1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Audia Flight Strumento N°1 & N°4

Audia Flight Strumento N°1 & N°4

Opinia 1

Włochy są krajem, który dla większości, choćby minimalnie zorientowanej w temacie sztuki populacji homo sapiens, jawi się jako kolebka wysublimowanego piękna w najczystszej postaci. Ważnym aspektem takiego stanu rzeczy jest nieograniczanie tego fenomenu do jednego działu życia codziennego – czytaj produktów wystawienniczo –galeryjno -muzealnych, tylko zaprzęganie go do tak przyziemnych spraw, jak sfera produktów użytkowych. Z racji sfokusowania portalu SR na segment audio, tak na szybko, na jednym wdechu mogę wymienić kilka niosących ze sobą wspomniany pierwiastek piękna znamienitych goszczących na naszym rynku marek, jak: Pathos, Chario, czy Albedo (nazwa zbieżna z polską marką kablarską, ale tym razem chodzi o włoską manufakturę produkującą testowane przez nas jakiś czas temu kolumny model Aptica). Naprawdę nie trzeba być znawcą, by już podczas pierwszego kontaktu organoleptycznego z wysmakowanym wizualnie produktem, kierować podejrzenia co do projektanta w stronę europejskiego landu w kształcie buta. I gdy otrzymałem wiadomość o teście kolejnego przedstawiciela opiewanego przeze mnie kraju, w mej świadomości rysował się obraz łączący czasem surowość ostro ciętego metalu z ciepłem pięknie wkomponowanego weń, często rustykalnego pod względem kolorystyki drewna. Jakież było moje zdziwienie, gdy po przytaszczeniu do pokoju odsłuchowego i rozpakowaniu 120 kilogramowej skrzyni z końcówką mocy, mym oczom ukazał się czarny, prawie nietknięty ornamentyką aluminiowy monolit. Nie powiem, wygląda fantastycznie, tylko niestety miał się nijak do moich wstępnych wywodów. Niestety czasy i gusta odbiorców się zmieniają, dlatego producenci muszą być elastyczni, a ja rozumiejąc taki stan rzeczy i w konsekwencji kilkutygodniowego kontaktu z tym produktem stwierdzam z całą stanowczością, że może wylewu smaczków designerskich tutaj nie ma, ale te zastosowane, znacznie podnoszą poziom postrzegania. Oczywiście proszę nie traktować tych kilku ostatnich zdań jako wyroczni, gdyż nieco wyolbrzymiłem fakty, by pokazać możliwości włoskich projektantów, które nawet skrajnie surowym kształtom są w stanie nadać nutkę piękna. Myślę, że wystarczy tych przepychanek wzorniczych, dlatego zapraszam wszystkich na spotkanie ze szczytem działu wzmocnienia włoskiej marki Audia Flight, czyli zestawu pre-power Strumento Nr.1 i Strumento Nr.4 dystrybuowanego przez krakowski Audio Cave.

Opis wizualizacyjny nie będzie zbyt długi, gdyż oszczędne w dodatki uatrakcyjniające bryły obudów, stawiają w głównej mierze na mile odbierane kostki aluminium, niż dzieła, które wyszły  spod ręki Michała Anioła. Ale z tą prostotą nie jest aż tak źle, gdyż przedwzmacniacz przy standardowej szerokości i nieco większej niż typowa dla podobnych urządzeń głębokości, swą stonowaną elegancję zyskuje jedynie czymś na kształt centralnie zapadającej się fali na przednim panelu. We wspomnianym łukowatym dołku usytuowano czytelny niebieski wyświetlacz, a pod nim pięć umożliwiających sterowanie urządzeniem przycisków z centralnie umieszczonymi w nich diodami. Jednym elementem burzącym symetrię frontu jest sporej wielkości gałka wzmocnienia na prawej flance. Zmierzając ku tyłowi, obserwujemy czarną satynę górnej części obudowy i lekko połyskującą szarość bocznych paneli. Spoglądając na tył, widzimy zestaw dwóch wejść RCA i pięciu XLR, jedno wyjście do Recordera, jedno RCA i dwa XLR. Oprócz tego znajdziemy jeszcze lanowe gniazda komunikacji z końcówką mocy, 3.5 milimetrowe Jacki do komunikacji z innymi urządzeniami, zespolone z głównym włącznikiem gniazdo IEC i dwie zaślepki na opcjonalne wyposażenie. Jak widać możliwości połączeniowych sporo i przy tym bardzo czytelnie rozlokowane. Całość stoi na sporej średnicy srebrnych niskich walcach. Przesiadka na końcówkę mocy w pierwszym przebłysku myślowym przynosi niemiłe podczas procesu logistycznego doznania natury wydolnościowej. To diabelstwo netto waży 90 kilogramów, by razem ze stosowną bardzo solidnie wykonaną i pomysłowo rozkładaną skrzynką, osiągnąć niebotyczne 120 kilogramów. Ludzie z działu R&D urządzeń klasy High End chyba nie przenoszą swoich zmaterializowanych pomysłów, gdyż jednorazowy kontakt z takim monstrum z pewnością nasunąłby im choćby odrobinę opamiętania przy tworzeniu następnej konstrukcji. Ale idźmy dalej. Powiem szczerze, 4-ka nie wygląda na swoją wagę. Jest co prawda większa od mojej końcówki, ale ta różnica nie oddaje wielokrotności wagowej. Zaczynając od frontu, widzimy centralnie przebiegającą przezeń rozszerzającą się w górnej części szczelinę. To rozwidlenie jest ostoją inicjującego działanie świecącego się logiem marki włącznika. Tutaj wtrącę swoją dość zabawną przygodę. A mianowicie, po podłączeniu stosownego okablowania i spięciu zestawu z moim systemem, zostało mi jedynie uruchomić gościa z Włoch. Jak to zwykle bywa, rasowy audiofil instrukcję traktuje jako kwestionowanie posiadanych umiejętności, dlatego nie różniąc się od wspomnianej populacji, na kontemplacji jak to zmusić do wydania z siebie dźwięku, spędziłem ładnych kilkanaście minut, z włączeniem w ten proces podejrzenie uszkodzenia kabli sygnałowych. Gdy nabrałem szacunku do producenta i wziąłem pięknie oprawiony w naturalną skórę skoroszyt z instrukcją w rękę, przeczytałem, że magicznym guziczkiem jest wspomniana plastikowa zaślepka szczeliny przedniej ścianki. Jednak człowiek cały czas się uczy, a i tak głupi umrze. Ale kontynuujmy. Przeskakując na górny panel, otrzymujemy kolejną wisienkę designerską, czyli podobną jak w przedwzmacniaczu falę, z tą różnicą, że dołek jest nieco płytszy i zaślepiony chromowanym płaskownikiem z otworami w kształcie plastra miodu. Naprawdę dobrze to wygląda. Boczne ścianki wykorzystano na zamontowanie średnio nagrzewających się szarych radiatorów, a tylny panel z uwagi na konstrukcję zbalansowaną symetrycznie ubrano w wejścia XLR i RCA, a także pojedyncze terminale głośnikowe. W centrum tej płaszczyzny zlokalizowano jeszcze gniazdo lanowe do kontaktu z pre, gniazdo Jack, hebelkowe przełączniki wejść AUDIA Link i zintegrowane w włącznikiem głównym 20-to amperowi gniazdo sieciowe. Z uwagi na spory ciężar konstrukcji, urządzenie posadowiono nietypowo, bo na pięciu podobnych do znanych z przedwzmacniacza stopach. Jak widać bez szaleństw wizualnych, ale w konsekwencji minimalizmu i wysmakowania dostajemy dostojny organoleptycznie produkt. A jak wypadnie w walce z moim Japończykiem? Zapraszam do lektury.  

Niestety dostarczone do testu urządzenia były „dziewicze”, dlatego aby można było przystąpić do jakiejkolwiek weryfikacji ich możliwości sonicznych, dostały tygodniowy czas na rozgrzewkę w kąciku pokoju odsłuchowego, w czasie gdy ja starałem się zapewnić rodzinie niezbędne do życia środki płatnicze Narodowego Banku Polskiego. Gdy nastał moment implementacji, znowu musiałem czekać, tym razem jednak na brata, który był niezbędny w przetaszczeniu rzeczonej końcówki (90 kg) na miejsce sądu ostatecznego. Po zakończeniu procesu logistycznego, załapałem chwilkę na odsapnięcie przy małej czarnej i popłynęła muzyka. Już od pierwszych nut potwierdzały się zasłyszane mimochodem podczas wygrzewania mocno przemawiające za tymi konstrukcjami argumenty typu: solidna podstawa basowa i otwarta niczym nieskrępowana góra, przy dobrze zestrojonej do reszty pasma średnicy. Jednak ukradkiem zebrane informacje o jakości startowej, w czasie testowych rozliczeń dźwiękowych mocno ewaluowały w stronę wyrafinowania. Otrzymując taką prezentację zacząłem od repertuaru Nilsa Pettera Molvaera zatytułowanego „Khmer”. Ta podszyta sztucznie generowanymi niskimi pomrukami muzyka, jeśli wystąpiłoby jakiekolwiek rozluźnienie w kontroli tej częstotliwości, z miejsca wytknęłaby to już w pierwszym utworze. Tymczasem, moje piętnastocalowe basowce chodziły na wędzidle, bez najmniejszego ociągania się, dając tak lubiany przez wielu audiofilów efekt masażu wątroby, ale bez oznak tak zwanej „buły”. Rozbierając ten utwór dalej, na tle rozgrywającej się pomiędzy głośnikami muzyki, fantastycznie wypadł również główny atrybut Pettera -naturalna trąbka. Nie za ciepła, nie za martwa, ale nieco bardziej srebrna niż znam ją z mojego codziennego zestawu. I to jest główna różnica porównywanych ze sobą zestawów – Japonia kontra Włochy. Audia na tle Reimyo jest nieco chłodniejsza, ale idąc raczej w stronę neutralności niż bezduszności prezentowanej muzyki. Doprecyzowuję temat temperatury grania tylko dlatego, że podobne nieokraszone dokładniejszym opisem stwierdzenia, często odbierane są przez audiofilów w sposób zero-jedynkowy, a tak w tym przypadku nie jest. Nadal mamy miękkość i gęstość, ale podane w trochę innej barwie. Reasumując, Włoszki fundują nam solidne dociążone brzmienie, które przy bogatym w masę środku pasma i dźwięcznej, ale nie natarczywej górze pasma są w stanie zadowolić znakomitą większość potencjalnych klientów. Mając załatwiony temat jakości generowanego dźwięku, przyszedł czas na sprawy budowania sceny muzycznej. A, że co słuchacz to inne preferencje, to zawsze staram się zdiagnozować wszystko, co proponuje mi testowane urządzenie – w tym przypadku zestaw pre-power. Stali czytelnicy moich monologów prawdopodobnie czekają tylko na mój jak mantrę wykorzystywany repertuar Jordi Savalla, ale nie tym razem. To nadal muzyka dawna, z tą tylko różnicą, że zinterpretowana przez panią Christinę Pluchar twórczość Monteverdiego zatytułowana „Teatro d’Amore” , w której swój udział zaznaczył znany z niecodziennego jak na wokalistę rodzaju męskiego Philippe Jaroussky.  Ta fenomenalnie zrealizowana płyta, pozwala na idealne wyselekcjonowanie artysty na szerokiej i głębokiej wirtualnej scenie. Zestaw Audii wspomniane wydarzenie międzykolumnowe sytuuje nieco bliżej miejsca odsłuchowego niż mój Japończyk, zaczynając swą ekspansję tuż przed frontem kolumn, by podobnie do seta Reimyo osiągać jej bardzo dobrą głębokość. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że takie rzeczy oferuje sprzęt już ze średnich stanów cennikowych, ale przy przytoczonych bardzo dobrych osiągach rozmiarowych, dostajemy jeszcze w bonusie trudne do osiągnięcia dla wielu zestawów holograficzne zawieszenie źródeł pozornych, a jak zdążyłem się niestety przekonać, za takie dodatki trzeba słono zapłacić. Ważnym elementem tego podejścia testowego był również fakt dobrego oddania wolumenu wokalistyki z pełnej zawartości płuc artystów, bez oznak krzyku. Dlaczego ważnym? Wspominałem wcześniej o nieco chłodniejszym podejściu do barwy włoskiego wzmocnienia, które popadając w zbytnią oziębłość, mogłoby generować nieprzyjemne w skutkach dla naszych uszu „wydzieranie”, a nie masujące nasze bębenki frazy muzyczne. Tymczasem ten aspekt wypadł pozytywnie. I mimo, że lubię nieco więcej koloru, z taką prezentacją spokojnie mógłbym żyć. Po kilkupłytowym secie z twórczością dawnych czasów, przesiadłem się na tematykę fortepianową i w napędzie wylądował Leszek Możdżer z aranżacją muzyki filmowej Jana Kaczmarka. Twardy bas, dobry środek i dźwięczna góra zapowiadały soczyste oddanie tego ciężkiego w odtworzeniu instrumentu. Szczególne uwagę zwracałem na mocne, oparte o najniższe składowe akordy, które, gdy wymagał tego aranż, przepuszczone przez kompilację Japonii z Włochami, realnie oddały emocje związane z tą muzyką. Zawsze gdy widzę godnego zmierzenia się z tym materiałem goszczącego w moich progach zawodnika, sięgam po tę pozycję płytową. Znając możliwości spodziewałem się sukcesu i w spokoju ducha mogę stwierdzić, że się nie zawiodłem. To był bardzo ciekawy i dający pozytywne wnioski zestaw utworów, w którym oprócz wartości sonicznych zawsze otrzymuję dawkę tak poszukiwanych przeze mnie emocji. I patrząc na to z perspektywy czasu, zaliczam to podejście do bardzo udanych. Zauroczony możliwościami testowanego seta, przez następnych kilka dni przeczesałem sporą część wymagającej dobrego odtworzenia płytoteki i nawet w bardzo wrażliwych na wyostrzenia realizacjach, kompilacja włosko-japońska radziła sobie bez najmniejszych problemów. Gdy płytowy zestaw testowy skurczył się do minimum, przyszedł czas na pożegnanie mocnego uderzenia z Italii i w celach około-spedycyjnych ponownie zaprosiłem do pomocy brata. Co jak co, ale tak ciężkiego zawodnika jeszcze u siebie nie gościłem. Będę miał co opowiadać wnukom, jak wzmacniacz mogący spokojnie ważyć pół kilograma, osiąga prawie setkę, dając się we znaki moim obolałym mięśniom.

Muszę powiedzieć, że to było bardzo ciekawe i obfitujące tak w organoleptyczne, jak i dźwiękowe doznania spotkanie. Wizualizacja daleka od utartych wzorców, bez problemu prezentuje pokłady nieco technicznego, ale jednak piękna, a muzykalność mimo osadzenia bliżej neutralności, potrafi zniewolić takiego poszukiwacza podkolorowywania jak ja. Czyżby fenomen? Tego nie wiem, ale jedno wiem na pewno, zestaw pre-power Strumento nr1 i nr 4 jest bardzo ciekawym projektem. Trzymając na wodzy wielkie membrany niskotonowców, trząsł moim domem, bez oznak rozlewania się basu, a otwarte górne rejestry dawały pełny wgląd w toczący się na wirtualnej scenie spektakl muzyczny, nie popadając przy tym w natarczywość. Czego chcieć więcej, niż pieca rządzącego naszą układanką audio? Chyba tylko tego, by wpisał się w posiadany już przez potencjalnego nabywcę tor, a na to niestety jest tylko jedna rada: takiego połączenia trzeba zaznać na własne uszy, inaczej się nie przekonamy.

 

Jacek Pazio

Opinia 2

Sięgając pamięcią wstecz i próbując przypomnieć sobie kiedy po raz pierwszy usłyszałem o Audii Flight przychodzi mi na myśl jedynie zeszłoroczny monachijski High End i statyczna ekspozycja w Halle 4w Halle 4. Zastanawiałem się również jak wyglądały prezentacje w latach 2010 i 2013, o których wzmianki pojawiają się w kalendarium umieszczonym na stronie producenta, lecz przeglądając swoje archiwalne zdjęcia z ww. imprez na żadnym z nich Audii nie znalazłem. Można zatem uznać, że oprócz okazjonalnych odsłuchów okołowystawowych niższych modeli tak naprawdę topowe wyroby tej włoskiej manufaktury stanowią dla nas wielką niewiadomą. Oczywiście z pomocą przychodzi nieoceniony internet dostarczając szeroką gamę recenzji praktycznie we wszystkich językach świata, lecz nauczony doświadczeniem podchodziłem do nich z pewną dozą oczywistego zainteresowania, oraz zdroworozsądkowego dystansu.  Nie ma się przecież co czarować – każda z tego typu publikacji jest pochodną ściśle spersonalizowanych upodobań konkretnego testera, o czym proszę pamiętać czytając niniejszy tekst, a i nasze własne gusta zmieniają się z biegiem czasu. Zamiast jednak dywagować po próżnicy lepiej rozsiąść się wygodnie w fotelu, włączyć ulubioną muzykę i zacząć słuchać. Tzn. za słuchanie wziąłem się ja a Państwa serdecznie zapraszam do lektury moich wrażeń powstałych podczas odsłuchu dzielonej amplifikacji Audia Flight Strumento N°1 i N°4.

Jednak po kolei. O historii tytułowej włoskiej manufaktury i ludziach za nią stojących oficjalnie nie wiadomo absolutnie nic, gdyż producent od … 2008 r. niestety nie zdążył nawet najbardziej lakonicznej wzmianki na swojej stronie zamieścić. A warto zaznaczyć, że firmę założono w 1996r. Czyżby przejaw klasycznego śródziemnomorskiego „domani”? Załóżmy jednak, że to tylko chwilowe zawirowanie i lada moment coś się ruszy w temacie. Chyba, że właściciele marki i główni konstruktorzy, czyli panowie Massimiliano Marzi i Andrea Nardini (ich akurat udało mi się namierzyć) uznają, iż zdecydowanie przyjemniej będzie podziwiać przepiękne okolice Rzymu (Civitavecchia) sącząc wyborne Chianti Riserva, przegryzając cienkie jak opłatek plastry spianaty piccante. Jeśli zaś chodzi o samą ofertę, to portfolio Audii podzielone zostało na trzy serie: Three, Classic i Strumento. O ile przedstawicieli dwóch pierwszych „poziomów wtajemniczenia” już gdzieniegdzie można było posłuchać (m.in. na zeszłorocznym Audio Show) to reprezentujących szczyt włoskiej myśli technicznej urządzeń w Polsce oficjalnie jeszcze nikt przyjemności słuchać nie miał. Pomijam w tym momencie fakt, że zarówno dystrybutor – krakowski Audio Cave, jak i my uznaliśmy zgodnie, iż w zupełności miarodajne wyniki powinien przynieść test stereofonicznej końcówki mocy N°4 a na ważące po 95 kg. monosy N°8 przyjdzie czas … później, dużo później. Tym bardziej, że już przy wypakowywaniu 90 kg. 4-ki wpadliśmy na wielce udany wniosek racjonalizatorski, aby oprócz coraz bardziej popularnych białych rękawiczek, producenci dołączali również jakiegoś zminiaturyzowanego „paleciaka”, lub chociaż voucher do którejś z posiadających globalny zasięg firm przeprowadzkowych.

Najwyższy czas na pierwsze wrażenia organoleptyczne. Design 1-ki można najprościej określić jako … pogodny. Pomimo eleganckiej czerni i pokaźnych jak na przedwzmacniacz gabarytów całość nie tylko nie przytłacza lecz wręcz wywołuje wyłącznie pozytywne odczucia natury estetycznej. Obudowa wykonana z grubych anodowanych na satynową czerń (dostępna jest również srebrna opcja), pomijając stalowoszare ściany boczne płatów aluminium jest niezwykle zgrabna i zwarta. Płytę frontową zdobi niewielki, acz czytelny dwuwierszowy błękitny wyświetlacz osadzony centralnie tuż nad faliście biegnącym przez całą szerokość frontu podfrezowaniem przypominającym delikatny uśmiech. Pod wyświetlaczem umieszczono pięć aluminiowych przycisków funkcyjnych a po prawej stronie displaya potężne pokrętło głośności sterujące autorskim, stałoimpedancyjnym układem. A właśnie. Ustawiona przed wyłączeniem urządzenia wartość powróci po kolejnym wybudzeniu preampa do życia, lecz w celu wyeliminowania nieprzyjemnych puknięć, czy tez trzasków w głośnikach przed uśpieniem głośność jest automatycznie zerowana.
Panel tylny jest po prostu piękny. Piękny na swój własny, elegancki, audiofilski sposób. Patrząc od lewej do dyspozycji otrzymujemy dwa sloty na opcjonalne katy rozszerzeń (DAC, Phono, dodatkowe wejścia/wyjścia, etc …), dwie pary przełączanych wejść RCA/XLR, oraz kolejne trzy pary wejść w formacie XLR. Sekcja wyjściowa również jest nad wyraz rozbudowana. Oprócz dwóch par gniazd XLR cieszą oko pojedyncze terminale RCA uzupełnione wyjściem na zewnętrzny rejestrator również w standardzie RCA. Całość dopełniają zintegrowane z bezpiecznikiem i włącznikiem głównym gniazdo zasilające IEC, oraz interfejsy triggera i firmowej magistrali AU-Link umożliwiającej spięcie włoskiego systemu w spójną, sterowaną jednym pilotem, całość. Płytę górną zdobi jedynie centralnie umieszczony grawerunek w formie firmowego logotypu.
Końcówka mocy Strumento N°4 to już zupełnie inna para kaloszy. Ten ważący 90 kg stereofoniczny kolos ma wszelkie zadatki by załapać się na podatek od nieruchomości. Ustawiony raz będzie stał niewzruszony i wyzywająco łypał na słuchacza swą błękitną rozetą. Przecież jedna osoba go nie ruszy, więc przed finalnym ustawienie lepiej dobrze się zastanowić i pojeździć trochę po pokoju np. z kartonową atrapą i sprawdzić, w którym miejscu powinien docelowo stanąć. Monolityczny front przecina pionowo biegnący żleb przypominający pozostałość po jakiejś prehistorycznej kaskadzie spływającej przez lata z płyty górnej, do której obecności nawiązuje błękitny logotyp informujący zarazem o stanie pracy urządzenia. Pełni on również rolę włącznika, o czym warto pamiętać zanim opalcuje się wszystkie ranty wzmacniacza. Nad wyraz imponująca waga końcówki bierze się nie tylko z potężnych, stanowiących ściany boczne radiatorów, lecz przede wszystkim z siedzącej w trzewiach niezwykle rozbudowanej sekcji zasilania. Bowiem oprócz głównego 3KVA (!) transformatora, umieszczono tam dwa „pomocnicze” 150VA toroidy dla sekcji wzmocnienia i jeden, dość niepozorny na tle rodzeństwa, 15VA maluch dedykowany układom logicznym.
Ściana tylna, jak to w przypadku końcówek bywa, niczym specjalnym nie zaskakuje, bo i sposobności ku temu ma praktycznie zerowe. Po obu stronach centralnie umieszczonego, zintegrowanego z włącznikiem głównym gniazda zasilającego w dedykowanych podfrezowaniach umieszczono sygnałowe gniazda wejściowe w standardzie XLR i RCA (oczywiście nie zapomniano o stosownym przełączniku), oraz solidne, pojedyncze terminale głośnikowe Furutecha. Zgodnie z logiką nie zabrakło również magistrali AU-Link, oraz przełącznika trybu pracy końcówki – master/slave.
Na własne pięć minut zasługuje też dołączany w komplecie pilot zdalnego sterowania wykonany z jednego kawałka aluminium. Poprzez swoją prostotę i surowość jest niezwykle elegancki i jedyne, czego można byłoby sobie życzyć w przyszłości to dodanie jakiejś delikatnej iluminacji, gdyż przez pierwsze dni, zanim zdążyliśmy się go nauczyć na pamięć odsłuchy trzeba było prowadzić przy choćby symbolicznym oświetleniu.

Przejdźmy do kolejnego etapu moich dywagacji, czyli do odsłuchu. Na pierwszy ogień poszedł album „Seven Days” Dadawy (XRCD K2)  pełen niesamowitej przestrzeni i charakterystycznej dwubiegunowości, gdyż dźwięk pozornie wydaje się lekki i zwiewny, lecz gdy do głosu dochodzą basowe pomruki sytuacja zmienia się jak w magicznym kalejdoskopie i tylko od możliwości systemu zależy poziom realizmu i wierności nagraniu. W przypadku Audii skala i rozmach są w pełni adekwatne do wagi amplifikacji a niejako przy okazji warto podkreślić, niezwykłą neutralność emocjonalną przekazu będącą pochodną materiału wejściowego i pozostałych elementów toru, które determinują, w którą stronę estetyka dźwięku podąży. Pomimo niezaprzeczalnej otwartości najwyższych składowych nie odnotowaliśmy żadnych problemów ze zbyt natarczywymi sybilantami a akurat ich w dialekcie, w jakim śpiewa Dadawa (pseudonim artystyczny Zhu Zheqin) nie brakowało. Na słowa pochwały zasługuje również gradacja i czytelność planów. Wszystko jest niezwykle uporządkowane i choć niedawno testowany topowy set Roberta Kody potrafił w tym aspekcie pokazać jeszcze większą głębię, to pod względem wolumenu i potęgi włoski zestaw odsadził Japończyków o co najmniej pół łba.
Nagrywany bez użycia jakichkolwiek ulepszaczy i „intensyfikatorów smaku” Midnight Blue „Inner City Blues” to ponownie lekkość idąca w parze z pulsującym drivem. Ostro tnące powietrze dęciaki na jednym skraju pasma a niski, lekko matowy głos wokalistki wypadający wręcz hipnotyzująco na tle odzywającego się co i rusz Hammonda na drugim, nader zgrabnie spinały w homogeniczną całość jazzowe misterium. „Ain’t no sunshine” otulało gęstym, niemalże karmelowym dźwiękiem i tylko blachy z trąbką pozwalały całości nie popadać w zbytnie przesłodzenie. Szukając kulinarnych porównań sięgnąłbym po metaforę nut wybornej gorzkiej czekolady ukrytych w lampce pochodzącego ze Speyside 12 letniego single malta leżakującego kilka ładnych lat w beczkach po Sherry Oloroso. Krótko mówiąc mamy do czynienia z „wytrawną słodyczą” o głęboko złotej barwie i wielce intensywnym bukiecie.
„Planety” Holsta podniosły poprzeczkę jeszcze wyżej. Gęste, patetyczne i monumentalne dzieło na wielki skład symfoniczny szczelnie wypełniło kubaturę naszego pomieszczenia odsłuchowego generując w kulminacyjnych momentach takie ciśnienie akustyczne, że zaczęliśmy się poważnie obawiać o nasze drogocenne destylaty. Świetnie wyczuwalne były przy tym homogeniczność, zwartość nagrania idące w parze z dyscypliną i perfekcjonizmem prowadzonych żelazną ręką Zubina Mehty filharmonikami z L.A.
Równie angażująco wypadł odsłuch zdecydowanie bardziej wymagającego zarówno od systemu, jak i słuchaczy repertuaru z obszaru, w który niezbyt często się zapuszczamy, czyli szeroko rozumianej muzyki współczesnej pod postacią „Varèse: Arcana; Integrales; Ionisation” (Los Angeles Philharmonic & Zubin Mehta). Po poszarpanych, porwanych, wręcz niebezpiecznie zmierzających ku kakofonii Arcana, Integrales, Ionisation słodycz i klasyczną melodyjność odnaleźć można było w „Symphony No. 2” Charlesa Ivesa. Delikatnie podkreślona dolna średnica niezwykle płynnie przechodziła w iście monumentalną podstawę basową i pozwalała w pełni wykorzystać potencjał drzemiący w ISISach. Orkiestrowe tutti po prostu wgniatało w fotel a moc i wolumen generowanego przez recenzowaną amplifikację dźwięku jasno dawały do zrozumienia, że najsłabszym ogniwem w tym układzie jest słuchacz i to on pierwszy powie pass, bo elektronika ma jeszcze praktycznie nieograniczony zapas mocy. Oczywistym było więc sięgnięcie po specjalistę w dziedzinie kinowej dramaturgii – Hansa Zimmera i sprawdzenie cóż z włoskiej amplifikacji wyciśnie mroczna i w głównej mierze oparta na basowych, o iście sejsmicznym rodowodzie, pomrukach ścieżka dźwiękowa z „The Dark Knight Rises”. Na weryfikację możliwości testowanej elektroniki nie trzeba było długo czekać, gdyż już na „Gotham’s Reckoning” efekt był wprost piorunujący a partie chóralne przywodziły na myśl dochodzące z najgłębszej otchłani iście piekielne zawodzenia. Mocna rzecz.

Po tak urozmaiconym repertuarowo odsłuchu wykonałem szybki rachunek sumienia i patrząc na poczynione w trakcie testów notatki próbowałem spiąć je jakąś zgrabną puentą. Puentą będącą bilansem zarówno zalet, jak i ewentualnych … może nie wad, lecz jakby to delikatnie ująć, odchyłek od moich własnych preferencji brzmieniowych i wypracowanych przez lata określonych punktów odniesienia. I gdy tak próbowałem znaleźć przysłowiową dziurę w całym nagle dotarła do mnie cała perfidia(?), nie, nie perfidia, lecz pragmatyzm włoskich konstruktorów. Massimiliano Marzi i Andrea Nardini stworzyli bowiem zestaw praktycznie nieprzenaszalny z jednego prostego powodu. Otóż raz usłyszawszy duet Audia Flight Strumento N°1 & N°4 trudno będzie znaleźć racjonalny powód do tego, by po jakimś czasie go wypiąć, spakować i odesłać, by od nowa rozpocząć mozolne poszukiwania upragnionego Złotego Graala.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Audio Cave
Ceny:
Strumento N°1: 54 800 PLN
Strumento N°4: 83 350 PLN

Dane techniczne:

Strumento N°1
Wejścia: 2 pary XLR / RCA (wymiennie) + 3 pary XLR
Wyjścia: 2 pary XLR, 1 para RCA, wyjście na zewnętrzy rejestrator
Zakres wzmocnienia (Gain): -90 dB / +10 dB
Dokładność regulacji wzmocnienia: 0.5 dB
Pasmo przenoszenia (1W rms -3dB): 1 Hz ÷ 1 MHz
Slew-Rate (8 Ω): > 200 V/μS
Zniekształcenia THD: < 0,05 %
Stosunek sygnał/szum: 105 dB
Impedancja wejściowa: 10pF 15 kΩ
Impedancja wyjściowa: 5 Ω
Zasilanie AC (50-60Hz): 100, 110-115, 220-230,240 V
Max zużycie energii: 50W
Wymiary: 450x120x450 mm (SxWxG)
Waga: 28 kg
Wymiary transportowe: 580x300x580 mm (SxWxG)
Waga brutto: 38 kg

Strumento N°4
Moc wyjściowa RMS 8/4/2 Ω: 200/400/800 W
Wzmocnienie (Gain): 29 dB
Czułość wejściowa: 1.41 Vrms
Pasmo przenoszenia (1W rms -3dB): 0,3 Hz ÷ 1 MHz
Slew-Rate (8 Ω) > 200 V/μS
Zniekształcenia THD: < 0,05 %
Stosunek sygnał/szum: 110 dB
Impedancja wejściowa: 7,5 kΩ
Współczynnik tłumienia (na 8 Ω) > 1000
Zasilanie AC (50-60Hz) 100, 110-115, 220-230, 240 V
Max zużycie energii: 3300 W
Wymiary: 450x280x500mm (SxWxG)
Waga: 90 Kg
Wymiary transportowe: 580x410x700mm (SxWxG)
Waga brutto: 100 Kg

System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
– wzmacniacz zintegrowany Vitus Audio RI – 100
Kolumny:  TRENNER & FRIEDL  ISIS
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa zasilająca POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Pobierz jako PDF