1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Auralic Aries Mini

Auralic Aries Mini

Historia obecności, a raczej dostępności Ariesa Mini na naszym rynku przypominała do niedawna refren przeboju „Józek nie daruję Ci tej nocy” Bajmu. To się pojawiał, to znikał i gdy niemalże miałem go w rękach, to okazywało się, że jest to któryś z egzemplarzy demonstracyjnych dostarczony na potrzeby danego eventu. Tak było podczas zeszłorocznego monachijskiego High Endu i nawet na naszym rodzimym Audio Video Show musiałem obejść się po mocno pobieżnym odsłuchu smakiem. Krótko mówiąc im dłużej wokół niego krążyłem, tym moja frustracja wynikająca z niemożności jego zdobycia rosła. W pewnym momencie pojawiło się światełko w tunelu – wszystko było uzgodnione, dogadane i … Auralic stracił polską dystrybucję. Nosz … w dziuplę go i nożem. Machnąłem więc ręką i najoględniej rzecz ujmując dałem sobie spokój z tematem. Jednak jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, gdy w końcu przestało mi na nim zależeć otrzymałem maila od nowego przedstawiciela ww. azjatyckiej marki – warszawskiej firmy MiP, z pytaniem czy przypadkiem nie miałbym ochoty przez dłuższy czas pomęczyć  tytułowego  Auralica.  Oczywiście takową chęć wyraziłem i już następnego dnia mogłem cieszyć się pięknym, białym … wyrobem mydelniczkopodobnym. Skoro udało mi się go w końcu zdobyć serdecznie zapraszam do lektury moich subiektywnych obserwacji.

Jeśli kogoś dziwi obecność na naszych łamach, wśród konkurentów za dziesiątki a nieraz i setki tysięcy tytułowego maleństwa to uczciwie przyznam, że sam początkowo zaliczałem się do ich grona. O dziwo, słuchając „dużego”, będącego wyłącznie transportem Ariesa podobnych wątpliwości nie miałem, gdyż nie dość, że producent jasno dawał do zrozumienia, że w tym wypadku płacimy tylko i wyłącznie za trzewia i brzmienie a obudowa stanowi pomijalny koszt stały wkalkulowany w cenę końcową. I rzeczywiście – brzmieniowo był to poziom do niedawna zarezerwowany dla plikograjów wielokrotnie droższych. Jednak Aries Mini, przynajmniej z założenia miał być rozwiązaniem sporo tańszym, zintegrowanym i de facto skierowanym do zaspokojenia potrzeb segmentu entry-level rynku cyfrowego audio. Z przykrością jednak stwierdzam, że cały misterny plan chińskiego producenta po prostu spalił na panewce. Czemu? Ze względu na klasę brzmienia, jaką tytułowy maluch oferuje. O tym jednak za chwilę a teraz skupmy się na wyglądzie zewnętrznym. Oczywiście od strony czysto wizualnej widać ewidentne przejawy interwencji działu księgowości. Plastik obudowy, przynajmniej w wersji śnieżnobiałej (dostępna jest też czarna opcja) jest po prostu przyzwoity, ale nic ponadto. Zero prób choćby sprawiania wrażenia ekskluzywności i zbędnej ornamentyki. Najlepiej wypakować, postawić, podłączyć i zapomnieć o temacie. Dołączany zasilacz wtyczkowy również nie wywołuje zbytniej euforii, ale przynajmniej jest na zewnątrz i nie sieje po wrażliwych układach wewnętrznych.
Front miniaka pozbawiono nawet najmniejszych, symbolicznych świecidełek dodając w zamian  za to trzy wkomponowane w łódkowate wyżłobienie górnej krawędzi przyciski, z których dwa skrajne odpowiedzialne są za regulację głośności (bądź przypisane poprzez dedykowaną appkę inne funkcje) a środkowy to konwencjonalny Play/Pause, którego dłuższe przytrzymanie powoduje uśpienie/wybudzenie urządzenia.
O swym stanie emocjonalnym a raczej trybie, w jakim w danym momencie się znajduje Auraic informuje za pomocą umieszczonej na tylnej krawędzi podłużnej diodzie przyjmującej barwę od ciemnopomarańczowej po białą. Jej lokalizację można określić mianem niewątpliwie przemyślanej bo spełniając swoją rolę jednocześnie nie oślepia i nie irytuje podczas wieczorno – nocnych sesji.
Płytę wierzchnią przyozdobiono wyciśniętą nazwą marki i uprzedzając nieco fakty możemy dodać, że bliźniaczy znajdziemy na spodzie  tytułowego malucha – tuż obok zakręcanej klapki kryjącej komorę na 2,5” dysk twardy (obsługiwane są zarówno konwencjonalne talerzówki, jak i coraz popularniejsze konstrukcje SSD).
Ściana tylna, ze względu na swoją dość symboliczną powierzchnię mieści jedynie konieczne do pełni szczęścia interfejsy. I tak do dyspozycji mamy wyjścia analogowe w postaci pary terminali RCA, wyjścia cyfrowe – koaksjalne, optyczne (Toslink), oraz dwa porty USB umożliwiające zarówno podpięcie zewnętrznych pamięci masowych, jak i … wyprowadzenie sygnału cyfrowego do zewnętrznego przetwornika. Całości dopełnia dziurka dedykowana przewodowi wspomnianego wcześniej zasilacza wtyczkowego.
Trzewia Mini oparto na platformie sprzętowej Tesla z czterordzeniowym procesorem ARM Coretex-A9 o taktowaniu 1GHz, 512MB wbudowanej pamięci RAM DDR3 oraz 4GB pamięci wewnętrznej, co zapewnia moc obliczeniową na poziomie 25000 MIPS. Streaming bezprzewodowy czerpie z dobrodziejstw technologii Lightning Streaming a wbudowana, dedykowana 2,5-calowym konwencjonalnym dyskom twardym lub dyski SSD pozwala uniezależnić się od zewnętrznych źródeł muzyki, które mogą być wykorzystane do przechowywania prywatnej biblioteki muzycznej. Za konwersję D/A odpowiada układ ESS Sabre ES9018K2M.

Zarówno do codziennej obsługi, jak i przede wszystkim początkowej konfiguracji służy dostępna na razie  niestety jedynie na iOsa aplikacja Lightning DS. Od zeszłorocznego High Endu chodzą jednak słuchy o pracach nad jej wersja multiplatformową, lecz patrząc na nader oszczędne informacje serwowane przez producenta nie spodziewałbym się jej  w najbliższej przyszłości, choć w tym temacie bardzo chciałbym się mylić. Co prawda jeszcze w czerwcu zeszłego roku  androidową wersję Lightning DS  można było znaleźć s sklepie Google, lecz od dłuższego czasu jest już niedostępna i pomimo usilnych starań podczas kilkutygodniowych testów małego Ariesa nie udało mi się nigdzie dorwać archiwalnej a przy tym dającej się uruchomić appki na system z zielonym robotem w herbie. Za to na iPadzie mini cała procedura pierwszego uruchomienia i sprawienia, aby miniak zadomowił się w naszej lokalnej sieci jest niezbyt skomplikowana a w dodatku sama aplikacja prowadzi nas za rączkę krok po kroku. Stabilność jej działania można określić jako co najmniej dobra, choć kilka razy zdarzyło jej się strzelić focha i po prostu się ni stąd ni zowąd zamknąć. Całe szczęście jej chwilowe i sporadyczne kaprysy nie odbijały się na działaniu samej jednostki centralnej, której wystarczyło zaordynować odpowiednio rozbudowaną playlistę, by przez kilka kolejnych godzin zupełnie nie zaprzątać sobie głowy lokalizacją tabletu.

W ramach rozgrzewki na pierwszy ogień poszedł „Tracker” – sampler Marka Knopflera. Po prostu chciałem wrzucić coś niezobowiązującego, ot żeby coś po prostu leciało w tle i … niestety nic z tego nie wyszło. Namacalność, realizm i nie bójmy się szlachetność dźwięku stały w jawnej sprzeczności zarówno z aparycją, jak i przede wszystkim ceną. Ciepły, leniwy wokal Knopflera zmaterializował się tuż przed głośnikami a słodkie dźwięki jego gitary wypełniały wibracjami cały pokój. Ki czort? Miało być coś na zachętę i na próbą dla tych, co jeszcze do końca nie wiedzą czy tak naprawdę chcą wchodzić w pliki, lub potrzebowali czegoś niedrogiego do TIDALa, lub nawet jego „stratnej” konkurencji a tu proszę. Robi się ciekawie? A to dopiero początek i w dodatku jesteśmy na tzw. plumkanku.
Podobnie sprawy się miały ze zdecydowanie bardziej wymagającym, bo po części symfonicznym, albumem „Symphonica” George’a Michaela. Zaskakująco głęboka i świetnie poukładana przestrzeń wcale nie miała zamiaru dać się ograniczać rozstawem kolumn, tylko nader swobodnie poczynała sobie na wyraźnie i stabilnie wygenerowanej scenie. Głos wokalisty był mocny, o właściwym tembrze i ciężarze a towarzysząca mu orkiestra stanowiła wielce zróżnicowane a zarazem w pełni spójne tło. Tzn. zespół muzyków tworzył świetnie zgrany monolit, lecz bez problemu można było zagłębić się w dalsze rzędy i z łatwością śledzić poczynania poszczególnych solistów. Czuć było niespotykany na tych pułapach cenowych rozmach, swobodę i wręcz buńczuczną, choć uczciwie trzeba przyznać, że w pełni zrozumiałą pewność siebie. Przesiadka na bardziej zadziorny a przy tym niekoniecznie referencyjnie zarejestrowany materiał w postaci zremasterowanego wydania „Made In Japan” Deep Purple, oraz dopieszczonego i „gęstego”, acz zdecydowanie najbardziej brutalnego z dotychczasowych propozycji albumu „House of Gold & Bones Part 1” Stone Sour odkryły kolejne pokłady drzemiącego w niepozornej plastikowej mydelniczce potencjału. Auraic bowiem bez najmniejszych skrupułów serwował zarówno potężne dawki hard-rockowej energii, jak i prawdziwą ścianę dźwięku utkaną z zajadle kąsających gitarowych riffów nie zapominając przy tym o odpowiednim dopaleniu partii wokalnych i sugestywnym umiejscowieniu frontmana przed resztą swoich kompanów. W dodatku nawet na tak niemalże garażowym repertuarze próżno było przyłapać małego Ariesa na nawet najmniejszym, śladowym osuszeniu przekazu, czy uproszczeniu, pominięciu jakiegoś pozornie nic nie znaczącego drobiazgu. Otwarta i krystalicznie czysta góra, której pojawiająca się od czasu do czasu ziarnistość nie jest pochodną natywnych cech konstrukcyjnych a jedynie zamysłu, bądź wpadki realizatora nagrań jest idealnym zrównoważeniem dla zwartego, zróżnicowanego i piekielnie szybkiego a przy tym nisko schodzącego basu. O średnicy wspominałem przy wokalach, więc nie będe się powtarzał.
A teraz ciekawostka. O ile powyższe uwagi dotyczą odsłuchów Ariesa Mini pracującego w trybie transportu z zewnętrznymi przetwornikami spiętymi z nim zarówno adekwatnym do jego ceny przewodem USB Wireworld Starlight, jak i pochodzącym ze zdecydowanie wyższej półki Goldenote Firenze Silver, to przesiadka na tryb zintegrowany wcale nie okazała się tak traumatycznym przeżyciem, jak można byłoby się spodziewać. Co prawda do zaistniałego status quo trzeba było się przez chwilę przyzwyczaić i dać opaść mocno podkręconym oczekiwaniom. Jednak proszę się pobłażliwie nie uśmiechać myśląc sobie, że dopiero teraz wyjdzie szydło z worka i król okaże się nagi. Nic z tych rzeczy. Dźwięk oferowany przez tytułowego malucha nadal był ze wszech miar angażujący i dynamiczny a różnice czuć było głównie na poziomie przestrzenności i namacalności – bezpośredniości przekazu. O ile jednak przy krytycznych odsłuchach bezdyskusyjnie wolałem bardziej „chwytający” za ucho set z Ayonem o tyle w sytuacjach, gdy muzyka stanowić miała jedynie niezobowiązujące tło do towarzyskich rozmów, bądź codziennych obowiązków Aries podany sauté okazywał się wymarzonym kompanem.
Na koniec jeszcze jeden drobiazg. Nie wiem, czy zwrócili Państwo uwagę, że tym razem niespecjalnie skupiałem się na tym, czy dostarczany Ariesowi materiał był li tylko w jakości CD, czy też Quad-Rate DSD lub DXD. Cóż, może to dziwnie zabrzmi, ale jeden z najmniejszych, jeśli nie najmniejszy ze streamerów dostępnych obecnie na rynku niejako uwalnia nas od powyższych rozterek i dzielenia włosa na czworo. Po prostu gra praktycznie wszystko co ludzkość do tej pory wynalazła i zdołała ucyfrowić i robi to na tyle dobrze, że po dniu, czy dwóch przestajemy zwracać w ogóle uwagę na parametry wybieranego repertuaru. Czy to wada? Absolutnie nie. Wreszcie przy odtwarzaniu liczy się tylko i wyłącznie muzyka, a jedynie podczas jej zakupu warto decydować się na możliwie najwyższą jej jakość.

Reasumując swoją kilkutygodniową przygodę z Auraliciem Aries Mini uczciwie muszę przyznać, że okazał się on dla mnie równie wielkim a przy tym pozytywnym zaskoczeniem, co nie sięgając zbyt daleko wstecz słuchawki Meze 99 Classics Gold, czy ewidentnie dumpingowo wyceniony interkonekt 聖HIJIRI HGP-RCA “Million”. Tak, tak, nie przewidziało się Państwu. Właśnie w takim towarzystwie należałoby najmłodszy streamer Auralica prezentować. Jeśli zatem niezbyt przywiązujecie wagę do bizantyjskiego przepychu i nieraz wręcz jubilerskiej ornamentyki a zamiast kosztownych opakowań i kunsztownych obudów wolicie zainwestować w brzmienie, to nie zastanawiajcie się ani chwili dłużej i postarajcie się na przynajmniej weekend wypożyczyć omawianego plikograja i pomęczcie go Waszą ulubioną muzyką. Bardzo możliwe, że zostawicie go sobie na zdecydowanie dłużej aniżeli wcześniej panowaliście. Niby świetnie nadaje się jako punkt wyjścia do dalszych poszukiwań, tylko ile można szukać i porównywać, skoro różnice może i widać, lecz tylko widać, bo z tymi sonicznymi może być już różnie …

Marcin Olszewski

Dystrybucja: MiP
Cena: 2249 PLN

Dane techniczne:
Obsługa:
– serwisów streamingowych TIDAL, Qobuz, WiMP
– Llokalna bibliotek uPnP/DLNA z dysków NAS/USB/SATA
– Radio internetowe
– AirPlay i Songcast
Obsługiwane formaty: AAC, AIFF, ALAC, APE, DIFF, DSF, FLAC, MP3, OGG, WAV, WV and WMA
Obsługiwane częstotliwości próbkowania: PCM 44.1Khz – 384Khz /32bits, DSD64, DSD128, DSD256
Wejścia: RJ45 Gigabit Ethernet, Dual-Band WiFi, USB 2.0 dla pamięci masowych
Wyjścia: USB 2.0 Audio do DAC-a, coax, toslink, analogowe stereo
Pobór mocy: max. 10 W
Wymiary (S x G x W): 3.5 x 13.5 x 2.8 cm
Waga: 0.5kg

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– DAC/Wzmacniacz słuchawkowy: Ifi Micro iDAC2; ADL Stratos
– Wzmacniacz słuchawkowy: HiFiMAN EF6
– Słuchawki: Meze 99 Classics Gold; q-JAYS; HiFiMAN HE1000
– Przedwzmacniacz: VTL TL-5.5 Series II Signature
– Końcówka mocy: VTL S-200 Signature
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Einstein The Amp Ultimate
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Pobierz jako PDF