Opinia 1
Mamy dopiero 19 stycznia a niniejsza publikacja jest już drugą relacją wyjazdową w tym roku. Jest to wyraźny sygnał, ze okres stagnacji odszedł w niepamięć a branża na przekór recesji (dziwnym trafem to słowo nie chce nic a nic stracić na aktualności) i pogodzie stara się zapewnić miłośnikom wysokiej klasy dźwięku coraz ciekawsze doznania. Tym razem powód do radości był tym większy, gdyż nie było to wydarzenie jednorazowe, lecz inaugurujące kolejny cykl spotkań pod egidą wrocławskiego Audiofila. Niezmordowany Piotr Guzek po sukcesie poprzednich edycji nie spoczął na laurach, lecz ze zdwojoną energią postanowił nadal propagować w narodzie miłość do muzyki i aby takowa edukacja przyniosła zamierzony efekt zaprosił do Wrocławia dystrybutorów wszelakich dóbr z audio związanych. Dzięki temu każdy chętny będzie mógł na własne uszy się przekonać, o co w tym całym Hi-Fi i High-Endzie chodzi i by koniec końców trafił na koncert umożliwiający odpowiednio wysokie ustawienie poprzeczki. Pułapu, punktu odniesienia, czyli po prostu wzorca, do którego będzie mógł w swych sprzętowych poszukiwaniach dążyć. Czasem jednak bywało już tak, że takie okazje nadarzały się w ramach samego Audiofila. Stali bywalcy z pewnością doskonale pamiętają marcowe spotkanie w 2012r, podczas którego mieliśmy możliwość dokonania bezpośredniego porównania Isophonów Berlina RC11 ze skrzypkiem, a raczej urodziwą skrzypaczką z krwi i kości. Warto zatem z odpowiednim wyprzedzeniem zarezerwować sobie średnio jeden weekend miesięcznie i zajrzeć do Wrocławia.
W tym roku z pewnością nudno nie będzie, o czym najlepiej świadczy otwierające cykl spotkanie z katowickim RCM-em mające na celu pokazanie, w jakim kierunku zmierzają kompromisy, na jakie mniej lub bardziej świadomie się godzimy. Chodzi mianowicie o możliwość usłyszenia różnic wynikających ze stosowania wkładek stereofonicznych do odtwarzania materiału zarejestrowanego i wytłoczonego w mono, oraz co daje wybór dedykowanej wkładki monofonicznej. Oczywiście materiał stereofoniczny potraktowany został wyłącznie wkładkami do tego celu przeznaczonymi. W dodatku jednym z założeń całej prezentacji było granie z nowych i ogólnodostępnych tłoczeń a nie wyłacznie białych kruków, których ceny w antykwariatach i internetowych aukcjach niejednokrotnie przekraczają granice zdrowego rozsądku.
Zanim jednak przejdę po części opisującej własne wrażenia nauszne pozwolę sobie przedstawić system, dzięki któremu takie porównania były w ogóle możliwe:
– gramofony: Dr. Feickert Analog Firebird z ramionami Morch Dp-8 „Anisotropic” ze stereofoniczną wkładką Miyajima Takumi i SME M2-9R z monofoniczną wkładką Miyajima Zero, Thales TTT-C z ramieniem Simplicity i stereofoniczną wkładką Kuzma CAR-30,
– przedwzmacniacze gramofonowe: RCM Theriaa
– odtwarzacz cd: transport CEC TL3N + przetwornik DA3N
– amplifikacja: Alluxity Pre Amp One i Power Amp One,
– kolumny: Gauder Akustik Arcona 100,
– kable: Furutech, Organic Audio, Argento Audio
Ponieważ ze względu na dość niestabilną pogodę do Wrocławia przybyliśmy dzień wcześniej w hotelowych wnętrzach pojawiliśmy się w pełni zregenerowani po podróży i gotowi do odsłuchu zanim jeszcze nastąpiło oficjalne rozpoczęcie imprezy. Korzystając z gościnności gospodarzy mieliśmy zatem okazję na spokojnie w niemalże całkowicie pustej, znajdującej się na I piętrze Hotelu Radisson Blu, sali „Akademia” posłuchać kilku utworów z fenomenalnej i … oczywiście monofonicznej płyty „Swing and Soul” Lou Donaldson Quintet. Namacalność, homogeniczność i niesamowity realizm tego, pochodzącego z 1957r. nagrania pozwolił nam odpowiednio wysoko ustawić oczekiwania w stosunku do dalszej części prezentacji.
Wystartowaliśmy praktycznie punktualnie – w samo południe i to przy zapełnionej niemalże do ostatniego miejsca sali od klasyki klasyki, czyli „Yellow Submarine” The Beatles. Odtworzenie materiału monofonicznego na wkładce stereo brzmiało dobrze, jednak dopiero przesiadka na wkładkę mono uwolniło drzemiący w materiale źródłowym potencjał nie tylko dynamiczny, ale i czysto muzyczny, barwowy. Reakcja licznie zgromadzonej publiczności była po prostu bezcenna. Pełne zdezorientowanie, niedowierzanie i konsternacja były wprost proporcjonalne do skoku w jakości reprodukcji. Wszystko było bardziej rzeczywiste, realne, namacalne. To tak jakby z leciwego telewizora CRT z wypukłym, niemalże wypalonym ekranem przesiąść się na 65” TV 4K, sęk w tym, że technologicznie, a przynajmniej teoretycznie dokonywaliśmy regresu nie progresu, tylko akurat teorię mieliśmy w głębokim poważaniu, skoro mono brzmiało po prostu bezdyskusyjnie lepiej.
Kolejny hit – „The Great Pretender” z pochodzącego z 1962r, albumu „Crying” Roy’a Orbison’a tylko utwierdził nas w przekonaniu, że profanowanie nagrań monofonicznych stereofoniczną wkładką jest równie zasadne, co „uszlachetnianie” stereofonicznych mastertape’ów szatańskim wynalazkiem zwanym Dolby Pro Logic II. Krótko mówiąc, jeśli ktoś się uprze, to oczywiście można, tylko po co? Szanować taki wybór należy, jednak to, czy należy się z nim zgadzać pozostawiam do indywidualnej decyzji.
Przy odsłuchu materiału mono, co warto przy każdej nadarzającej okazji powtarzać, miejsce odsłuchowe, a więc tzw. legendarny ‘sweet spot’ traci swoje krytyczne a nieraz i fundamentalne znaczenie. Niezależnie, oczywiście w ramach zdrowego rozsądku, od zajmowanej miejscówki naturalność, namacalność a przede wszystkim ogniskowanie źródeł pozornych pozostaje wzorcowe. Dzięki temu uczestniczący w weekendowych odsłuchach goście nie czuli żadnej presji dotyczącej w zajmowaniu środkowych miejsc w pierwszych rzędach. Zamiast polować na najlepsze podczas konwencjonalnych, stereofonicznych odsłuchów licznie zgromadzona publiczność zdecydowanie bardziej woleli skupić się na muzyce, a było na czym:
– „Back to the tracks” Tina Brooks
– „Introducing Ray Draper” Jackie McLean & Co
– “That’s All” Bobby Darin
– “A Quick One” The Who
– “To You” Chie Ayado
– “Kisses On The Bottom” Paul McCartney
– „Satchmo Plays King Oliver” – Louis Armstrong & His Orch – 45 RPM z fenomenalnym wykonaniem „St. James Infirmary”
-“The NOW What?! Live Tapes” Deep Purple
– “We Get Requests” The Oscar Peterson Trio
– Audiophile Legends “Moonlight Serenade” Ray Brown & Laurindo Almeida
– “Saxophone Colossus” Sonny Rollins
– Horace Silver And The Jazz Messengers
– “13” Black Sabbath – CD vs LP
– “Diabolus in Musica, Accardo interpreta Paganini”
– “Duets” Frank Sinatra 20TH Anniverdary Super Deluxe Edition
– “Julie is her name” Julie London
– “Two Men with the Blues” Willie Nelson, Wynton Marsalis
Powyższa lista zawiera, a przynajmniej powinna zawierać, większość nagrań, jakie można było usłyszeć we Wrocławiu w sobotę do ok. godz.16:30 – później niestety musieliśmy się zbierać, żeby w miarę spokojnie i o jakiejś ludzkiej porze dotrzeć do domu.
Wszystkich wrażeń wyrazić oczywiście nie sposób a i prawdę powiedziawszy najlepiej usiąść w domowym zaciszu samemu sprawdzić, które z powyższych pozycji trącają czuła struny naszej muzycznej wrażliwości. Część znanych mi osób uważa ponadto, iż „mówienie o muzyce tańczenie o architekturze”, w związku z powyższym ograniczę się tylko do kilku najbardziej intrygujących momentów sobotniego spotkania.
„13-ka” Black Sabath z CD a następnie z LP, utwór 2. – „God Is Dead ?”
Na CD przekaz zdominowany był przez przesadzony, wzbudzający się i destruktywnie wpływających na czytelność bas. W pierwszej chwili taki monumentalny i spektakularny sposób prezentacji mógł robić wrażenie, jednak to, co jest wskazane przy doom metalu niekoniecznie sprawdza się przy prostym, spontanicznym Rocku. Przesiadka na LP zdecydowanie poprawiła sytuację. Co prawda Thales na początku grymasił i z dźwiękiem działy się dziwne rzeczy, lecz kiedy wreszcie zaskoczył (źródłem anomalii okazały się ładunki elektryczne zgromadzone na dopiero co rozfoliowanej płycie) bezdyskusyjnie zdyskwalifikował cyfrową konkurencję. To, co z cyfry było płaskim i mało angażującym jazgotem nabrało soczystości i homogeniczności. Bas oczywiście nadal pozostawał na faworyzowanej pozycji, jednak nie zaburzał motoryczności i nie zawłaszczał rejonów pasma do niego nienależących. Efekt finalny bogactwem i gęstością średnicy przypominał marschallowską manierę emocjonalnego ‘dopalania’, co w takim repertuarze okazało się zabiegiem nie tylko ze wszech miar pożądanym, lecz wręcz zbawiennym.
Nie mogło też oczywiście zabraknąć „St.James Infimary” z „Satchmo Plays King Oliver” Louisa Armstronga, i prawdę powiedziawszy gdyby trzeba było tylko dla tego nagrania przyjechać do Wrocławia nie zastanawiałem się nawet chwili.
“We Get Requests” The Oscar Peterson Trio można było odsłuchać w wersji 33 i 45 RPM. Różnice może nie były tak kolosalne jak pomiędzy wkładkami mono/stereo, ale znów był to kolejny krok ku absolutowi zarezerwowanemu wyłącznie muzyce granej i słuchanej na żywo.
Wzrost dynamiki i stabilności na pewno były warte dodatkowych nakładów finansowych związanych z osiągnięciem stanu posiadania dwupłytowego 200g wydania.
Powrót do mono i na talerzu Firebird’a zagościł “Saxophone Colossus” Sonny’ego Rollins’a. Timing, artykulacja i faktura przywodziły na myśl wspomnienia z odsłuchów mastertape’ów na topowym szpulowcu. Tutaj nie było miejsca na gdybanie i czysto akademickie dyskusje. Mając takie perełki w kolekcji posiadanie monofonicznej wkładki nie jest żadną fanaberią zblazowanego audiofila, lecz zwykłą koniecznością wynikającą nie tylko z czysto hedonistycznych pobudek, lecz zwykłego szacunku dla odtwarzanego materiału. Chociaż z drugiej strony do zaistniałej sytuacji osobiście bardziej pasuje mi zasłyszane niedawno porównanie do różnicy pomiędzy piękną kobietą przyodzianą w eleganckie pończochy a prezentującą się w rajstopach. Niby i jedne i drugie służą do tego samego, lecz jakby na to nie patrzeć dysonans natury czysto estetycznej jest aż nadto oczywisty.
Przy okazji rytuałów związanych z winylowym sacrum Roger Adamek nie byłby sobą gdyby nie skorzystał z okazji i nie zaprezentował zbawiennego wpływu frezarki, czyli CD Sound Improver’a firmy AUDIO DESK SYSTEME GLASS. Mina posiadacza srebrnego krążka, który został poddany (oczywiście krążek, nie właściciel) obróbce skrawaniem nie była zbyt szczególna, lecz kiedy tak stuningowany dysk wylądował w odtwarzaczu konsternację zastąpiły zdziwienie i uśmiech zadowolenia. Nieopodal szlifierki skromnie stał RCMowski Bonassus, który choć nie grał (przynajmniej w sobotę) budził sporą ciekawość zgromadzonych słuchaczy.
Już niejako na zakończenie naszej wizyty udało nam się ‘załapać’ na fragment prezentacji poprowadzonej, przez zaproszonego przez Piotra Guzka gościa – Pana Adama Domagałę – pomysłodawcę projektu i producenta m.in. albumu „Kilar” Kuby Stankiewicza.
Oczywiście tego typu imprezy nie maja większego sensu bez dostawców rzeczy najwazniejszej, czyli muzyki, Tak też było i tym razem a dzieki obecności stoiska Vinyl Goldmine co i rusz któryś ze słuchaczy uzupełniał swoją płytotekę o brakujące winyle. W moim przypadku było podobnie i z Wrocławia wróciłem z amerykańkim „grubym” tłoczeniem „Machine Head” Deep Purple, choć kilka pozycji z cięższych i bardziej progresywnych obszarów Rocka kusiło, oj kusiło.
Niestety ze względu na napływające wiadomości o pogarszających się warunkach pogodowych nie mogliśmy dłużej zwlekać i z poczuciem niedosytu zmuszeni byliśmy udać się w drogę powrotną. Na zakończenie warto wspomnieć o jeszcze jednym elemencie, który znacząco podniósł komfort odsłuchu. Niezaprzeczalną zaletą inaugurującej tegorocznego „Audiofila” prezentacji była praktycznie bezszelestna i nad wyraz skuteczna klimatyzacja. Niby detal, lecz dla stałych bywalców i wystawców warszawskiego Audio Show, detal, który ma znaczenie.
Serdecznie dziękujemy za gościnę, wyborną muzyczna ucztę i … do zobaczenia za miesiąc.
Tekst i zdjęcia: Marcin Olszewski
Opinia 2
Od kilku lat w stolicy Dolnego Śląska – Wrocławiu – znany wielu bywalcom koncertów jazzowych pan Piotr Guzek, organizuje cykliczne spotkania o tematyce audio. Dzieje się to przy dużym wsparciu finansowym władz miasta, które tym sposobem uzasadniają swoje aspiracje do bycia „Europejskim Miastem Kultury”. Podobna do warszawskiego Audio Show micro – formuła jest odsłoną pojedynczego wystawcy, mającego zaprezentować się z jak najlepszej strony – czytaj: zestawić synergicznie grający set. To nie jest pokaz – przynajmniej w założeniach – stricte komercyjny, lecz zachęcenie słuchaczy do obcowania z muzyką w dobrej jakości i próba namówienia ich do chodzenia na niosące o wiele większą dawkę emocji koncerty. Mimo, że wrocławska impreza nie poraża rozmachem, ma w sobie jakiś magnes przyciągający wielu ludzi z całej Polski. Przykładem możemy być my: Marcin i ja, pchani audiofilską pasją, do zeszłego sezonu jeździliśmy jako obserwatorzy incognito, a w tym roku dzięki propozycji organizatora, zostaliśmy jednym z patronów medialnych obecnego cyklu. Niesie to za sobą trochę obciążeń, na szczęście każde hobby pomaga człowiekowi patrzeć na wszystkie związane z nim problemy, jako łatwe do pokonania, dlatego w miarę naszych skromnych umiejętności i zdecydowanie większych chęci, postaramy się przekazać atmosferę tegorocznych spotkań melomanów i koneserów dźwięku. Będzie to wypadkowa naszych subiektywnych preferencji, ale mam nadzieję, że oddamy ducha tej powołanej przez Piotra Guzka idei.
Obecny cykl zapoczątkował pokaz archaicznego formatu zapisu, jakim jest mający coraz więcej zwolenników poczciwy analog. Z uwagi na bardzo silny trend powrotu gramofonu do łask, organizator postanowił zaprosić powszechnie znanego właściciela salonu RCM w Katowicach – pana Rogera Adamka. Człowiek różnie postrzegany pośród branży, w jednej dziedzinie (analog) nie wzbudza żadnych kontrowersji. Przy wszystkich utyskiwaniach, nawet najwięksi oponenci przyznają, że ten temat zna jak mało kto w naszym kraju i Jego prezentacja miała potwierdzić pełne zaufanie pana Guzka dla fachowości gościa z Górnego Śląska. Z uwagi na fakt, iż obaj kochają muzykę z poczciwej płyty winylowej, bez większych problemów ustalili, że zorganizują swojego rodzaju pojedynek wewnątrz tego formatu: wkładka mono kontra wkładka stereo na materiale jednokanałowym. W dobie kryzysu gospodarczego mało kto może pozwolić sobie na montaż dwóch ramion z odpowiednimi dla zapisu rylcami i wszystkie płyty odtwarza kartridżem stereofonicznym. Sam tak słucham i nawet przez chwilę nie zastanawiałem się, czy warto pojawić się w styczniowy weekend (18-19) we Wrocławiu. Jeden tor odsłuchowy, ten sam phonostage, gramofon umożliwiający montaż dwóch ramion (Dr. Feickert Firebird) i dwie, z podobnego pułapu cenowego, wkładki – mono, stereo, gwarantowały bezpośrednie, pokazujące ile tracimy na sztucznym łączeniu dwóch ścieżek odczytanych z jednokanałowej płyty, miarodajne starcie. Gdzieś w necie pojawiają się różne opinie, ale osobista weryfikacja była obowiązkowa i niestety dla budżetu domowego, drastycznie zmieniła układ domowej listy wydatków.
Zespól RCM-u nie napinając się na epatowanie ilością zer w cenie przywiezionych komponentów, postawił na ogólne dopasowanie brzmieniowe poszczególnych elementów. Cały pokaz miał być starciem sposobu odczytu (jedno i dwukanałowego) materiału monofonicznego, a reszta toru służyła tylko do uzyskania odpowiedniej jakości końcowego dźwięku, który mimo drugoplanowości był na wysokim poziomie. Zastana konfiguracja wzmacniająca to: kolumny Gauder Akustik Arcona 100, wzmocnieniem zajmowała się zeszłoroczna światowa nowość – zestaw pre-power Alluxity One, a okablowanie pochodziło od duńskiej marki Argento Audio. Jako źródła wystąpiły dwa gramofony – napędzany akumulatorowo Thales TTT-Compact z eliminującym do granicy 0,008 stopnia błąd kąta prowadzenia wkładki ramieniem Simplicity i umożliwiający zamontowanie dwóch ramion na jednej plincie – Dr. Feickert Firebird, a także dzielony odtwarzacz kompaktowy firmy CEC (transport CEC TL3N + przetwornik DA3N). Główne bohaterki tej wrocławskiej odsłony – zamontowane na Dr Feickercie rywalizujące ze sobą wkładki – to Miyajima Zero (mono) na ramieniu SME M2-9R i Miyajima Takumi (stereo) na ramieniu Morch DP-8 ”Anisotropic”. Widok tak zaawansowanego konstrukcyjnie i kompleksowo wyposażonego źródła oczaruje nawet największego przeciwnika. Dla laika taki widok jest dziełem sztuki, a dla winylowca swoistym wymarzonym ołtarzem. Choć nie był to szczyt osiągnięć tej techniki, niestety muszę ostrzec, iż nerka może nie wystarczyć do uregulowania należności podczas procedury zakupowej. Jednak, jeśli ktoś posiada wolne moce pieniężne i nabędzie opisany zestaw, śmiało może zapomnieć o jakichkolwiek zmianach, gdyż taki set gwarantuje satysfakcję na długie lata.
Wydaje mi się, że mocną stroną portalu „Soundrebels” jest podwójne spojrzenie na opisywany temat – nie konsultujemy ze sobą tekstu i wniosków końcowych, a znając reporterską drobiazgowość w wyliczankach sprzętowych i płytowych Marcina, nie będę powielać tych wiadomości, skupiając się na emocjach, jakie przeżyłem podczas tego spotkania. Oczywiście oprę je na podobnych płytach, jednak w formie wrzutek informacyjnych. Tak jak wcześniej pisałem, nie było takiej siły, która zmusiłaby mnie do wykreślenia tego wyjazdu z dalekosiężnych planów rodzinnych. Analog to dla mnie sposób na odzyskiwanie witalności w życiu codziennym, pozwalający nabrać sił, do toczenia walki z brutalnie wyzyskującym nas światem. Jeśli nie mamy odskoczni pozwalającej na chwilową alienację w świat muzyki lub innego hobby, nasze życie nie ma sensu. Ja staram się nie dopuszczać do zrobienia z siebie poganianego przez korporacyjnych szefów „japiszona” i zawsze wygospodaruję trochę czasu na przyjemności. Raz więcej, raz mniej, ale czekam na to z utęsknieniem. W tym resecie dnia codziennego pomaga mi właśnie analog, który chłonę z całym dobrodziejstwem inwentarza (sporo czasu pochłania obsługa). Na swoim gramofonie zawiesiłem niskopoziomową stereofoniczną wkładkę MC i używam ją do wszystkich rodzajów płyt, bez względu na technikę zarejestrowania dźwięku – mono-stereo. Od dłuższego czasu nachodzą mnie jednak myśli zastosowania drugiego ramienia ze stosowną jednokanałową igłą drapiącą placek asfaltu. Brakowało mi jedynie potwierdzenia słuszności inwestycji, dlatego opisywana prezentacja była świetną okazją do postawienia przysłowiowej kropki nad „i”. Wiele razy przekonałem się o wyssaniu z palca szerzonych w sieci informacji, ale mając dużą dawkę zaufania dla katowickiego RCM-u, bez większych obaw wybrałem się do Wrocławia. W końcu jak nic nie usłyszę, będę bogatszy o nowe doświadczenia i w kieszeni zostanie trochę środków płatniczych na płyty. Wiedząc, że odtwarzanie materiału monofonicznego nie wymaga zajęcia miejsca w sweet-spocie, niezobowiązująco zasiadłem w ostatnim rzędzie z boku. Na nieszczęście dla mojej małżonki to, co dobiegło do moich organów odpowiadających za kontakt foniczny ze światem zewnętrznym, przeszło najśmielsze oczekiwania.
Zanim przystąpię do opisu wrażeń, dodam ważną dla wielu chętnych wkroczenia w świat mono słuchaczy informację. Do pokazu w zdecydowanie większej części używano nowotłoczonych i łatwo dostępnych na rynku płyt. Podjęcie decyzji o montażu drugiego dedykowanego do mono ramienia, nie zmusza nas do nalotu na antykwariaty w poszukiwaniu takich rodzynków, tylko pozwala na wysyłkowe zakupy w sklepach internetowych. To było celowe działanie, pokazujące, jak łatwo wkroczyć na tą ścieżkę.
Wracając do pokazu, gdy popłynęły pierwsze muzyczne takty gigantów rocka – The Beatles z krążka „Yellow Sumarine”, wszystkie moje oczekiwania zostały wywrócone do góry nogami. Spodziewałem się lepszego – choć nie wiedziałem dokładnie jakiego – dźwięku, ale to na pewno nie była wizja innej półki jakościowej. Staram się nie epatować zbytnio emocjami, ale czasem się nie da i teraz mamy podobny przypadek. Najlepsze rezultaty w wykazaniu przewagi jednego aspektu nad drugim, uzyskujemy zaczynając od lepszej jakościowo wersji, gdyż skok w dół łatwiej wychwycić, tymczasem dostaliśmy całkowicie odwrotną procedurę, która nie wpłynęła na odróżnienie poziomu przeskoku jakościowego. Pierwsza, stereofoniczna odsłona monofonicznego zapisu brzmiała przyzwoicie, ale drugie dedykowane podejście (mono) tchnęło w odtwarzany materiał zadziwiająco dużą dawkę życia. Wszystkie źródła pozorne nabrały kolorytu i nasycenia, zwiększając tym sposobem swój odstęp od szumu tła, które teraz było prawie niesłyszalne. Oczywiście pomiędzy utworami dało się odczuć towarzyszący temu formatowi przesuw igły po płycie, ale użycie odpowiedniej wkładki zmniejszało go do niezauważalnych dla winylomaniaka poziomów. Ta czytelność i namacalność pozwoliła na chłonięcie całości przekazu, bez rozdrabniania go na składowe pasma i jakości sceny muzycznej, która z uwagi na sposób realizacji nie może odwzorować jej w trójwymiarze. Dla kogoś, kto tego nie doświadczył, moje dywagacje mogą brzmieć śmiesznie, ale obecni ze mną słuchacze raczej nie zaprzeczą moim słowom. Najdziwniejszy jest fakt, że nie była to kosmetyka, tylko przeskalowanie jakości na wyższy poziom percepcji. Porównując odsłonę stereofoniczną do monofonicznej, ta pierwsza była płaska, szumiąca i mało angażująca. Gdybym tego nie usłyszał, prawdopodobnie bym nie uwierzył, ale po to są podobne spotkania, by umożliwić audiofilom wyrobienie własnego zdania. Siedząc z tyłu widziałem sporo kręcących z niedowierzaniem głów i sądzę, że kto się pojawił, na pewno nie żałuje tego posunięcia.
Dalsze pozycje płytowe potwierdzały słuszność odtwarzania ich dedykowanymi wkładkami, a tytuły muzyków pokroju JACKIE McLEAN’a & CO ze swoimi projektami dawały popis bogatych w mikro-informacje pasaży nut. Nisko i matowo grająca, wymagająca sporej pojemności płuc do obsługi tuba, na przemian z soczystym, gładkim saksofonem i dźwięczą trąbką, prowadziły ciekawe konwersacje, które na tle fortepianu i perkusji w pełnej krasie pokazały warsztat bohaterów sesji nagraniowej. Ta z pozoru wolno i monotonnie snująca się muzyka, przykuwała uwagę namacalnością i typową dla analogu pastelowością brzmienia. Każdy muzyk dostał swoje pięć minut, w których udowadniał nieprzypadkowość znalezienia się w studiu nagraniowym. To było moje ulubione granie.
Słuchanie w formacie mono nie było jedynym wyznaczonym przez naczelnego wodza „Korei Północnej” celem imprezy i w jej trakcie mieliśmy również nauszny pokaz działania skrawarki do płyt kompaktowych, porównanie cd do winyla, jak też konfrontację materiału wytłoczonego w dwóch prędkościach 33 i 45 rpm. Ja wiedziałem jak to się skończy i usłyszałem tylko potwierdzenie moich wcześniejszych doświadczeń. Użyta do tego celu płyta Oscara Petersona, to wydany przez oficynę Verve i zatytułowany „WE GET REQUESTS” czarny krążek. Powolnie snujący się po strunach kontrabasu smyczek, w akompaniamencie zawieszonych w wirtualnym bycie dzwonków, już na 33 obrotach był majstersztykiem artysty i realizatora nagrania, ale zwiększenie odległości rowków i prędkości ich odczytywania, zbliżyło nas do absolutu dźwiękowego, pozwalając wychwycić szmer przesuwającego się po strunach włosia smyczka. Tak jakbyśmy przyłożyli ucho do kontrabasu. Piorunujący efekt, a to przecież warunki wystawowe, które mimo najlepszego ustawienia zawsze są pewnym kompromisem, pozwalającym ogarnąć większą ilość słuchaczy. W takim tonie mógłbym ciągnąc ta opowieść w nieskończoność, jednak sądzę, że tymi kilkoma przykładami udało mi się przekazać to weekendowe przesłanie. Jeśli ktoś nie był, a miałby chęć skonfrontować tą relację z rzeczywistością, może zaznać podobnych doznań w katowickim salonie. Wystarczy jeden telefon.
Tak po krótce wyglądał pierwszy dzień wrocławskiego spotkania zatytułowanego „Audiofil”. Z dziennikarskiego obowiązku dodam, że wszystkie wynikające z przyczyn technicznych przerwy uświetniał opowieściami pomysłodawca imprezy Piotr Guzek. W swojej karierze zawodowej spotkał wielu artystów, o których godzinami mógłby mówić i tylko główny cel imprezy nakazywał skracać anegdoty do minimum. Kto był w ten weekend dowiedział się wielu ciekawych rzeczy i wyciągnął jakieś wnioski. Czy złe, czy dobre, zależy od preferencji, jednak sądzę, że przybyli goście nie żałowali spędzonego w akompaniamencie winylu czasu i z przyjemnością odwiedzą pana Piotra Guzka podczas następnej osłony tegorocznego cyklu.
Jacek Pazio