament i nawet na „Stabat Mater dolorosa” pozostawał w cieniu dostarczając jedwabiście gładki i namacalny sygnał. Słodycz kontratenora przepięknie kontrastowała z naturalną chropowatością instrumentów smyczkowych a akustyka pomieszczenia, w którym dokonano realizacji tylko podkreślała realizm nagrania. Co prawda zdecydowanie bardziej wpasowuje się w moje upodobania typowo sakralna akustyka, jaką można delektować się m.in. na albumach „Misa Criolla” Mercedes Sosy, czy „The Divine Liturgy of St John Chrysostom” Choir of Danilov monastery Moscow i właśnie przy tym ostatnim albumie chciałbym przez chwilę się zatrzymać.
Alluxity w tym z pozoru monotonnym repertuarze czuł się jak ryba w wodzie. Delikatne obniżenie głosów mnichów nadało całości dodatkowej powagi i potęgi. Bardzo nisko śpiewany/deklamowany początek „Kontakion” stał się przepięknym wstępem do wejścia wyższego głosu prowadzącego a niezwykle długi i żywy pogłos tylko potęgował mistycyzm liturgii. Co ważne nagranie nie traciło nic z selektywności i pomimo wspominanego długiego wygaszania dźwięków nie odnotowałem problemów z klarownością i czytelnością dalszych planów.
Przechodząc do lżejszej tematyki sięgnąłem po „A Book of Luminous Things” Agi Zaryan. Ciepły, niezwykle zmysłowy głos wokalistki dzięki duńskiemu zestawowi stał się jeszcze bardziej intrygujący, zyskując na magnetyzmie i sex-appealu. Sybilanty nadal były wyraźnie słyszalne, lecz litościwy realizator nie starał się uczynić z nich głównej atrakcji, jak to nieraz ma miejsce na „audiofilskich” samplerach. Zamiast takich sztucznie uwypuklanych wątpliwych atrakcji zdecydowanie przyjemniej było wsłuchiwać się w lśniące i mieniące się tysiącem barw blachy, przeszkadzajki, delikatnie wtórujące wokalistce smyczki, czy też prowadzenie basu. Taka łatwość w śledzeniu poszczególnych partii nie zakłócała permanentnej i nadrzędnej spoistości, jaka była immanentną cechą brzmienia testowanej amplifikacji.
Im dłużej słuchałem Alluxity, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że Alexowi udało się zaskakująco dużo zachować z brzmienia „ojcowskiej” elektroniki. Połączenie gładkości z detalicznością dały w rezultacie nader przyjemną muzykalność opartą zarówno na solidnym fundamencie basowym, jak i odpowiednio otwartej górze. Delikatne faworyzowanie i dosaturowanie barw średnicy zwiększało tylko przyjemność odsłuchu. Soczysta tkanka stanowiła świetne wypełnienie wyraźnie zarysowanych konturów, których grubość była o kilka pixeli większa niż w urządzeniach sygnowanych przez seniora rodu. Skoro popełniłem kilka aluzji związanych z elektronika Vitusa w repertuarze testowym nie mogło zabraknąć odsłuchiwanych na potężnych Gauderach Berlina RC11 Floydów i ich „The Wall”. Biorąc pod uwagę „drobną” różnicę w cenie pomiędzy prezentowana w 3-ce amplifikacją Vitusa a zestawem Alluxity o różnicach pomiędzy Berlinami a moimi Arconami nawet nie wspominając efekt był zadziwiająco pozytywny. System grał dużym, dynamicznym a co najważniejsze realistycznym i naturalnym dźwiękiem. Czuć było rozmach i swoisty patos towarzyszący temu nagraniu, ale spektakl przykuwał do fotela od pierwszej do ostatniej nuty. Odgłos przelatującego śmigłowca, trzaskanie drzwiami, czy głos dziecka były tuż za linią kolumn. Bez sztucznego przybliżania sceny, bez pakowania wokalistów na kolana słuchacza udało się Alluxity efekt aktywnego uczestnictwa w spektaklu. Słowem pełna kultura, ale bez zagłaskiwania i zabijania tego co w muzyce najważniejsze – emocji.
Ponieważ testowane wzmocnienie było dzielone postanowiłem sprawdzić, czy jest szansa zaoszczędzenia paru € i zadowolenie się jedynie końcówką mocy sterowaną ze źródła o regulowanym sygnale wyjściowym. Pierwsze odczucia z bezpośredniego połączenia mojego Ayona i równolegle testowanego streamera Lumina były wielce obiecujące. To wzmacniacz nadawał końcowy sznyt zapewniając firmową dynamikę i homogeniczną spoistość dźwięku. Jednak z biegiem czasu do głosu zaczęło dochodzić pewne spłaszczenie sceny. Chórzyści z „Misa Criolla” już nie tworzyli tak wyraźnego półkola, gdzieś też po drodze osłabieniu uległa swoboda w budowaniu spektaklu muzycznego nie tylko na głębokość i szerokość, ale przede wszystkim na wysokość. Zauważalnie większej niż z firmowym przedwzmacniaczem filtracji poddany został audiofilski plankton i swoistej redukcji uległa aura otaczająca Steve Kuhn Trio na „Pavane For A Dead Princess”. Obecność widowni podczas akustycznego koncertu Erica Claptona nie była już tak oczywista a i czas pogłosu na The Divine Liturgy of St John Chrysostom” z moskiewskiego monastyru zmalał do tego, co można usłyszeć np. w Cerkwii Metropolitalnej na warszawskiej Pradze Płn. Niby nie jest źle, ale jeśli miało się okazję słuchać kompletnego setu zubożenie przekazu stawało się nie dość, że ewidentne to irytujące, a przecież nie o to w High-Endzie chodzi.
Z premedytacją w powyższym tekście wspomniałem o High-Endzie, gdyż określenie zestawu Alluxity jedynie mianem lifestylowej elektroniki byłoby dla niego nader krzywdzące. Najwyższy czas uświadomić sobie, że wysokiej klasy urządzenia audio nie muszą być surowe, mało estetyczne i mało przyjazne użytkownikowi. Duńskie produkty nad wyraz dobitnie pokazują drugie, zdecydowanie piękniejsze i przyjazne oblicze wysublimowanego audio. Oblicze, które cieszy nie tylko zmysł słuchu, ale i wzroku posiadacza, oraz pozostałych domowników. Panie i Panowie – jeśli poszukujecie na wskroś uniwersalnej a zarazem stanowiącej ozdobę salonu elektroniki wpiszcie proszę „jedynki” Alluxity na listę do odsłuchu. Podejrzewam, że nawet pobieżny kontakt z tym uroczym duetem może zaowocować długoletnią znajomością a dobór odpowiednich kolumn będzie podyktowany jedynie upodobaniami brzmieniowymi i zmysłem estetyki, gdyż jeśli chodzi o wydolność prądowo-mocową, to Power-amp One powinien poradzić sobie z większością dostępnych na rynku konstrukcji.
Tekst i zdjęcia: Marcin Olszewski
Dystrybutor: RCM
Ceny:
Pre-amp One: 6 100 €
Power-amp One: 8 400 €
Dane techniczne:
Pre – amp One
Wejścia: 3 x XLR, 2 x RCA
Wyjścia: 1 x XLR, 1 RCA
Wymiary: 110 x 435 x 300 mm
Waga: 14 kg.
Power – amp One
Moc wyjściowa: 2 x 200 W/8Ω
Wejścia: 1 x XLR, 1 x RCA
Wymiary: 110 x 435 x 450 mm
Waga: 42 kg.
System wykorzystany w teście:
– CD/DAC: Ayon 1sc, CEC CD3N
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center; Lumin
– Wzmacniacze zintegrowane: Electrocompaniet ECI 5
– Przedwzmacniacz: iFi iTube
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Harmonix CI-230 Mark-II; Harmonix HS101-Improved-S; Neyton Neurnberg NF
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Argento Serenity „Signature” XLR
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Neyton Hamburg LS; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; GigaWatt LC-1mk2
– Listwa: GigaWatt PF-2 + kabel LC-2mk2; Amare Musica Silver Passive Power Station
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Zakładając firmę, która z dużymi sukcesami radzi sobie na rynku, największym pragnieniem właścicieli, jest przekazanie pałeczki swojemu potomkowi. Doprowadzając do finalizacji swych planów, seniorzy czują niekłamaną satysfakcję ze spełnionych marzeń i usuwają się w cień dalszej działalności rodzinnego biznesu. Tak jest zazwyczaj, jednak nie w przypadku rodziny będącej niejako bohaterem niniejszego testu. Okazuje się bowiem, że młodzi gniewni synowie, nie zawsze chcą czekać na schedę po ojcu i na własną rękę wdrażają swoje plany życiowe. Trzeba mieć niespokojnego ducha w sobie, żeby rezygnować z łatwego chleba, jakim jest pokoleniowe przejęcie prężnie działającej manufaktury i realizować od zera młodzieńcze marzenia. A zauważalne w branży wejście na obstawiony znanymi tuzami rynek, jest już rzadkością. Na szczęście nie ma rzeczy niemożliwych i takie „cuda” przecząc znanej reklamie, zdarzają się nie tylko w „Erze”. Tym krótkim wywodem na temat biznesów rodzinnych, chciałem przedstawić nowego gracza na rynku audio – Alexandra Vitusa, który będąc niepokornym potomkiem słynnego Hansa Ole Vitusa, wziął sprawy swojej przyszłości we własne ręce, powołując do życia markę ALLUXITY ze startowymi propozycjami dla wielbicieli dobrego dźwięku pod postacią przedwzmacniacza liniowego „Pre ONE” i stereofonicznej końcówki mocy „Power ONE”.
Nie sądzę, żeby taka inicjatywa miała szansę wypłynąć na szerokie wody bez ojcowskich rad, i na pewno nie jest też konkurencją dla ojcowskiego cennika. Na szczęście Alex nie próbuje ścigać się z głową rodziny i ofertę ALLUXITY, można traktować jako swojego rodzaju ukłon w stronę większej populacji audiofilów, gdyż w stosunku do produktów Vitus Audio wydaje się być sprzętem dla mas- może nie u nas w kraju, ale na zachodzie już tak. Mając nadzieję, że niższa cena nie jest odzwierciedleniem obcięcia kosztów „tausiowych” pomysłów, odebrałem od Marcina dzieloną amplifikację tej młodej marki, której dystrybucją zajął się katowicki RCM i wpiąłem w swój tor odsłuchowy.
Projekt plastyczny w dzisiejszych czasach jest dość istotnym elementem marketingu i chcąc być rozpoznawalnym wśród konkurencji, można niechcący osiągnąć całkowitą aliencję wpisując się w wąski krąg nieprzywiązujących uwagi do wyglądu samotników. Niby naczelną zasadą jest: „może wyglądać nie przebierając w słowach jak „kupa”, byleby grało bajecznie”, jednak jeśli jakaś konstrukcja chce brylować w środowisku domowym na centralnym miejscu, musi zyskać przychylne spojrzenie małżonki, a wtedy czasami może nawet pochłonąć większe niż przewidywano wcześniej środki finansowe. Rozpakowując kartony, wydobyłem z nich polakierowane na czarny mat techniką proszkową dwie aluminiowe monolityczne bryły. Obudowa przedwzmacniacza jest wyżłobiona z jednego płata aluminium, a jedyne otwory umożliwiające wgląd do wewnątrz, usytuowane są na tylnej ściance i od spodu urządzenia. Dzięki sfrezowaniu pod katem 45 stopni wszystkich krawędzi i braku kontaktu wzrokowego z jakimikolwiek śrubami montażowymi, projekt sprawia bardzo pozytywne wrażenie. Jedyne miejsce gdzie można spotkać łebki wkrętów, to tylna ścianka, na której znajdziemy pięć wejść: trzy XLR i dwa RCA, dwa gniazda RCA oznaczone jako BYPASS, dwa wyjścia – po jednym XLR i RCA, włącznik sieciowy i gniazdo IEC. Czołowa płyta preampa otrzymała usytuowany w centralnej części duży i czytelny wyświetlacz dotykowy, na którym widnieją odpowiednio oznaczone ikonki sterowania urządzeniem i wyświetlany grubą czcionką (coś dla niedowidzących słuchaczy) poziom wzmocnienia sygnału – rasowy XXI wiek. Końcówka mocy wpisując się w kontynuację projektu przedwzmacniacza liniowego, wykonana jest w podobny sposób, z tą tylko zmianą, że jest o połowę głębsza, zbliżając się do wymiaru kwadratu. Jako, że musi oddać sporo ciepła, zamiast dość pospolicie wyglądających radiatorów, po jej bokach wydrążono na przelot w pionie po osiem prostokątnych otworów wentylacyjnych, z równie przyjemnie dla oka sfrezowanymi krawędziami – jednym słowem majstersztyk. Tak jak w urządzeniu sterującym, na panelu przednim mamy taki sam wyświetlacz, różniący się tylko ilością ikonek, a tył wyposażono w gniazda głośnikowe, dwa komplety wejść: RCA i XLR, włącznik i gniazdo sieciowe. Oba urządzenia podnosząc wartość wizualną projektu, na górnej części obudowy otrzymały ładnie „wyżłobioną” nazwę firmy. Wszystko skomponowane ze smakiem i ciężko jest znaleźć punkt zaczepienia do narzekań.
Po rozpakowaniu i czynnościach transportowych na drugie piętro (bydlaki nie są lekkie), podłączyłem oba urządzenia i bez karmienia sygnałem, pozwoliłem przetrzepać finansowo moją kieszeń bezproduktywnym pożarciem kilkuset Watt-ów energii. Końcówka mocy trochę się nagrzewa, ale nie jest to jakaś wyczynowa temperatura rodem z amerykańskiego Pass-a – ot po prostu ciepła. Na przestrzeni kilku dni zabawy z nią stwierdziłem, że nawet po wejściu w tryb standy, włączone są jakieś obwody mocy, gdyż ten duński czarny smok nie stygnie. Prawdopodobnie kryją się za tym jakieś uwarunkowania wpływające na czas potrzebny do pełnej dyspozycyjności i jeżeli komuś doskwiera problem zbędnego podgrzewania atmosfery, musi potraktować go usytuowanym z tyłu włącznikiem sieciowym.
Zapoznawszy się trochę na wyjazdowych odsłuchach z brzmieniem systemu seniora rodu Vitusów, miałem nadzieję, że syn nie podąży jak to często bywa na przekór ojcu diametralnie inną drogą. Na szczęście pierwsze dźwięki po rozgrzewce prezentując amplifikację ALLUXITY w pełnej krasie, przywróciły mi spokój ducha, gdyż dostajemy naładowane dużą dawką energii, nasycone granie. Alexander postawił na przyjemność w odbiorze, poprzez chłonięcie całości materiału muzycznego, a nie nadpobudliwe bieganie za poszczególnymi składowymi pasma akustycznego. Całość jest homogeniczna, nie pozwalając żadnej składowej dźwięku wyskoczyć przed szereg. Główny nacisk położony jest na wypełnienie średnicy i dociążenie najniższych składowych, przy uszlachetnieniu wysokich tonów. Objawia się to lekkim zatarciem konturu, w efekcie rysując źródła pozorne nieco grubszą kreską, przez co dźwięk staje się lekko dosłodzony. Niemniej nie wpływa to w żaden sposób na czytelność i mikro / makro-dynamikę. W cichych pasażach, artyści z głębi sceny są znakomicie lokalizowani, a głośne energetyczne granie, również nie zaciera informacji od nich płynących. Wzmocnienie tej młodej marki kierowane jest w stronę takiego klienta jak ja, czyli nasycona średnica pełna najdrobniejszych informacji, z tą różnicą, że ja potrzebuję jeszcze tej utraconej ostrej krawędzi. Niestety za takie fanaberie trzeba słono dopłacić, ale nie szukając zbyt długo możemy na przykład udać się na zakupy do salonu pana Ole Vitusa i tam dostaniemy wszystko w pakiecie rodzinnym. Jednak w wartościach bezwzględnych mógłbym żyć z takim barwnym sposobem na spędzenie wolnego czasu, popijając przy tym jakiegoś zacnego Single Malta rodem z wyspy Islay. Jeśli przyjrzeć się scenie prezentowanej elektroniki, to jest na bardzo wysokim poziomie, gdzie muzycy nie siedzą sobie na kolanach, mając sporo miejsca w głąb i szerz, a dobiegające do słuchacza dźwięki rysują się jako wirtualny obraz zawieszony w przestrzeni pomiędzy kolumnami.
Znając już umiejętności zestawu ze Danii, postawiłem sobie za cel konfrontację dwóch światów: materiału muzycznego z najnowszego krążka Tomasza Stańki zatytułowanego „Wisława”, zrealizowanego przez wytwórnię ECM z kwartetem z Nowego Jorku i jeszcze tkwiącego w mej pamięci, ich letniego koncertu w znanym klubie jazzowym „Jazz Cafe” w podwarszawskich Łomiankach, będącego elementem promocji owego krążka. Teoretycznie nie ma co porównywać, bo sprzęt nigdy nie odda tego co można usłyszeć na żywo, ale mam pewne spostrzeżenia, które postaram się opisać, czyniąc to doświadczenie wyjątkiem potwierdzającym regułę. Nie wiem jak to się stało (właściciele klubu muszą się dobrze znać z panem Tomaszem), ale wspomniany koncert odbył się dla około setki szczęśliwców, którym udało się nabyć bilety. Takiej klasy artysta rzadko gra przed garstką wielbicieli i do tego jeszcze w warunkach lokalowych i temperaturowych przypominających saunę fińską. To jest nieduży, bardzo fajny klub, ale taka ilość gości w piątkowy upalny wieczór wyciskała z nas siódme poty – co ja mówię, lało się z nas jak z wiadra. Każdy ruch w pozycji siedzącej przywoływał na nasze skronie strugi potu, a wyobraźcie sobie co przeżywali artyści na ciasnej i mocno oświetlonej scenie. Siedzieli prawie jeden na drugim, gdyż zmieszczenie fortepianu i perkusji z wygospodarowanym między nimi miejscem dla kontrabasisty było, karkołomnym zadaniem. Podziwiam ich za takie co by nie mówić poświęcenie, bo chyba tylko osobowość T. Stańki była w stanie powstrzymać ich przed opuszczeniem podestu. Początki jak i atmosfera panująca w tym piekarniku były ciężkie. Niby panowie składnie grali kawałek po kawałku, ale nie było czuć pomiędzy nimi nici porozumienia, na szczęście takie sesje rządzą się swoimi prawami i z utworu na utwór było coraz lepiej. Do przerwy – a grali cały dwupłytowy materiał, szukali feelingu, aż po krótkim odpoczynku zaskoczyło i zaczęła się jazda bez trzymanki. Nikomu już nie przeszkadzał morderczy zaduch panujący na sali (no może mojej żonie jeszcze dokuczał, gdyż nie przepada za jazzem) i wszyscy zaczęli rytmicznie podrygiwać nóżkami i główkami. Tak bliski, na wyciągnięcie ręki kontakt z ikoną polskiej sceny jazzowej, był niezapomnianym przeżyciem. Emocje jakie odbieraliśmy udzielały się również grającej piątce instrumentalistów, co chętnie uwidaczniali w karkołomnych solówkach, a koniec koncertu był lawiną niekończących się braw. Ale wracając do meritum tej opowieści. Wspominając tamto wydarzenie, przychodzi mi na myśl jeden, no może dwa niepowtarzalne przemawiające za nim aspekty: jeden to bliskie spotkanie ze światowej sławy trębaczem i drugie to emocje jakie wywołuje słuchanie go z odległości dwóch metrów, prawie odczuwając podmuch powietrza z jego instrumentu, czego prawdopodobnie nigdy już nie zaznam. Próbując porównać tamten koncert z płytą odtwarzaną w domu, wzmacnianą zestawem pre-power firmy ALLUXITY, nie odczuwam bardzo dużego dysonansu. Dlaczego? Już spieszę wyjaśnić.
Wszystkie aspekty jak: barwa, wypełnienie, energia i słodkość górnego pasma, w bardzo zbliżony sposób przypominała tamto granie – no może blachy perkusji były żywsze na koncercie, ale rozmawiając kiedyś z człowiekiem realizującym sesje nagraniowe, stwierdził, że nagrywając talerze na setkę bez ingerencji elektroniki, nie da się później ich słuchać. Trąbka przepięknie matowa, fortepian dźwięczny i mocno osadzony w barwie, a kontrabas choć dociążony to nadal bardzo rozdzielczy. Przyglądając się temu po audiofilsku, w domu brzmi to lepiej, a dlaczego proszę doczytać. Emocje już nie tak intensywne, występują również w zaciszu naszych czterech kątów. Wystarczy trochę zaangażowania w materiał muzyczny, a nie słuchanie w tle. Reszta ważnych dla nas spraw jest bezdyskusyjna na korzyść warunków domowych. Wzmocnienie Duńczyków pokazuje zdecydowanie większą scenę, gdzie artyści nie obijają się o siebie i prezentując się na czarnym tle, nie zlewają się w jedną grającą masę. Dodatkowo „małość” pomieszczenia w klubie i zbudowana z desek scena, często wprowadzała wzbudzające się dudnienie przypominające to w domu pod ścianami lub w narożnikach pokoju. Słuchając płyty w „sweet spocie” w domu tego nie zanotowałem. Brzmienie instrumentów jak wspomniałem, nie odbiegało diametralnie od oryginału, a komfortowe warunki odsłuchowe bez zaduchu i jego skutków ubocznych dla narządów powonienia są bezdyskusyjne. Dodatkowym plusem jest to, że na odtwarzanym materiale, panowie grają od pierwszego taktu na pełnych obrotach i nie musząc pokonywać niesprzyjających warunków otoczenia, robią to z poszukiwanym wtedy feelingiem. Proszę nie skreślać mnie na starcie za te trochę przekornie głoszone herezje, ale to doświadczenie pokazało mi, że dobrze zestawiony set audio, jest w stanie zbliżyć się (nikt nie pisał, że było zdecydowanie lepiej) do salki klubowej i jeśli coś takiego zauważycie przy doborze sprzętu, powinniście zastanowić się, czy to nie jest koniec Waszych poszukiwań.
Po krążku „Wisława”, w napędzie wylądowała spora część posiadanej płytoteki na nośniku cyfrowym, ale nie byłbym sobą, gdybym nie zaliczył sesji z gramofonem w roli głównej. Predyspozycje ALLUXITY: dociążenie i gładkość, pozwalała na wybranie z miejsca leżakowania dowolnej interesującej mnie w danej chwili pozycji, bez względu na rok tłoczenia. Po kilku czarnych plackach ze starych tłoczeń, gdzie każdy dostarczał wielu zaskakująco pozytywnych i niespotykanych wcześniej wrażeń (brak wypełnienia uzupełniał zestaw Alexandra), jako wisienkę na torcie zapuściłem trzypłytowy album, wydany przez szkocką wytwórnię płytową Linn Records, którym było monumentalne, przearanżowane na mniejszy skład dzieło Georgea Friderica Handela zatytułowane „Messiah”. Walory sprzętu odtwarzającego należy wykorzystywać i ta pozycja była tego przykładem. Dość skromne po przeróbkach instrumentarium, wespół z wokalistami zmusiło do pełnego zaangażowania się w spektakl, a przy odrobinie chęci zestaw Alexandra Vitusa, bezproblemowo pozwalał śledzić poszczególne partie wokalne i instrumentalne, napisane przez kompozytora na chwałę Pana. Czy to solowe, czy w pełnej obsadzie ciągi zapisanych na pięciolinii nut, dawały się umiejscowić na wykreowanej przez masteringowców Linn-a scenie. Sopran, contralto, tenor czy bass, wszyscy dzięki duńsko – japońsko – angielsko – niemiecko – polskiemu zestawowi, śpiewali z jakże często poszukiwaną w wokalistyce znakomitą barwą, a ich namacalność pokazała jak zostali ustawieni przez realizatora do zgrania materiału. Trzy płyty, a przeleciały jak jedna, co dla słuchacza skierowanego bardziej w stronę jazzu, jest przyczynkiem do docenienia klasy współpracujących klocków.
Decyzja o spakowaniu do kartonów, propozycji młodego przedstawiciela familii Vitusów, nasuwała jednoznaczne słowo – szkoda. Czasem takie momenty odbieramy jako zakończenie jednej z tysiąca podobnych niczym nie różniących się od innych przygód, ale nie tym razem. Bardzo cieszy mnie to, że potomek Ole Vitusa swoim dziełem promuje muzykalność. Nie stawia na jasno określonego klienta idąc w kontur lub przepastnie nadmuchany dźwięk, tylko wprowadzanym na rynek zestawem Pre ONE i Power ONE, celuje w środek pasma, a przez dobór odpowiednich kolumn, pozwala skierować końcowe efekty w oczekiwaną przez audiofila stronę. Moim zdaniem bardzo dobry zabieg marketingowy, zwiększający grupę docelową tej młodej firmy. Jeśli nie braliście tego produktu pod uwagę na swojej liście zakupowej, polecam posłuchać, a przygoda poszukiwacza może zakończyć się bardzo szybko.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
– lampowa końcówka mocy: PAT – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”