1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. AudioMachina CRM II

AudioMachina CRM II

Opinia 1

Stereotyp „wszystko co amerykańskie jest duże” przylgnął do tego kraju chyba już na dobre. Oczywiście jest to konsekwencją panującej tamże ogólnej gigantomanii, co po kilkuletnim okresie testowania przybyłych zza oceanu konstrukcji znakomicie rozumie mój kręgosłup. I teoretycznie wszystko byłoby w porządku, gdyby nie inny, również bardzo często powtarzany zwrot „wyjątek potwierdza regułę”. Tak tak, dzisiaj spotykamy się z podobnym przypadkiem. Pewnie nie uwierzycie, ale gdy po raz pierwszy ujrzałem dostarczony do testu produkt, nawet pół żartem, pół serio nie powiedziałbym, że producent jest Stanów Zjednoczonych. Już samo słowo „monitor” nie do końca utożsamiało się z ogólnym dążeniem wspomnianego narodu do bycia „naj”, tymczasem, to co zostało dostarczone do testu, było rasowymi nawet nie monitorami, tylko „mini monitorami”. Ale proszę się nie obawiać, mimo minimalizmu gabarytowego bez problemu osiągały zbliżoną do niejednej europejskiej konstrukcji podłogowej wagę, jedynie rozmiar miał się nijak do zakorzenionych w podświadomości oczekiwań. Jeśli jednak nie wierzycie moim wynurzeniom, proszę spojrzeć na fotografie, a okaże się, że nawet o jotę nie mijam się z prawdą. Gdy sprawę physis mamy za sobą, z przyjemnością przedstawiam wszystkim amerykańskie monitory AudioMachina CRM II, których dystrybucją w naszym kraju od zeszłego roku zajmuje się katowicki RCM.

Akapit wizualizacyjny z racji skromnych gabarytów i aparycji będzie równie oszczędny jak sama konstrukcja kolumn. One po prostu mają grać, a nie sztucznie mamić klienta rozdmuchanymi do granic przyzwoitości rozmiarem, kształtem i wykończeniem obudowy. Nieduże korpusy dla każdej z pary przetworników to nic innego, jak dwa grube płaty aluminium, które po wydrążeniu odpowiednich sfer mieszczących głośniki i zwrotnice skręcono w jedną całość. I proszę mi wierzyć, dzięki temu zabiegowi mimo wydawałoby się niedużych rozmiarów dostajemy bardzo ciężkie, generujące dźwięk klocki Lego. Przód kolumienek oferuje dwa przetworniki – niskośredniotonowy i ubrany w filcową ramkę wysokotonowy, nad którymi dumnie pyszni się wyfrezowane logo marki. Tył z racji przymusu korzystania z dopasowanych do potrzeb konkretnego klienta stendów wyposażono w mocujące kolumny do wspomnianych podstawek terminale, a także pojedyncze zaciski kolumnowe i tabliczkę znamionową. Niestety, pozycjonujące bohaterów dzisiejszego testu podstawki nie są dostarczane w komplecie, dlatego jako testowe uzupełnienie opisywanych konstrukcji dystrybutor dołączył swój umożliwiający zawieszenie ich na kilku wysokościach bardzo ciężki, a dzięki temu stabilny projekt VAPa.
        
Rozpoczynając rozprawę na najbardziej interesujący nas temat muszę wszystkich ostrzec przed popełnianiem sporego błędu, jakim jest zbyt szybkie wydawanie opinii po przejściu ze zdecydowanie większych kolumn na tak małe konstrukcje. Nawet mimo sporego osłuchania prawie dałem się ponieść nieuzasadnionemu, bo przedwczesnemu z racji rozpoczęcia odsłuchów szukaniu dziury w całym w generowanym dźwięku. Nie chodziło nawet o jego wolumen – choć po tych kilkunastu dniach muszę powiedzieć, że mimo szokująco niewielkich rozmiarów kolumn  jest zaskakująco duży – tylko samą jego masę. Dodatkowym elementem w moim przypadku było zejście z niebotycznie drogich i fantastycznie gających flagowców Trenner & FrIedl DUKE, co po zrozumieniu specyfiki sytuacji wręcz zmusiło mnie do kilkudniowego przestawienia się na inne tory percepcji. I gdy po kilku srebrnych krążkach nawiązaliśmy nić opisanej w tym teście przyjaźni, ostatecznym potwierdzeniem z czym miałem do czynienia – mowa o AudioMachinach – była przesiadka na niewielkie podłogówki ze średnich stanów cenowych innej marki. I wiecie co? To był bardzo dobrze pokazujący poziom jakości dźwięku amerykanów zbieg okoliczności. Okazało się bowiem, że może basu w przytoczonych podłogówkach było i więcej, tylko na tle tego wydawałoby się zaoceanicznego cherlaka był zbyt zwalisty i raczej stawiał na ilość, a nie na jakość. Puenta? Powiem tak: do odbioru tak zaproponowanej prezentacji sceny muzycznej muszą być spełnione dwa warunki. Jeden związany jest z wielkością docelowego pomieszczenia – raczej nieduże, co po kilkudziesięciu innych małych konstrukcjach umiałem odpowiednio u siebie przefiltrować, a drugi niestety wymaga od słuchacza wyedukowania. Jeśli szuka masowania wnętrzności i głównym zarzutem będzie brak takiego aspektu, może zapomnieć o tym modelu AudioMachiny. Ale nie, żeby go wcale nie było, tylko był adekwatny do rozmiarów kolumn, a gdy grałem naprawdę głośno, czasem nie poznawałem tych maleństw. Jeśli natomiast oczekuje poukładanej, dobrze oddanej w wartościach szerokości i głębokości z naciskiem na rozdzielczość przekazu nawet przy wysokim natężeniu dźwięku sceny muzycznej, z dużą dozą pewności co najmniej pozytywnie zaskoczy się z możliwości CRM dwójek. To wręcz niewiarygodne, że z takich pchełek możemy wykrzesać tyle energii i to pod pełną kontrolą, bez krzty zniekształceń. Oczywiście sama skuteczność kolumn (82 dB) funduje nam pewne wymagania mocowe od współpracującego z nimi pieca, ale gdy przygotujemy im wydajnego zawodnika, pozostanie nam tylko pławić się w zarezerwowanych tylko dla monitorów znikaniem z pokoju z fantastycznym oddaniem realizmu wirtualnej sceny stylem prezentowania muzyki.   
Gdybyśmy przyglądali się poszczególnym testowym pozycjom płytowym, na początek zaproponowałbym bardzo popularną w procesach odsłuchowych wielu audiofilów Cassandrę Wilson z krążkiem „Traveling Miles”.  Fenomenalnie oddany barwowo głos artystki wspomagany trochę podkręconymi na stole realizatorskim instrumentami nawet przez moment nie zwróciły mojej uwagi na niedostatki w podstawie basowej. Było szczuplej niż podczas wielokrotnych prób z dużymi przetwornikami, ale suma summarum to podejście wypadło chyba najrówniej ze wszystkich, gdyż gdy wymagał tego zarejestrowany materiał, czułem sporą dawkę stopy perkusji, czy masy kontrabasu, ale bez najmniejszej przysłowiowej buły nawet po sporym odkręceniu gałki volume. Oczywiście nie odnotowałem trzęsienia ziemi, ale biorąc pod uwagę deklarowane przez producenta możliwości soniczne całości prezentacji spokojnie postawiłbym piątkę. Drastyczna zmiana repertuaru na folk-metal grupy Percival również nie była palcem Bożym dla słuchanych konstrukcji, gdyż jak wspomniałem na wstępie, maluszki jeśli tylko uciągnie je wzmacniacz, nie boją się, a wręcz radują z możliwości oddania w eter miedzy kolumnami dużej dawki decybeli, a takie właśnie oczekuje proponowany materiał. Myślicie, że dalej będę bronił Machin za wszelka cenę? Nie muszę, gdyż zrobią to same, gdy ich posłuchacie. Ale dla uspokojenia atmosfery i powrotu do pewnego ogólnego punktu odniesienia dodam tylko, że w porównaniu do dużych kolumn podłogowych bas jest raczej sferze dobrze informującej nas o swoim bycie symboliki. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, ponieważ nie otrzymujemy lejącej się po podłodze lawy, tylko naszpikowane informacjami niskie piki, a za to już wielu audiofilów pozwoli się pokroić. Kończąc tę pozycję płytową nie muszę chyba podnosić tematu pełnego wglądu w wykrzyczany przez artystów tekst. Dostajemy pełną artykulację słów, co pozwalało np. prześledzić los biednej dziewczynki w drugim utworze kompilacji, a dodam, że łatwego życia nie miała. Może wydać się Wam to śmieszne, ale gdy zapoznawałem się z tym tekstem podczas recenzji płyty i słuchałem go na przypadkowo zastanym opisywanym wówczas secie z dość niskiej półki, do zrozumienia słów potrzebowałem kilku odtworzeń utworu, gdy tymczasem przy pomocy AudioMachin bez problemów poznawałem los bohaterów za pierwszym podejściem. No dobrze, był spokojny jazz, był metalowy łomot, tak więc czas na realizatorski cymesik z repertuaru Buxtehodego w wykonaniu The Purcell Quartet zatytułowany „Membra Jesu Nostri”. W tym przypadku maestria wykonania i zebrania na stół mikserski pokazała gdzie nasze dzisiejsze amerykańskie bohaterki czują się jak ryba w wodzie. Brak najniżej schodzących instrumentów całkowicie oddalał wszędobylskie pragnienie masujących nas niskich rejestrów, a idealnie podany plan zajmowanych przez artystów miejsc na scenie pozwalał przyglądać się – jeśli tylko tego chciałem – każdemu z osobna lub pełnemu przedsięwzięciu muzycznemu. I chyba nie zdziwię Was stwierdzeniem, że największą rolę w oddaniu realizmu tego krążka miała wyśmienita rozdzielczość dobiegającego do mych uszu dźwięków, a to w dobie spełniania oczekiwań klientów w zakresie ruchów sejsmicznych często traktowane jest po macoszemu. W tym przypadku trochę za sprawą rozmiaru, a trochę dzięki założeniom producenta dostałem pakiet czystych, niczym nie skażonych informacji, co całkowicie wynagrodziło mi wynikające z konstrukcji bolączki pasmowe.

Gdybym napisał, że są to bardzo  uniwersalne kolumny, oznaczałby to, że kłamię w żywe oczy. Jednak gdy stwierdzę, że są to idealne dla pewnego wycinka stawiających na niuanse brzmieniowe w niedużych pomieszczeniach melomanów paczki, będzie to idealne trafienie w punkt. Czy są dla wszystkich? Raczej nie. Niemniej jednak, oprócz tego, że przedkładający jakość ponad ilość sami zainteresowani powinni tego zakosztować, widzę również sporą grupę hołubiących dużym kolumnom grupę audiofilów, której przydałaby się konfrontacja z tak wyrafinowanymi maluchami. I to w dwóch kierunkach, czyli przesiadka na monitory i z powrotem, gdyż taka kolejność fajnie pokazuje różnice pomiędzy rozmiarami dźwięku słuchanych konstrukcji, a przy tym ewidentnie unaocznia ich tak poszukiwane przez różne grupy słuchaczy walory. Niestety mimo tego, że spora część populacji uważa, iż dobre kolumny zagrają dobrze wszystko, to w realnym świecie sprawy mają się całkowicie inaczej. Jak? Sprawdźcie sami, a gwarantuję, że przy odrobinie neutralności w ocenie, będziecie zaskoczeni.

Jacek Pazio

Opinia 2

Patrząc możliwie obiektywnie można uznać, iż rynek kolumn głośnikowych jest chyba najbardziej skostniałą dziedziną audio, gdzie nowości technologiczne pojawiają się na tyle rzadko, że … w większości przypadków przechodzą niezauważone. W dodatku sytuacji nie poprawia fakt iż innowacyjność w przerażającej większości przypadków rozumiana jest nie tylko przez odbiorców, lecz o zgrozo również twórców jako dziwaczność formy a nie stopień zaawansowania technologicznego.  Nie ma jednak co uogólniać, bo przecież populacja homo sapiens nie jest w ciemię bita i jednym z przejawów „tentegowania w głowie” (cytując uroczego lemura) jest zamiłowanie do kombinowania i prób naginania obowiązującym w naszym świecie praw, w tym praw fizyki. Nie wierzycie Państwo? No to proszę. Niby wiadomo, że duży przetwornik i to w dodatku wspomagany dużą skrzynią będzie, a przynajmniej powinien, grać „dużym” dźwiękiem, za to mały driver i mała skrzynia będą dysponowały proporcjonalnie mniejszym wolumenem. Prawda? Teoretycznie tak, ale ludzkość zna przecież przypadki temu najogólniej rzecz biorąc przeczące. Wystarczy posłuchać kolumn Boenicke, Crystal Cable Arabesque Minissimo, Guru Audio, Raidho, czy naszych rodzimych RLSów Calisto, by poddać w wątpliwość znaczną część akustycznych prawideł i dogmatów. Do powyższego grona zaliczyć również można bohaterów dzisiejszej recenzji – pochodzące z USA niewielkie kolumny podstawkowe AudioMachina  CRM II.

Niby o gustach się nie dyskutuje, ale już własną opinię wyrazić można i w tym miejscu właśnie to czynię, gdyż patrząc na ofertę AudioMachiny niezwykle trudno mi znaleźć wytłumaczenie takiej a nie innej koncepcji wzorniczej. Oczywiście można byłoby przejść nad takim status quo do porządku dziennego i tylko wzruszyć ramionami, że w końcu od tworzenia rzeczy nazwijmy to lapidarnie ładnych są przecież Włosi, ale przy podłogowych AudioMachinach nawet bratnie EgglestonWorksy, które przecież też nie grzeszą miłymi oczu krągłościami wydają się wprost szalenie atrakcyjne. Całe szczęście do naszej redakcji trafiły najmniejsze, należące do Compact Reference Line monitorki CRM II, bo przy przypominających sprasowane prototypy muminków Pure NSE, czy Maestro GSE niemalże na starcie wskazana byłaby metodologia „ślepych” testów.
Swoimi proporcjami i gabarytami CRM II przypominają nie tyle pudełka po butach, choć i takie skojarzenia z ust osób postronnych na ich widok padały, co standardowe kolumny efektowe w średniej klasy systemach kina domowego. Powiem nawet więcej – one są wręcz bliźniaczo podobne, głównie poprzez charakterystyczną tubkę okalająca tweeter, do … Triangli Heyda EZ (linia Esprit). Owo podobieństwo nieco słabnie po zamocowaniu ich na dedykowanych – dostarczonych przez dystrybutora standach VAP-a, choć uzyskany efekt wizualny oscyluje wtenczas gdzieś pomiędzy budką dla ptaków a sygnalizatorem świetlnym. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że skojarzenia to przekleństwo, ale ja miałem właśnie takie i nic na to nie poradzę, na Państwa skojarzenia również, więc lepiej przejdźmy do części mniej subiektywnej, czyli zagadnień technicznych.
Obudowy CRMów to skręcone ze sobą w ośmiu punktach (przynajmniej tyle widać) wyfrezowane od wewnątrz, wykonane z aluminium lotniczego odlewy. Uzyskane w ten sposób konstrukcje są nie dość, że wzorcowo sztywne i całkowicie głuche akustycznie, to zaskakująco, jak na swoje gabaryty ciężkie. Umieszczony we wspomnianej przed chwilą niewielkiej, otoczonej miękkim filcem tubce 25 mm przetwornik wysokotonowy pochodzi najprawdopodobniej od Morela a znajdujący się tuż pod nim mid-woofer to klasyczny (acz podobno modyfikowany) 15 cm ponacinany celulozowy Reveator Scan Speaka. Ukryta w dedykowanej komorze zwrotnica jest pierwszego rzędu z częstotliwością podziału ustaloną na 3 kHz i nosi nazwę Puritst Ti. Skuteczność takiego układu producent określił na 84 dB przy 8 Ω, co już na dzień dobry wyraźnie daje do zrozumienia, że amplifikację trzeba będzie dobierać z rozmysłem i … dość wypchanym portfelem.
Ścianę tylną zdobi jedynie osiem schowanych w dedykowanych łuzach łbów torxów, cztery nagwintowane otwory do zamocowania standu (poprzez już zainstalowane elementy montażowe) i pojedyncze zakręcane terminale głośnikowe o dość surowym wyglądzie i niezbyt zachęcającym do aplikacji szerokich widełek rozstawie. I jeszcze jeden drobiazg. Jeśli ktoś do tej pory zarówno w opisie, jak i na zdjęciach nie odnalazł nijakich śladów szczelin, czy innych wylotów układu bas-reflex, to niech już ich nie szuka, bo i tak nie znajdzie bowiem AudioMachiny są konstrukcjami zamkniętymi.

Część odsłuchową z pewnych względów, o czym dalej, postanowiłem podzielić na dwie części – pierwszą, poświęconą repertuarowi dedykowanemu tytułowym maluchom i drugą – z moim, przez wrażliwszą część populacji niekoniecznie akceptowanym „łojeniem”. Powyższy zabieg ma na celu przede wszystkim pokazanie, że nawet na iście high-endowym poziomie uniwersalność wcale nie jest rzeczą powszechną, czy oczywistą a tym samym mając ściśle określone, własne – wybitnie subiektywne preferencje muzyczne wcale nie trzeba iść na kompromisy.

No to zaczynamy. Sesję odsłuchową rozpoczęła filigranowa Youn Sun Nah ze swoim ostatnim albumem „Lento”. Ciepły głos wokalistki został idealnie zawieszony w wielce sugestywnej przestrzeni a akompaniujący jej (oczywiście Nah, nie przestrzeni) muzycy idealnie ocinali się od aksamitnej czerni przestrzeni o naturalnym, długim pogłosie. I w tym momencie dochodzimy do fenomenu AudioMachin, bo oferowany wolumen dźwięku by praktycznie odwrotnie proporcjonalny do gabarytów kolumn. Był po prostu na tyle duży, że z zadziwiającą swobodą wypełniał naszego blisko czterdziestometrowego OPOSa, z czym czasem mają problem wizytujące nas konstrukcje podłogowe. W dodatku, w przypadku partii wiolonczeli i kontrabasu wygrywanych przez Larsa Danielssona można było mówić o pewnym, nawet nie tyle podbiciu, co delikatnym powiększeniu – pokazaniu instrumentów nieco większymi niż są w rzeczywistości, po … amerykańsku. Na bardzo wysokim poziomie stały również rozdzielczość, oraz witalność, żywiołowość przekazu. Namacalność spektaklu nie pozostawiała nawet najmniejszych oznak niedosytu. Wszystko działo się natychmiast i bez zbędnego zawoalowania, czy spowolnienia a poczucie uczestnictwa w nagraniu / spektaklu stawało się faktem już od pierwszych dobiegających słuchaczy, bynajmniej nie z kolumn, dźwięków. Efekt „znikania” CRMów był niby do przewidzenia, w końcu mamy do czynienia z niewielkimi monitorkami, ale dość wysoko ustawione aluminiowe „domki dla ptaków” nawet mimochodem skupiały na sobie uwagę a tymczasem można było dostać od tego wpatrywania wytrzeszczu a i tak muzyka dochodziła stamtąd, gdzie w danym momencie zostało zogniskowane źródło pozorne a nie z samych głośników.
Kolejnym przedstawicielem krainy łagodności został Michel Godard z niezwykle często u nas goszczącym „A Trace of Grace” na którym jeśli tylko wszystko z systemem jest OK, to największe wrażenie sprawia akustyka sakralnych wnętrz Opactwa Noirlac. Tym razem najwidoczniej mieliśmy do czynienia z pełna symbiozą, bo ponad godzinę spędziliśmy praktycznie w bezruchu kontemplując rozbrzmiewającą wokół nas muzykę. W samych superlatywach w swoich dyskretnych zapiskach punktowałem takie niuanse jak swobodę artykulacji, siłę emisji i idealną wręcz interakcję zachodząca pomiędzy wokalistami a akompaniującymi im muzykami. Uważam, iż warto o tym wspomnieć, gdyż pomimo niezwykle precyzyjnego ogniskowania poszczególnych źródeł pozornych nie były one odizolowane od siebie w jakiś niewidzialnych szklanych bańkach, lecz mając swoje określone miejsca w przestrzeni idealnie się przenikały tworząc spójną, homogeniczną całość.
Część pierwszą zamykało złote wydanie (Japan 24K GOLD 24 BIT Limited 1000 Numbered CD) ścieżki dźwiękowej z „Gladiatora” Ridley’a Scotta i już tutaj do głosu zaczęły dochodzić fizyczne ograniczenia  CRM-ów. O ile spokojne „Progeny” nadal czarowało gęstym, soczystym i pełnym nasyconych barw przekazem, to już narastająca dynamika „The Wheat” z kulminacją pod postacią apokaliptycznych partii waltorni w „The Battle” okazały się zbyt ciężkostrawne dla testowanych kolumienek. Niby przy cichym, stanowiącym niejako tło do codziennych zajęć plumkaniu nie można było mieć większych zastrzeżeń, to niestety już przy standardowych poziomach głośności do głosu zaczęła dochodzić kompresja i utrata czytelności. Świetna, przynajmniej do tej pory, głębokość sceny powoli traciła swoją zjawiskowość ulegając niejako kondensacji, by stać się niemalże dwuwymiarową kalką przy chóralnych, finałowych partiach „Barbarian Horde”.
W ramach weryfikacji powyższych anomalii przystąpiłem do tury drugiej, którą rozpoczął (i zarazem zakończył) prog-metalowy „The Astonishing” Dream Theater. Niestety moje wcześniejsze obserwacje i tutaj znalazły swoje potwierdzenie. Choć na prostszych i mniej rozbudowanych fragmentach w stylu „Act Of Faythe” AudioMachiny czarowały przestrzennością, nasyceniem i precyzją to wraz we wzrostem zagmatwania i dochodzenia do głosu mrocznej strony mocy dźwięk tytułowych kolumn stawał się coraz bardziej wysilony. Proszę mnie jednak źle nie zrozumieć. Tragedii nie było a jedynie różnica pomiędzy stanem poprzednim a obecnym okazała się na tyle istotna, że nie zwrócenie na nią uwagi byłoby sporym niedomówieniem. Warto też uczciwie przyznać, że CRMy zachowywały wręcz stoicki spokój w porównaniu dajmy na to do rodzimych Ancient Audio Holography, dla których zaledwie kilkuminutowa kuracja repertuarem Sepultury okazała się niemalże zabójcza. Po prostu o ile krakowskie monitory o mało za przeproszeniem nie wypluły swych wooferów o tyle CRMy z wrodzonym wdziękiem po prostu nie przetwarzały najniższych składowych, bądź jedynie ograniczały rozdzielczość prezentacji. Nie było jednak sensu dłużej męczyć zarówno siebie, jaki amerykańskich gości, więc po niecałych dwóch kwadransach daliśmy sobie spokój jednoznacznie uznając, że z tej mąki chleba nie będzie. Nikomu w końcu nie zależało na zaklinaniu rzeczywistości i udowadnianiu, że sięgając do motoryzacyjnych analogii Mazda MX-5 nadaje się do przeprowadzek z przewożeniem pięcioosobowego narożnika włącznie. Otóż nie. Nie nadaje się i nikt nie ma do niej o to żalu, tak samo jak ja nie miałem problemów z tym, aby uznać, że najmniejszym AudioMachinom z symfoniczno – progresywnym metalem nie jest po drodze. C’est la vie.

AudioMachiny CRM II to kolumny jednoznacznie nietuzinkowe i skierowane do określonego – mającego jasno sprecyzowane oczekiwania odbiorcy. Posiadacze pięćdziesięciometrowych salonów, miłośnicy wielkiej symfoniki, czy cięższych odmian Rocka pewnie nie poczują się nawet zobligowani, by rzucić na nie uchem, ale wszyscy Ci, którzy szukają w muzyce spokoju, precyzji i przestrzeni a przy tym gustują w niewielkich barokowych, bądź jazzowych składach czym prędzej powinni spróbować ich posłuchać.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: RCM
Cena: 43 500 PLN

Konstrukcja: SSA (Solid Slab Aluminum), frezowane bloki aluminiowe
Pasmo przenoszenia:  45 Hz -20 kHz
Czułość: 84 dB przy 8 Ω
Głośniki:  6″ mid-bass, 1″ tweeter
Zwrotnica:  Puritst Ti według projektu AudioMachina, 3kHz
Wymiary (W x S x G):  30 x 20 x 15 cm
Waga:  12 kg/szt.
Zalecana moc wzmacniacza: 20 – 100 W/8 Ω

System wykorzystywany w teście:
– odtwarzacz CD: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny:  TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Pobierz jako PDF