Mniemam, iż śledząc co jakiś czas ukazujące się na naszych łamach lifestyle’owe wrzutki tekstowe doskonale wiecie, że podobnie do wyrafinowanego sprzętu audio, naszym oczkiem w głowie jest spełniający najwyższe standardy masowania kubków smakowych alkohol. I choć w swych codziennych wyborach na użytek własny stawiamy na tak zwaną „rudą na myszach” i jej pochodne, tak prawdę mówiąc w relacjach związanych z tą tematyką najważniejsza jest jego nietuzinkowość. Oczywiście piję do opisu spotkania z półproduktem „White Dog” destylarni Buffalo Trace, czyli różnorodnym smakowo w zależności od procentowego udziału danego zboża w słodzie, w typowym procesie produkcyjnym będącym półproduktem tuż przed rozlaniem do mających rozpocząć co najmniej trzyletni proces leżakowania beczek, jednak z uwagi na spore zainteresowanie klientów w krótkich seriach będącym pełnoprawnym produktem handlowym, pospolitym bimbrem. Tak tak, w swym szaleństwie doznawania nowych doświadczeń związanych z wysokogatunkowym, oczywiście przeciwdziałając szkodliwym skutkom dla mojej wątroby, w granicach zdrowego rozsądku alkoholem posuwam się nawet do takich działań. Na szczęście są to jedynie okazjonalne epizody. Istotne dla wiedzy co w trawie piszczy, ale na tle będącego moją marką pierwszego wyboru typowe incydenty. Powód? Niby banał, jednak dla mnie życiowa karma. Po prostu na dłuższą metę nie ma sensu zatruwać sobie organizmu nawet najbardziej ekstrawaganckimi napitkami, gdy do konfrontacji smakowej staje on, a raczej to coś. Coś, po czym wielu moich znajomych swoją wieloletnią przygodę z „łychą” podzieliło na dwa okresy – do i od momentu skosztowania tego czegoś. Coś, co poza będącymi pochodną procesu suszenia słodu nutami dymu i torfu pachnie i smakuje jak podkłady kolejowe, jałowa gaza, jodyna, a nawet spotkałem się z określeniem woni spalonej konsoli Play Station. I na koniec coś, co w momencie wypustu limitowanych edycji – choćby ostatnia „Ardcore” – nawet będąc w internetowym koszyku zakupowym potrafi z niego wyparować podczas przekierowania do płatności bankowej, skazując proces uzupełniania domowego barku na sromotną porażkę. Wiecie o czym mowa? Naturalnie o pochodzącej ze szkockiej wyspy Islay, co prawda z lekką przerwą przez okres pandemii, jednak konsekwentnie robiącą coroczne cykliczne spotkania swoich fanów destylarni whisky spod znaku Ardbega. Destylarni, która w tym roku imprezę zatytułowaną „Adbeg Day 2022” podporządkowała hasłu „Punk Not Dead”.
Zanim przejdę do clou, muszę się wytłumaczyć. Chodzi o fakt słabej jakości zdjęć. Co prawda Marcin zwiększając ilość dioptrii swoich okularów po obróbce dostarczonego materiału z … o zgrozo telefonu robił co mógł – niestety byłem gościem z „ulicy”, a nie podobnie do festiwali salonów „MP” jako zaprzyjaźniony klient z profesjonalnym aparatem, to nadal pozostawiają sporo do życzenia. Życzenia, którego zapewniam i tak z racji celowego zadymienia przecież typowo buntowniczej imprezy nie dałoby się w stu procentach zaspokoić. Jednak wbrew pozorom użycie „komórki” jako źródła wzrokowej informacji dla Was nie jest jedynym nietypowym aspektem tej relacji. Otóż jej powstanie jest finałem splotu przypadkowości, niedopowiedzeń i mojej zakorzenionej w osobowości desperacji do doprowadzania każdego tematu do końca – bilet zakpiłem w beztrosce letniego wypoczynku na pierwszy wieczór tuż po powrocie do domu, potem był problem z potwierdzeniem ostatecznego statusu mojego zakupu, by na koniec w duchu odpuszczając imprezę, udać się na nią tylko w celu sprawdzenia, czy byłem tam w ogóle przewidziany. Na szczęście epizod zakończył się na tyle obfitującym w doznania tak wzrokowe, jak i organoleptyczne finałem, że na ich bazie nie omieszkałem skreślić z tej imprezy kilku mam nadzieję interesujących, naturalnie zabijających letnią nudę strof.
Czy było warto? Bez dwóch zdań. To był mój drugi tego typu miting, jednak gdy pierwszy sprzed kilku lat przemknął bez echa, tym razem w znakomity, oczywiście całkowicie zaskakujący sposób, wspomniane szaleństwo inicjacji mojego pojawienia się nie tylko było kontynuowane – o tym za moment, ale perfekcyjnie spinające całe przedsięwzięcie w jedną niepozostawiającą złudzeń bycia czymś wyjątkowym, całość.
Zacznę od lokalizacji. Miejscem imprezy był stary budynek resztek kompleksu kolejowego w warszawskim Soho. Niestety widząc chciwość deweloperów i okrążenie go nowymi apartamentowcami prawdopodobnie jego czas dobiega końca. A szkoda, gdyż wbrew pozorom jego pewnego rodzaju „loftowość” i surowa, co istotne, przemyślanie odzyskana „industrialność” – na fotografiach pod sufitem sali na piętrze widać zorientowane w pozbawionej betonowego wypełnienia stalowej pajęczynie gniazdo dj-ki, zaś na parterze znajduje się kilka mniejszych lub większych, również surowych wizerunkowo, jednak dających pakiet możliwości adaptacji pomieszczeń – bez problemu pozwalają na organizację każdego, nawet najbardziej ekskluzywnego, czy to biznesowego, czy rozrywkowego przedsięwzięcia. Bez żadnego udawania „wiekowości”, tylko w swoim stylu świetnie się broniąca, obecnie na świecie jakże poszukiwana, niestety u nas przegrywająca z pieniędzmi firm stawiających nowoczesne blokowiska, za moment być może wymazana z mapy Warszawy, pozwalająca zrealizowanie dosłownie każdego pomysłu brutalnie prawdziwa baza. Ile przetrwa? Niestety po ilości anonsów w mailach o zakup mieszkania dosłownie w tym miejscu skłania mnie do twierdzenia, że dramatycznie niewiele.
Kolejnym ważnym tematem było motto i oprawa imprezy. Nie wiem, jak dla Was, lecz przynajmniej dla mnie okres świetności ruchu Punk przypadł na lata młodości, czyli siedemdziesiąte i osiemdziesiąte. I nie wiem dlaczego, ale gdy widzę tego typu przedsięwzięcia, do głowy natychmiast przychodzą mi dwie wówczas bardzo na czasie, frazy. Pierwszą – z całym szacunkiem dla Grzegorza Ciechowskiego, gdyż jestem jego wielkim fanem, tylko wówczas stał po drugiej stronie „barykady” – jest hasło „Czarne pasy, białe pasy, Republika to …”. Tak tak, to pokłosie wojny Punk-ów z Popers-ami. Zaś drugą – bez wchodzenia w obecnie ciężką do akceptacji politykę (wiecie do czego piję) – jest piosenka zespołu Aya RL „Skóra”. To są dla mnie związane z tym nurtem, obecnie naturalną koleją rzeczy zdewaluowane, jednak w odniesieniu do tamtych czasów znamienne znaki rozpoznawcze. Co prawda skrajne, ale niestety jakże prawdziwe wizerunki tego ruchu. Pierwszy to agresja wyrażana hasłem odnoszącym się do zespołu Republika, natomiast drugi jest swoistym hymnem („Skóra”) w znakomitej większości z pozoru agresywnie wyglądających, jednak stawiających na spokój osobników beztroskiego podejścia do życia. I gdy wydawałoby się, że to jasne jak słońce, wbrew pozorom niewielu młodych ludzi rozumie przekaz grupy Aya RL. A wiem to na pewno, gdyż bodajże dwa razy linijka po linijce tej piosenki tłumaczyłem mojej obecnie prawie 30-letniej córce, co poeta miał na myśli. A zapewniam, Punk w tamtych czasach to nie tylko brutalność – trochę się z nimi utożsamiałem, dlatego mam pojęcie, ale również pewnego rodzaju osamotnienie i opisywana w tekście bezradność i bierność życiowa. Dziwne? E tam, po prostu życie. Bez względu na czasy, tak samo brutalne.
Ale zostawmy dawne czasy i wróćmy do wtorkowego wydarzenia. Wydarzenia, którego ważnym aspektem było przygotowanie się organizatora od strony odpowiedniej stylizacji oraz oprawy wizualnej i aranżacji całego obiektu. Już na wejściu zostałem przywitany przez zjawiskowe nie tylko z urody, ale świetnego wdzianka przedstawicielki płci pięknej i wtórującego im cytując klasyka „osobnika rodzaju drugiego”. Osobowy pakiet startowy był na tyle wyrazisty – dziewczyny wysokie i dodatkowo w glanach na koturnach i dedykowanych ubrankach, że będąc w pewnym sensie trochę z przypadku w biało-niebieskim, typowo tropikalnym na warunki miastowe uniformie, wyglądałem jak skurczony starością, łysiejący niemiecki emeryt w rękach rosłych koszykarek ze stylizowanym na Punk-a pudlem na pierwszym planie – serdecznie przepraszam za określenie, ale chciałem podkreślić żałość swojej aparycji od strony upierzenia na głowie.. Obciach jak drut, nie sądzicie? Jednak na szczęście umiem brać życie z rogi i zaraz po tym udałem się na krótki renesans dostępnych atrakcji. A było ich naprawdę sporo. Swoistym wstępem była darmowa, zorganizowana w kilku surowych estetycznie pomieszczeniach metamorfoza gości – układanie włosów, makijaż i wykonywanie nie tylko zmywalnych, ale również normalnych tatuaży. Oprócz tego znalazłem salę malowanych na żywca różnorodnych graffiti. Tuż obok znajdował się kolejny ciekawy lokal. Nie tylko z pierwszym z wielu barków z trunkami na bazie Ardbeg-a, ale ze zorientowaną obok niego wyposażoną w instrumenty mini scenką. To był ukłon dla chętnych nie tylko do pozowania z instrumentami, ale przy okazji powalczenia o wydobycie z nich mniej lub bardziej kontrolowanego dźwięku. Niestety na bazie kilku wizyt w tym przybytku mogę powiedzieć tylko jedno, naród jest głuchy jak pień, bo ani razu nie zanotowałem czegoś na kształt melodii, tylko walkę z instrumentalnymi przeciwnościami losu. A to dopiero przygrywka, bowiem clou wieczoru była znakomita 6-osobowa kapela – przepraszam, ale z braku znajomości kogoś z organizatorów nie znam jej nazwy. Co prawda opierała się na coverach, jednak jedno jest pewne, wiedzieli jak kupić słuchaczy. Ogień sceniczny, energia, świetne wyczucie oczekiwań publiczności pozwalały zrozumieć, co chcieli powiedzieć twórcy prezentowanych kawałków. I to nie byle jacy twórcy, gdyż ich wachlarz rozpościerał się od znakomicie wpisującej się w trend twórczości Punk-u ze swoimi starymi kawałkami Kory z grupą Maanam, po typowo grunge’ową Nirvanę. Przyznacie, pojechali szeroko. A, że wokaliści potrafili zaśpiewać z tak zwanego pełnego gardła, to nie dziwota, że publiczność nie tylko razem z nimi równie głośno śpiewała, to jeszcze z ochotą tańcowała. Ostatnim, dopełniającym majstersztyk wizualnej oprawy całego przedsięwzięcia zagadnieniem było oplakatowanie obiektu stosownymi hasłami, jego umiejętne podświetlenie, aranżacja sceny oraz zjawiskowo wpisujące się w miejsca wydarzenia, ulokowanie dobrze dobierającego repertuar dj-a w obkutym z betonu – pozostawiono jedynie pajęczynę stalowych drutów – czymś na kształt zawieszonych pod sufitem lejków silosów napełniających miałem wagony towarowe. Zapewniam, fotografie tego nie oddają, ale na żywo dosłownie najdrobniejszy aspekt tego brutalnego w wyglądzie lokalu miał swoje pozytywne trzy grosze do powiedzenia.
Po wizualizacji całości przyszedł czas na kilka słów na temat czegoś dla ciała, a dokładnie mówiąc żołądka. Chodzi oczywiście o bardzo modne w tych czasach Food Trucki. Osobiście minimalizuję stołowanie się w takich przybytkach, jednak jak już postanowiłem w kontrolowany sposób stracić resztkę rozumu, nie omieszkałem spróbować czegoś z tej jadłodajni. Przyznam, że z braku wiedzy na temat takiego żywienia, był to bardzo ryzykowny ruch. I nie uwierzycie, nie z racji obaw o jakość przygotowanych potraw – o to byłem spokojny, tylko o skład posiłku. Posiłku, w którym jednym z podobno hitowych połączeń smakowych ostatnich lat było zderzenie masła orzechowego z grillowanym kurczakiem i szpinakiem. Dla mnie, czyli starszego pana z naturalnym tupecikiem już zapoznawanie się z tą fonetyczną zbitką nazw powiewało po-imprezową samozagładą, a co dopiero jej spożycie. Jednak człowiek żyje tylko raz i szkoda stracić coś ciekawego, nawet jeśli będzie to okupione tak zwanym łazienkowym nocnym krzyczeniem na ryby. Na szczęście strach miał tylko wielkie oczy i być może ręki na pieniek za drugą taką szansę nie położę, jednak muszę przyznać, iż doświadczenie było warte otrzymanego od organizatora na ten cel kuponu.
Na koniec przyszedł czas na clou dzisiejszej relacji z corocznego święta destylarni Ardbeg, czyli kilka strof o prezentowanych tego wieczora napitkach. Napitkach, na które z szacunku do tego producenta wysokoprocentowych trunków w domu nigdy sobie nie pozwalam, a które mimo połączeń typu anyż, czekolada , czerwone owoce i Ardbeg 5 lub Ardbeg, limonka i imbir, czy Ardbeg z Krwawą Mary coś w sobie miały. Raz były ostre, innym razem pikantne, a jeszcze innym ciężkie i lekko mulące, ale zawsze jakieś. Jednakże na tyle ciekawie wypadające, że jeśli ktoś w takich połączeniach gustuje, znakomicie rozumiem jego decyzję. Przecież spożywanie alkoholu ma nam sprawiać przyjemność i jeśli nie wchodzi nam sauté, w imię głupiej poprawności politycznej w takiej formie nie ma się z nim co męczyć, tylko warto z nim poeksperymentować. Początek pokazali przedstawiciele rozlewni, zaś resztę można skomponować samemu. Dla mnie gwiazdą wieczoru było połączenie z imbirem. Być może kolejną próbę skosztowania Ardbeg-a w takiej konfiguracji zaliczę za rok, jednak chcąc być szczerym przyznaję się bez bicia, iż w momencie decyzji co do ostatniego drinka postawiłem na imbir.
Wieńcząc relację z tego nikomu – poza mną – nieprzynoszącego przyjemnych doświadczeń święta destylarni „Ardbeg Day 2022”, chciałbym. zachęcić Was – cichych wielbicieli tej whisky – do śledzenia jej poczynań w zakresie osobistego spotykania się ze swoimi fanami. Warto udać się jeśli nie na kilka, to przynajmniej na jedną tego typu imprezę, aby przekonać się, że alkohol nie służy li tylko do kolokwialnie mówiąc odcinania sobie dostarczanego do ośrodka zarządzania ciałem prądu tudzież urywania filmu, ale przy umiejętnym podejściu do tematu nawiązywania nowych, opartych na wspólnych upodobaniach kontaktów. Akurat tej części całości wydarzenia nie fotografowałem, ale ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu chcąc porozmawiać w spokoju na temat będącej bohaterem wieczoru destylarni, w przerwach pomiędzy koncertowymi popisami zespołu muzycznego wiele dyskusyjnych grupek udawało się na otaczające budynek industrialne łono natury – przypominam, że goszczące nas miejsce to rozgrabiane przez deweloperów zaplecze taboru kolejowego, czyli resztki zadrzewionych i trawiastych, w celach przyjaźniejszego wizualnego odbioru ciekawie podświetlonych skwerów. Myślicie, że ktoś z nich żałował straconych w międzyczasie licznych atrakcji? Nic z tych rzeczy. Gdy coś jest zorganizowane w opisany powyżej sposób, w słowniku zadowolonych gości takiego zwrotu nie ma. A jeśli tak, osobiście dziękując wszystkim zaangażowanym w zorganizowanie tak fajnego wieczoru, jedyne słowo jakie ciśnie mi się na usta, to zwyczajowe dla sekty Ardbeg-a pozdrowienie:
Slàinte!.
Jacek Pazio