Opinia 1
Po nadwyrężaniu kręgosłupa przy taszczeniu dzielonych zestawów Hegla (55 kg – link) i Alluxity(56 kg – link) perspektywa dźwigania kolejnej „dzielonki” niespecjalnie napawała mnie radością. Jednak podczas tegorocznego Audio Show moją uwagę zwróciła świetnie grająca i pomimo, że dzielona, to można by rzec, iście kompaktowa amplifikacja pochodzącego z Hong Kongu Auralica. Dynamika, czystość i jakaś naturalna swoboda dźwięku spowodowały, że kilkukrotnie zaglądałem do pokoju JPlay’a (polskiego dystrybutora marki), by po prostu posłuchać w ramach odpoczynku od wystawowego szaleństwa, dla własnej przyjemności. Nietrudno się domyśleć, że skoro dystrybutor był na miejscu a same urządzenia charakteryzowała nad wyraz korzystna relacja jakości brzmienia do wagi nie omieszkaliśmy dokonać wstępnych ustaleń związanych z testami tego uroczego zestawu na łamach SoundRebels.com.
Nawiązująca gabarytowo do segmentu midi obudowa przedwzmacniacza TAURUS PRE pod względem designu jest ucieleśnieniem połączenia minimalizmu formy z wzorową ergonomią. Z pozoru surowa bryła zyskuje przy dłuższym spojrzeniu na finezji dzięki tak z pozoru nic nieznaczącym detalom jak półkolista, schowana w podfrezowaniu grubego, aluminiowego frontu gałka regulacji głośności, przełamujące monotonię podłużne nacięcie, na linii którego osadzono podwójne gniazda słuchawkowe. Symetrycznie, po jej obu stronach umieszczono dwa niewielkie przyciski – górny umożliwiający wybór trybu przedwzmacniacza i wzmacniacza słuchawkowego, oraz dolny, pełniący funkcję selektora źródeł. Przy każdej z pozycji, w nawierconych otworach schowano dyskretne diody potwierdzające ich aktywność. Ściana tylna to również wzór porządku i elegancji. Umieszczone centralnie zintegrowane z bezpiecznikiem gniazdo sieciowe dzieli dostępna powierzchnię na znajdujące się po swojej lewej stronie gniazda wejściowe w postaci pary XLRów i trzech par RCA, oraz sekcję wyjściową w składzie pary XLR’ów i pary złoconych RCA. Z detali podnoszących ciśnienie uwagę zwraca adnotacja informująca o zalecanym napięciu (115V), jednak biorąc pod uwagę, że do testów otrzymaliśmy egzemplarze demonstracyjne niekiedy opisy niewiele mają wspólnego z rzeczywistością i tym razem było podobnie – zasilany 230V Auralic ani myślał grymasić. Standardowo w komplecie powinien być również pilot, lecz dziwnym trafem nie odnaleźliśmy go w kartonie. Powód okazał się równie prozaiczny, jak w przypadku napięcia – do „demówki” nie dorzucili w fabryce. Nic to. „Cywilnego” klienta końcowego tego typu atrakcje dotyczyć nie powinny.
Monobloki Merak to w porównaniu z pre przysłowiowo nie mają absolutnie niczego, bo i niby z jakiego powodu miały by mieć. W końcu to końcówki mocy a nie stół mikserski w Abbey Road Studios. Elegancki, delikatnie podfrezowany gruby aluminiowy front zdobi jedynie niewielki włącznik ze schowaną tuż nad nim mikroskopijną czerwoną diodką, logiem producenta i nazwą modelu. Koniec. Tył również nie wykracza poza ramy wszechobecnego minimalizmu. Gniazdo sieciowe zintegrowane z bezpiecznikiem i włącznikiem głównym po lewej, dość rzadko spotykany na naszym rynku zakręcany terminal głośnikowy Cardasa (ostatni raz miałem z czymś takim do czynienia przy okazji recenzowania kolumn Zu Essence) a po prawej wejście zbalansowane i wyjście (odwrócone) do podpięcia kolejnej końcówki do pracy w bi-ampingu.
Podobnie jak w przypadku konstrukcji „konwencjonalnych” sama próba określenia brzmienia jedynie ma podstawie tego, że dany wzmacniacz pracuje w klasie D jest równie precyzyjna i sensowna, jak stereotypowe sądy o charakterystycznych „sygnaturach” przypisywanych lampom, bądź tranzystorom. Przecież klasę D reprezentują popularne T-Ampy, konstrukcje oparte na gotowych modułach Ice Power, czy też rozwiązania promowane przez Lyngdorfa, bądź Linna. Pomijam już fakt, czy dany producent idzie na całość i wstawia zasilanie impulsowe, czy czekając na rozwój wypadków, bądź kierując się rozsądkiem i własnym słuchem wybiera „oldschoolowe” trafa. Podobnie jest z monoblokami Merak Auralica, które, tak przynajmniej zapewnia producent, łączą to, co najlepsze z przeszłości z możliwościami, jakie przed ambitnymi twórcami otwiera teraźniejszość. Dzięki temu w każdym z monobloków znajdziemy potężne 500W toroidalne trafo Plitrona, baterię kondensatorów o łącznej pojemności przekraczającej 56.000 μF, transformatory wejściowe Lundhala a ze wspomnianych nowości poważnie zmodyfikowane moduły Hypex UcDm, oraz moduły wyjściowe ORFEO Class A.
Sprawa z przedwzmacniaczem przedstawia się za to trochę inaczej. Jako bazę do powstania Taurusa Pre wykorzystano dostępny już wcześniej zbalansowany wzmacniacz słuchawkowy Taurus dokonując poważnych jego modyfikacji. W efekcie uzyskano niższe szumy bufora wejściowego, obniżono wzmocnienie, zniekształcenia, oraz inaczej ustawiono poziom biasu w module wyjściowym Orfeo. Nie ma jednak nic za darmo – poprawa parametrów na wyjściach liniowych, czyli tego, co w przedwzmacniaczach jest najważniejsze, ograniczyła w pewnym stopniu pierwotne możliwości Taurusa, więc miłośnicy bezkompromisowych rozwiązań i tak i tak powinni pomyśleć nad zakupem dedykowanej słuchawkom amplifikacji.
Czasem bywa tak, że usłyszany gdzieś system, urządzenie, czy nawet akcesorium powoduje tzw. efekt „Wow!”. Sprawia, że gdzieś tam w głowie przyporządkowany zostaje mu epitet „referencja” a niczego nieświadoma ofiara dzień po dniu buduje w sobie przeżytym niemalże metafizycznym doznaniom swoisty ołtarzyk. Wiedząc o powyższym starałem się przed domowym odsłuchem dokonać swoistego resetu, by do testu podejść bez zbytnio rozbudzonych oczekiwań. Swoje Gaudery lubię nad wyraz, lecz nie przeszkadza mi to pozostać przy okazji realistą – do grających z Auralicami monitorów Kaiser Acoustics Chiara za drobne 16 k€ „trochę” im brakuje. Tak więc na miarę własnych możliwości zastosowałem kilka technik wyparcia, dzięki którym liczyłem, że choć przez jakiś czas będę, zgodnie z psychosłownikiem „chroniony przed myślami, impulsami i wspomnieniami, które mogłyby wywołać lęk, obawę albo poczucie winy, gdyby stały się świadome”. No dobra, żarty na bok. Rozstawienie i podpięcie trzech niedużych urządzeń o łącznej wadze z ledwością przekraczającej 20 kg zajęło dosłownie chwilę, proces akomodacji termalnej całe szczęście minął podczas poglądowo – zajawkowej, przewidzianej na facebooka sesji fotograficznej. W odtwarzaczu wylądował ostatni remaster „Misplaced Childhood” Marillion i … nawet „zimne” Merak’i dały czadu. Głośniki zostały złapane w stalowe 400W kleszcze skośnookiej amplifikacji i nawet nie śmiały oponować. Zero dyskusji – pełne poddaństwo. No, no, pomyślałem zapowiada się nieźle. Kolejny krążek, tym razem coś mniej surowego – „Swings Both Ways” wymuskanego jak nigdy Robbie’go Williams’a i nadal wciągający bardziej niż chodzenie po bagnach drive. Zmuszające do podrygiwania, przytupywania, bądź choćby bujania stopą energetyzujący i ożywczy swing dzięki amplifikacji Auralica sprawdzał się lepiej niż popołudniowa „mała czarna”. Gładkości i soczystości dźwięku tez nie można było nic, na pierwszy rzut ucha wytknąć. Patrząc na przedział, w jakim lokuje się Taurus Pre z bliźniakami Taurus, to można nawet uznać, że było wręcz świetnie. Gęste, orkiestrowe aranżacje czarowały szeroką, niezwykle stabilną i zaprezentowaną z rozmachem sceną, na której zarówno soliści, jak i grający w orkiestrze muzycy mieli wokół siebie naprawdę sporo miejsca i nawet ostatnie rzędy, dalsze plany nie traciły nic ze swojej ostrości i precyzji. Całość była lekko ciemniejsza, bardziej karmelowa a jednocześnie bardziej klarowna niż innych D-klasowych konstrukcji, jakie miałem okazję odsłuchiwać. Charakteryzując się świetną selektywnością i nienarzucającą analitycznością Auralic’i stawiały jednak głównie na warstwę emocjonalną odtwarzanego materiału, na muzykalność. Starały się porwać słuchacza w wir wydarzeń i nie wypuszczać z objęć do ostatniego taktu. Taki zabieg może się podobać, jednak śmiem podejrzewać, że został on zaimplementowany celowo, gdyż o ile przedwzmacniacz podpięty pod mojego ECI nie wykazywał pewnej przypadłości o tyle monobloki nad wyraz umiejętnie pewien wstydliwy sekret starały się pod warstwą entuzjazmu, dynamiki i wręcz magnetycznej muzykalności ukryć. Chodzi mianowicie o barwę, a raczej o jej delikatne zmatowienie, delikatną patynę pokrywająca ledwie niewidoczną warstwą te fragmenty, do których lśnienia zdążyliśmy się już z inną amplifikacją przyzwyczaić. I to nie chodzi o brak powietrza, aury otaczających muzyków, bo tej, dajmy na to na „Antiphone Blues” Arne Domnerus, czy „Carmina Celtica” Canty było akurat tyle ile trzeba, baz sztucznego rozdmuchiwania i pompowania sceny, lecz o tą iskierkę jaka zwykle towarzyszy najwyższym składowym, blachom, czy gitarowym riffom. Brakowało przysłowiowej kropki nad „i”, dzięki której ze spokojnym sumieniem można byłoby testowanemu setowi wystawić ocenę bardzo dobrą. Oczywiście wszystko zależy od konkretnego systemu i jeśli tylko ktoś posiada delikatnie mówiąc zbyt analityczny i wręcz epatujący laboratoryjną hiperdetalicznością system, gdzie po pięciominutowym odsłuchu można się poszczycić bardziej olśniewającym uśmiechem niż niejedna hollywoodzka gwiazda i tylko niewielkie wybroczyny w okolicach uszu i porysowane okulary psują humor, to zaaplikowanie tytułowego 2+1 Auralica może okazać się nader sensownym posunięciem. Detaliczność osiągnie rozsądny, acz nadal bardzo wysoki poziom, lecz zamiast iskier idących spod kamienia szlifierskiego na górze pojawi się odrobina cywilizowanej muzyki. Z drugiej strony przesycone, aż lepkie od muzykalnej soczystości zestawy też mają szansę na delikatny tuning. O ile Taurus Pre stara się znikać z toru i jak najmniej ingerować w sygnał, to już monosy Merak mogą zdziałać wiele dobrego na polu zdyscyplinowania zbyt spontanicznie reagujących na otrzymane elektryczne ipulsy przetworników.
Krótko mówiąc Taurus Pre z monoblokami Merak to niezwykle ciekawa alternatywa nie tylko dla tzw. „superintegr”, jak i nieraz sporo droższych konstrukcji dzielonych bardziej hołubionych przez prasę i rynek „sławnych” konkurentów. Przy nader nieabsorbujących gabarytach, a przede wszystkim zupełnie nieadekwatnej do posiadanych możliwości mocowych wadze mają szansę sporo namieszać na rynku audio. A co do brzmienia … z perspektywy czasu muszę stwierdzić, że nie dość, że można się do niego przyzwyczaić i z nim żyć, to z łatwością przychodzi zwykła sympatia, a odpowiednio dobrane źródło okablowanie i kolumny mogą pomóc w osiągnieciu audiofilskiej nirwany. Czyżbyśmy mieli zatem przykład na High-End za rozsądną kwotę? Zdecydowanie tak, tym bardziej, że zaoszczędzone środki ze spokojnym sumieniem można wtedy wydać na bliska sercu osobę, bądź odpowiednio wysublimowane pozostałe elementy toru.
Ps. Odsłuch z Luminem wydaje się być obowiązkowy ;-)
Tekst i zdjęcia: Marcin Olszewski
Dystrybucja: JPLAY / Auralic.pl
Ceny:
– AURALiC TAURUS PRE: 8500 PLN
– AURALiC MERAK: 10 000 PLN / sztuka
Dane techniczne :
TAURUS PRE
Pasmo przenoszenia: 3Hz – 300KHz, +/- 3dB 20Hz – 20KHz, +/- 0.1dB
THD+N: <0.001%, 20Hz-20KHz
Zakres dynamiki: >130dB, 20Hz-20KHz,
Crosstalk: <-80dB @ 1KHz
Gain: 10dB/16dB (XLR Input/RCA Input)
Wejścia: 3 x RCA: max. poziom bez zniekształceń 6Vrms 1 x XLR: max. poziom bez zniekształceń 12Vrms
Wyjścia: 1 x RCA wyjście przedwzmacniacza ;1 x XLR wyjście przedwzmacniacza; 2 x 6.35mm wyjścia słuchawkowe
Maximum Swing Voltage: 12Vrms/24Vrms(RCA output/XLR output)
Pobór mocy: 25W at max.
Wymiary: 33cm x 23cm x 6.5cm (szer. x głęb. x wys.)
Waga: 4.4kg
AURALiC MERAK
Moc wyjściowa 200W/400W (8ohm/4ohm) >16 amp (40 ms)
Pasmo przenoszenia: 20Hz – 20KHz, +/- 0.5dB
THD+N: <0.01%,20Hz-20KHz @1W
IMD: <0.01%,20Hz-20KHz@1W
Wejścia: 1 x XLR, Czułość: 2.2Vrms (RCA wymaga zastosowania adaptera)
Impedancja wejściowa: 10K Ohm
Wyjścia: 1 x XLR odwrócone (dla trybu bi-amp); 1 x terminal głośnikowy Cardas
Współczynnik tłumienia: >800, 8ohm@1Khz
Pobór mocy: warm-up mode: 5W; playback mode: 15W/450W (idle/max. output)
Wymiary: 33cm x 33cm x 7.0cm (szer x głęb x wys)
Waga: 8.5kg
System wykorzystany w teście:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center;Meridian Control 15
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; AudioSolutions Rhapsody 130; Dynaudio Excite X34
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Harmonix CI-230 Mark-II; Neyton Neurnberg NF
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Neyton Hamburg LS
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; GigaWatt LC-1mk2; Harmonix X-DC2
– Filtr sieciowy: IsoTek Aqauarius Evo3+ przewód Evo 3 Elite
– Listwa: GigaWatt PF-2 + przewód LC-2mk2
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Tegoroczna wystawa AS 2013 była dla nas bardzo owocna nie tylko ze względu na doznania czysto nauszne, lecz również pod kątem nawiązania nowych kontaktów z branżą audio, czego efektem jest propozycja przetestowania dzielonego wzmocnienia, wyprodukowanego na terenie azjatyckiego giganta dynamicznie zdobywającego rynki świata, jakim niewątpliwie są Chiny. Czasy, gdy wszystko, co robili uważano za tandetę, jeszcze całkowicie nie minęły, ale że są w stanie skonstruować coś bardzo dobrego, wie już cały świat. Oni sami doszli już do wniosku, że nadszedł moment, by pokazać wszystkim, co potrafią i coraz więcej pochodzących z państwa środka firm, wypływa na międzynarodowe wody z urządzeniami zbierającymi znakomite recenzje. Tak właśnie było z bohaterem tego spotkania, czyli firmą Auralic, która swoje podboje zaczęła za „wielką wodą” i zdobywszy tam dobrą prasę, zaczęła ekspansję na resztę świata. Dystrybucją na terenie Polski zajęła się firma JPlay z Wrocławia, a do recenzji dostarczyła: przedwzmacniacz liniowy TAURUS PRE i dwie monofoniczne końcówki mocy MERAK.
Zestaw Auralic’a przyodziano w zgrabne obudowy, których rozmiar zbliżony jest do gabarytów „midi”. Fronty to grube – centymetrowe płaty piaskowanego aluminium, a zewnętrzną również aluminiową stanowiącą całość wraz z bocznymi ściankami pokrywę, wykończono w technice szczotkowania. Dla przełamania monotonii frontów, wszystkie urządzenia zostały poddane artystycznemu podfrezowaniu. Dzięki temu zabiegowi nie otrzymujemy prostych rodem ze sklepów internetowych skrzynek, tylko produkt spełniający konkretne założenia stylistyczne. Przyglądając się wyposażeniu, należy zwrócić uwagę, iż końcówki mocy przyjmują sygnał jedynie w formacie XLR. Tylna ścianka otrzymała również wyjścia XLR, sprawiające sporo trudności w podłączeniu biwiringowym terminale głośnikowe Cardasa i zintegrowane z głównym włącznikiem gniazdo sieciowe IEC. Na typowym dla monobloków przednim panelu w centralnej części znajdziemy jedynie przycisk inicjujący załączenie, diodę sygnalizującą pracę i stosowne logo z nazwą modelu. Przedwzmacniacz jest bardziej uniwersalny i przyjmuje dwa formaty- trzy wejścia RCA i jedno XLR, a oddaje po jednym z nich. Front wyposażono w gałkę wzmocnienia z prawej strony, niezbędne manipulatory z diodami w środkowej części, przycisk inicjacji włączenia na skraju prawej flanki i dwa gniazda słuchawkowe w lewej części. Mała powierzchnia przedniej ścianki jest dość mocno zagospodarowana, jednak gdyby nie wielgachne, czarne dziury do zasilania nauszników, ocena za „dizajn” byłaby bardzo dobra. Niestety ktoś tak to zaprojektował i albo nam się spodoba i przechodzimy nad tym do porządku dziennego, albo cierpimy przy każdorazowym spojrzeniu. Na uspokojenie dodam, iż czas koi nerwy i nawet do takich „kwiatków” można się przyzwyczaić.
Logistyka i ustawianie na docelowym miejscu była sielanką, gdyż rzeczeni bohaterowie swoją monstrualną, jak na takie maleństwa moc osiągają dzięki zaprzęgnięciu do pracy klasy „D”, a ta pozwala drastycznie zmniejszyć przedział wagowy danego urządzenia. To jest jeszcze dość kontrowersyjne, mające wielu przeciwników rozwiązanie, ale kolejne aplikacje takich wzmacniaczy pokazują spory progres w efektach brzmieniowych. Procedura podłączeniowa była wprost proporcjonalnie trudniejsza do transportowej za sprawą wspomnianych gniazd głośnikowych Cardasa. To dość specyficzne rozwiązanie i pozwala na podłączenie bananków lub widełek, ale nie obu naraz. Z lekką gimnastyką udaje się upchnąć dwie pary nałożonych na siebie wideł. W przypadku, gdy moje kolumny wymagają podwójnego okablowania, musiałem zaopatrzyć się w stosowne przejściówki ze szpilek na widły. Jakoś udało mi się to wszystko skręcić i miałem tylko nadzieję, że umiejętności soniczne zestawu warte są takiej gimnastyki . Wieści o mnogości zbieranych pochwał złagodziły trud uruchamiania i po trzech kwadransach popłynęła muzyka.
Przyznam się bez bicia, że to moje pierwsze tak długie obcowanie z tego typu konstrukcjami. Nie żebym miał jakieś uprzedzenia, tylko większość urządzeń z interesującego mnie pułapu cenowego omija takie rozwiązania szerokim łukiem. Oczywiście miałem kilka niezobowiązujących kontaktów z klasą „D”, ale nie na tyle, żeby formować jakieś głębsze diagnozy. Świat ortodoksyjnych audiofilów uważa ten wytwór, jako zło w czystej postaci, ale nie przekonawszy się na własnej skórze, starałem się wymijająco odpowiadać na pytania w tym temacie. I w takim swoistym „rozkroku” przystąpiłem do wnikliwej oceny zestawu pre-power firmy Auralic.
Pierwszy krążek, a raczej pierwsze jego takty, to potwierdzenie niebagatelnej mocy amplifikacji, gdyż dotychczasowy poziom słuchania na zestawie referencyjnym – godzina 10.30, z monoblokami kraju środka maltretował moje bębenki nadmiarem decybeli. Większość odsłuchów przeprowadziłem więc z gałką „volume” ledwo dochodzącą do godziny dziewiątej trzydzieści. Znam kilka osób twierdzących, aby nie bać się głośności koncertowych, które testowy zestaw spokojnie by zaprezentował, ale w moim wieku każdy dzień nawet cichego plumkania przybliża mnie do aparatu słuchowego i nie mam zamiaru przyspieszać tego procesu. Muzyka służy mi do relaksu, a nie testowania wytrzymałości istotnego w życiu zmysłu. Ale do rzeczy. Doszedłszy do wprawy delikatnego obchodzenia się z pokrętłem wzmocnienia, jako grę wstępną przesłuchałem kilka rzadziej puszczanych płyt. Planowałem osłuchać się z ogólnymi umiejętnościami sonicznymi bez wytykania różnic, aby nie dać ponieść się ogólnej nagonce na produkty pracujące w tej klasie. Punktowanie już na samym początku byłoby ciosem poniżej pasa, a dodatkowa dłuższa rozgrzewka pozwalała Chińczykom zapoznać się z zapotrzebowaniem na prąd, jakiego oczekują moje kolumny.
Zwykle pierwszym ocenianym przeze mnie aspektem jest barwa i otwartość grania, jednak tym razem było inaczej. Kika taktów i set Auralic’a wciąga słuchacza w konturowy i czytelny spektakl, na zjawiskowo czarnym tle. Mimochodem bardziej zwracałem uwagę gdzie grają źródła pozorne niż jak to im wychodzi. Ich namacalność tak angażuje zmysł słuchu, że potrzeba kilkunastu minut na przyzwyczajenie się do takiej prezentacji, aby zacząć przyglądać się reszcie składowych przekazu. To przymusowe wodzenie nosem za muzykami, wykorzystałem na weryfikację rozpiętości sceny i muszę powiedzieć, że każdy z nich ma sporo swobody. Może nie są to hektary głębi rodem z kolumn Harbeth 40.1, które o mały włos nie zostałyby moimi kolumnami referencyjnymi, jednak szerokość i gradacja planów były na wysokim poziomie. Do tego celu posłużyła mi płyta Cassandry Wilson zat. „New Moon Daughter”, gdzie porozrzucani pomiędzy głośnikami kolumn instrumentaliści, akompaniowali śpiewającej niskim głosem jazzowej Diwie. Całość podana była w bardzo angażujący sposób, który swym realizmem czarował do końca materiału zarejestrowanego na krążku.
Taki otwarty sposób prezentacji materiału muzycznego, podsunął mi pomysł weryfikacji tych umiejętności w starciu z sygnałem analogowym. Kontur często przydaje się w słabych realizacjach, ale równocześnie może wypaść trochę sztucznie. Obyty z tym formatem słuchacz z miejsca wyłapie próbę nadmiernego wyostrzenia krawędzi, które są domeną zapisu zero-jedynkowego. Nie ułatwiając Auralic’owi zadania, sięgnąłem po nowotłoczone, dwupłytowe wydawnictwo ECM-u (2009r.) Enrico Ravy z projektem pt. „New York Days”. Ta wytwórnia od zawsze przykłada się do realizacji, podając źródła pozorne w rozdzielczy sposób. Wspomniany Enrico – trumpet, zrealizował swój materiał ze znanymi tuzami jazzowymi: Stefano Bollani -piano, Mark Turner -tenor saxophone, Larry Grenadier –double-bas, Paul Motian – drums, w którym każdy z nich otrzymał swoje „pięć minut”, udowadniając tym słuszność zbierania pochwał za umiejętność czarowania wykorzystywanymi w grze instrumentami. Moje obawy o zbyt ostrą kreskę w rysowaniu obrazu muzycznego, całkowicie się rozwiały już przy pierwszym utworze, gdyż nie zanotowałem sztucznego dla formatu drapiącego płytę zbyt ostrego konturu. Uspokojony tym faktem, co jakieś dwadzieścia minut wstawałem na chwilę z fotela by zmienić stronę winylu, a że jest to pewnego rodzaju sprawiający mi przyjemność rytuał, ostatnie odłożenie ramienia na miejsce spoczynku, nie było miłą czynnością. Zaskoczony jednak gładkością dźwięku, powróciłem do napędu cyfrowego i swój zmysł obserwatora skierowałem na inne, jeszcze nieanalizowane obszary reprodukcji obrazu muzycznego.
Tym razem byłem bezwzględny i na laserze kompaktu wylądowały doskonale znane mi płyty. Scena, konturowość, czytelność były ok., ale jak z barwą, ciężarem, oddechem i swobodą całości. Testowany zestaw pre-power tak czarował swymi atutami, że zdawał się nie mieć słabych stron. Ale zestaw krążków testujący oddech i rozdzielczość górnego pasma, pokazał lekkie zmatowienie w tym aspekcie. Nie jest to bardzo odczuwalne i rzekłbym, że nawet trudne do natychmiastowego wychwycenia, a po kilkunastu przesłuchanych pozycjach płytowych nawet pomijalne. Ktoś kiedyś powiedział, że recenzent słucha dotąd, aż spodoba mu się dane urządzenie, ale nie jest to ten przypadek. Stawiam nawet tezę, że przy mniej rozdzielczych kolumnach, wspomniane lekkie zgaszenie może w ogóle być niezauważalne. Ba nawet inny rodzaj muzyki pominie to, jako zbędne rozkminianie pasma na drobne. Ja jestem trochę skrzywiony na tym punkcie, z czego śmieją się znajomi z klubu KAiM, ale jest to pochodna muzyki jakiej słucham, gdzie muśnięcie talerzy ma trwać w nieskończoność pośród wszechobecnej ciszy. W celu potwierdzenia tej tezy małej szkodliwości usłyszanej woalki, na tapecie wylądowała grupa Coldplay z materiałem pt. „Parachutes”. To ciekawa rockowa kapela, która niestety z krążka na krążek wypada coraz gorzej i na mojej półce stoją tylko dwa pierwsze albumy. Niemniej przesłuchane ich materiału w japońsko-chińskim mariażu, nie zdradzały braków we wspomnianej otwartości. Jeśli ktoś w większości słucha takiego repertuaru, ma ten problem z głowy. Jak detektyw konsekwentnie przyglądałem się dalej możliwościom wytworu inżynierów z Chin. Pierwsze symptomy dalszych odstępstw dały się we znaki właśnie w materiale angielskiej grupy- chodzi o ciężar grania. Ich realizacje zawsze cierpią na słabe dociążenie i wypadają dość zwiewnie, a w tej odsłonie to się pogłębiło. Gitary trochę za lekkie, perkusja jakby bardziej płaska. Totalnej porażki nie było, ale słyszałem ten materiał w lepszej odsłonie. I znowu zaliczyłem powrót do pewniaków płytowych, które pokazały sposób na granie testowanego zestawu. Delikatnie podnosimy ciężar tonacji , przy jednoczesnym zmatowieniu najwyższego zakresu, aby całość nie była zbyt krzykliwa. Takie postawienie sprawy skieruje uwagę słuchacza na wgląd w nagranie, pokazując wiele ważnych informacji w środku pasma, a kontur wytnie źródła pozorne z tła, zwiększając realizm odbioru. Ja zestawiłem dość równo grający system z lekko dociążoną średnicą i jakiekolwiek manipulacje przy masie materiału muzycznego, wychodzą u mnie jak na dłoni. Jednak ktoś mający lekki nadmiar tych częstotliwości odbierze to jako wartość dodaną i lek na monotonię niskich tonów. Poznawszy zalety i manierę zestawionego seta, przeczesałem płytotekę pod kątem przypomnienia zapomnianych, ze zbytnio podkręconymi najniższymi rejestrami krążków. Zapomniałem już, ile fajnego materiału czeka na takie okazje tylko ze względu na nadgorliwość realizatorów, a które powracają do play listy dzięki takim jak tytułowe urządzeniom.
Próbując zająć jakieś stanowisko określające możliwości dostarczonego przez wrocławską firmę JPlay zestawu: TAURUS + MERAK, ze zdziwieniem przyznam, że jestem pozytywnie zaskoczony rozwojem sytuacji podczas testów. Musiałem wrócić kilka razy do swoich pewniaków, by wyłapać sposób obróbki dostarczonego sygnału, a to co zauważyłem, w innym zestawieniu lub pomieszczeniu albo będzie w ogóle niezauważalne, albo okaże się zbawienne w skutkach. Mimo, że to przedstawiciel dość mocno wyśmiewanego w kręgach audiofilów kraju centralnej Azji, radziłbym posłuchać i sprawdzić, co ma do zaoferowania, a nie podążać na ślepo jak owca w stadzie, za przeczytanymi w sieci opiniami.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC XLR: Furutech FA-13 701+702G
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”