Opinia 1
Po dwutygodniowym, nad wyraz morderczym maratonie reportażowym, w ciągu którego nasz dzień pracy z reguły dobijał do osiemnastu – dziewiętnastu godzin wreszcie możemy choćby na chwilę usiąść, odpocząć i przy okazji zabrać się za rzeczy, na które przed AVS już czasu nam nie starczyło. Niby wszystko było obfotografowane, wstępnie opisane i tylko czekało na spięcie w jakieś bardzie formalne ramy, ale doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że akurat w ciągu dwóch pierwszych tygodni listopada i tak wszystkie oczy będą skierowane na warszawską, jubileuszową wystawę a cała reszta puszczana jest mimo uszu. Dlatego też skoro powystawowy kurz zdążył już nieco opaść postanowiliśmy wrócić na właściwe sobie recenzenckie tory i niejako na rozgrzewkę przyjrzeć się cóż Gerhardowi Hirtowi udało się nowego zmajstrować.
Mając na koncie odsłuchy … i coś mi się kołacze, ze recenzje też, chyba wszystkich inkarnacji jednego z najpopularniejszych wzmacniaczy zintegrowanych, jakie udało się austriackiemu Ayonowi wprowadzić na rynek właśnie zorientowałem się, że od testu najnowszej wtenczas – opartej na lampach KT150, wersji Spirita, bo to o nim mowa, upłynęły blisko trzy lata. Dla przedstawicieli domeny cyfrowej taki okres to wieczność, jednak dla miłośników analogu, czy właśnie lamp zegar tyka znacznie wolniej a ewentualne zmiany zachodzą w interwałach leniwie rozłożonych na dekady. Wolniej, jednak nie znaczy wcale, gdyż porównując tamtą – eksploatowaną przez nas sztukę z aktualnymi zdjęciami ze strony producenta widać, iż w międzyczasie m.in. podwojono liczbę lamp 6SJ7 – z dwóch sztuk do czterech. Cały myk jednak polega na tym, że tym razem na testy dotarł do nas oczywiście Spirit, lecz nie w formie integry a … stereofonicznej końcówki mocy o oznaczeniu Spirit PA.
Większość producentów chcąc stworzyć na bazie wzmacniacza zintegrowanego zestaw pre + power z reguły działa według z góry założonego schematu. Amputuje sekcję przedwzmacniacza pozostawiając jedynie stopień wejściowy końcówki mocy i odpowiednio rozbudowuje i obudowuje wycięte z dawcy organy dodając zasilanie i poprawiając to lub owo. Jaki los spotkał sekcję przedwzmacniacza prawdę powiedziawszy nie mam bladego pojęcia, gdyż patrząc na PA wyraźnie widać, że może i gałek na froncie mu ubyło a tak po prawdzie zostały całkowicie anihilowane, ale lamp zamiast mniej zrobiło się więcej. Jednak po kolei.
Jak to zwykle bywa w przypadku końcówek mocy płytę frontową Spirita zdobią jedynie centralnie umieszczone podświetlane firmowe logo i nazwa modelu w lewym dolnym rogu. Zdecydowanie więcej dzieje się na płycie górnej, gdzie oprócz czterech lamp mocy KT150 na pierwszym planie ulokowano kwadrę 12AU7 (amerykańskie NOS-y 6189W Jan Sylvania) i po parze 6SJ7 NOS General Electric na stronę. Oczywiście nie mogło zabraknąć firmowych, chromowanych „rondli” skrywających trafa.
Włącznik jak zwykle ukryto od spodu – tuż przy przednim lewym rogu, więc nie szpeci opływowych kształtów a i tylną ściankę graniczono li tylko do tych przyłączy, które są naprawdę niezbędne. Mamy zatem pojedyncze terminale głośnikowe (świetne WBT-y) oraz wejścia liniowe w standardach RCA i XLR ze stosownym przełącznikiem hebelkowym umożliwiającym ich wybór. Całość uzupełnia przełącznik uziemienia, przycisk trybu pracy (trioda/pentoda) i zintegrowane z bezpiecznikiem gniazdo zasilające nieopodal którego ulokowano niewielki wyświetlacz informacyjny.
Od strony czysto konstrukcyjnej warto wspomnieć, że PA jest urządzeniem w pełni zbalansowanym a o kondycję lamp dbają niezwykle łagodne procedury soft-startu i wyłączenia wspierane elektronicznymi systemami zabezpieczenia. Zadbano również o brak sprzężenia zwrotnego, możliwie najkrótsze ścieżki sygnałowe i rzecz oczywistą, czyli wzorcową wręcz sztywność i odporność na rezonanse obudowę. Wykonany z grubych płatów i profili szczotkowanego aluminium korpus Ayona jest bowiem niemalże całkowicie głuchy i całkowicie odporny, przez co w nawet najmniejszym stopniu nie zaburza pracy wrażliwych na drgania i inne interferencje lamp.
Przechodząc do wrażeń nausznych od razu zaznaczę, że pierwsze próby w trybie triodowym, choć początkowo wielce obiecujące dość szybko porzuciłem, gdyż moje Gaudery nie należąc do najłatwiejszych obciążeń, jak to mają w zwyczaju zaczęły dopominać się o dodatkowe Waty, które był w stanie zapewnić jedynie tryb pentodowy. Oczywiście kwestią otwartą jest co kto lubi i co się komu podoba, ale zarówno na „Rhapsodies” Stokowskiego, jak i na „The Astonishing” Dream Theater czuć było niewidzialną ścianę, przez którą w kulminacyjnych momentach dźwięk nijak nie chciał, nie mógł się przebić. Proszę się jednak powyższą dygresją zbytnio nie przejmować, gdyż jak do tej pory żaden lampowiec oferujący oba tryby pracy nie był w stanie sobie na triodzie z moimi Arconami na serwowanym mu moim dyżurnym repertuarze poradzić. Wyprzedzając nieco fakty wspomnę tylko, że podobnie zachował się ostatnio przeze mnie odsłuchiwany (recenzja wkrótce) Octave V110 uzbrojony w kwadrę KT150. Po prostu ten typ tak ma i już, a że uparcie sprawdzam czy przypadkiem stan ten nie ulega zmianie, to zupełnie inna bajka. Jeśli jednak zamiast, jak to co poniektórzy określają, łomotu i wielkiej symfoniki Wasze preferencje repertuarowe oscylują w okolicach krainy łagodności, gdzie niepodzielnie królują Divy w stylu Diany Krall, której „Wallflower (The Complete Sessions)” na Ayonie wypadł wręcz urzekająco, to wszystko będzie zależało od prądożerności kolumn, kubatury pomieszczenia odsłuchowego i oczywiście poziomu głośności, ale o efekt końcowy bym się nie obawiał.
Mając zatem mniej więcej nakreślone warunki pracy tytułowej końcówki możemy skupić się na niej samej, czyli co i jak robi z dostarczanym jej sygnałem. Pomijając oczywisty fakt wzmacniania, tego co Spirit dostaje na wejściach trudno jednak uznać, że mamy do czynienia z przysłowiowym „drutem ze wzmocnieniem” całkowicie transparentnym i niesłyszalnym w torze, bo tak nie jest. I wbrew pozorom nie jest to zła, lecz bardzo dobra wiadomość, gdyż decydując się na ponad trzydziestokilogramowego smoka z dumnie wyeksponowaną szklarnią i chromowanymi rondlami skrywającymi solidne trafa nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie przecież oczekiwał laboratoryjnej antyseptyczności i dzielącej włos na czworo analityczności. W przypadku Ayona po prostu słychać, że jest to dzieło człowieka kochającego muzykę i dążącego w swoich produktach do jak najbliższego zbliżenia się do tego, co słyszymy na żywo a nie przysłowiowego księgowego, który ogranicza się li tylko do chłodnych kalkulacji. Mamy zatem nasycenie, soczystość i muzykalność doprawione jednak odpowiednią dozą dynamiki i rozdzielczości. To nie jest milutkie, spowolnione, czy wręcz zmulone stereotypowe „lampowe” granie, co to to nie. Austriackie lampowce zawsze były i pomimo pewnego, acz niezaprzeczalnego ocieplenia wizerunku nadal są raczej ostrożne w serwowaniu zbytniej, karmelowej słodyczy. W zamian za to stawiają na właściwą rozżarzonym bańkom gładkość a odkąd na rynku pojawiły się i zostały przez Gerharda Hirta „oswojone” jedne z moich ulubionych lamp, czyli jajowate KT150 możliwie daleko im również od kanciastości, czy nerwowości jaka czasem rodzinie KT jest przypisywana. Nie oznacza to jednak, że w przypadku, gdy dźwięk mało przyjemny ma zostać odtworzony, bo taki właśnie znajduje się na materiale źródłowym – w ramach przykładu gorąco polecam sięgnąć po „Abyss (Deluxe Edition)” Chelsea Wolfe, to właśnie odpowiednią szorstkość, czy też surowość otrzymamy. O to proszę się nie obawiać. Może nie wszyscy z tego stanu rzeczy będą zadowoleni, bo nie ma co ukrywać, że część z nas niezależnie od słuchanego repertuaru oczekuje permanentnie i nieustająco „ładnego” brzmienia, lecz dla pozostałej części skażonej audiophilią nervosą populacji autentyczność posiadanych w płyto/pliko-tece surowych i garażowych nagrań jest nie tyle koniecznością, co oczywistą oczywistością i jakiekolwiek wygładzenie, dosłodzenie, czy polukrowanie jest ewidentną profanacją. Wspomniany krążek Chelsea jest ciemny, mroczny, niepokojący i wręcz depresyjny, jednak z pozornej nieprzeniknionej ciemności Ayon nader zgrabnie potrafi odseparować nie tylko ambientowe dźwięki, lecz również bardziej namacalne kontury źródeł pozornych. Głos wokalistki też nie jest rozmyty, lecz pomimo całej swojej eteryczności od razu materializuje się w naszym pokoju. Aby nieco przybliżyć Państwu panujący na tym albumie klimat powiem tylko tyle, ze mamy do czynienia z czymś zbliżonym do ostatniego krążka Dead Can Dance, lecz podanego w nieco wolniejszym tempie i dodatkowo dociążonego sporą dawką chropowatości i elektronicznej ziarnistości. Z pewnością brzmi to bardziej surowo, zadziornie niż DCD, ale o to właśnie chodzi. Przecież idąc dalej i włączając koncertowy soundtrack do „Metallica Through The Never” nikt zdroworozsądkowo myślący nie nastawia się na anielskie trele i eteryczne partie instrumentalne rodem z Monteverdiego. Dlatego też Ayon całkiem sugestywnie oddaje zarówno szalejącą na scenie ekipę „Mety”, jak i wycie rozgrzanego do czerwoności tłumu. Tutaj nie ma miejsca na audiofilskie uniesienia i cyzelowanie dźwięków, czy grę ciszą. Tutaj ciszy po prostu nie ma, bo być jej nie może. Jest za to potężne, momentami przerażające wręcz metalowe pandemonium, gdzie zamiast czarnej otchłani tła są spoceni, niemalże obłąkani fani legendarnej kapeli. Co prawda gitarowe riffy są nieco przytępione, ale to nie wina amplifikacji, bo ta płyta po prostu tak jest nagrana. Dostajemy więc prawdę o nagraniu i majstrowania w dźwięku jest tu naprawdę niewiele – ot jedynie nieco dopalona średnica, co akurat przeszkadzać raczej nie powinno.
Całe szczęście na nieco bardziej zróżnicowanym materiale w stylu ścieżki dźwiękowej do „Django Unchained” do głosu dochodzi uniwersalność austriackiej amplifikacji, która pozwala czerpać sporo radości nie tylko z naturalnej barwy instrumentów akustycznych, jak i zakręconych niczym domek ślimaka symfoniczno – syntetycznych mixów w stylu „Unchained (The Payback / Untouchable)”. Szybkość, natychmiastowość zmian tempa i klimatów nie jest dla tytułowego wzmaka jakimkolwiek problemem a wręcz przeciwnie. Im bardziej nieprzewidywalną muzyczną strawą go nakarmimy i im więcej będzie w niej zwrotów akcji a cały spektakl zamiast sztywnej nasiadówki przypominać będzie szaloną jazdę rollercoasterem, tym lepiej. Nie wierzycie? W takim razie proponuję w ramach pracy domowej zaopatrzyć się w wydawnictwo „Pandoras Pinata” Diablo Swing Orchestra i po odsłuchu zmierzyć sobie ciśnienie. Istne szaleństwo? Oczywiście, ale właśnie w tym szaleństwie jest metoda na sukces. Skoro bowiem na tak obłąkańczej muzyce nie czuć ani braku mocy, ani problemów z rozdzielczością nawet na dalszych planach, to i na niezobowiązującym „plumkaniu” da sobie radę. Po prostu tego typu kakofonia jest w stanie w dość bezpardonowy sposób obnażyć niewydolność, czy też wąskie gardło systemu/urządzenia, lecz w przypadku PA owych słabych punktów po prostu nie ma. Oczywiście w skali bezwzględnej można lepiej, szybciej, mocniej, ale warto mieć na uwadze, że operując na poziomie 20-30 kPLN każde „nieco lepiej” w dowolnym aspekcie brzmienia skutkować będzie dość bolesnym drenażem portfela.
Zamiast skupiać się na próbach zadowolenia bardzo wąskiego grona odbiorców obracających się w jakiś niszowych klimatach, bądź puszczać oko do jeszcze nieuświadomionej ciżby podążającej szerokim strumieniem mainstreamowej papki sączonej przez największe rozgłośnie Ayon jest w stanie zadowolić praktycznie wszystkich. Może brzmi to jak utopia, ale mając go w torze efekt finalny zależeć będzie zarówno od źródła, jak i kolumn, więc kombinacji jest praktycznie nieskończenie wiele i tylko od naszej inwencji zależeć będzie w którą stronę pójdziemy. Jego lampowość, to tylko sposób, droga do osiągnięcia wyznaczonego przez konstruktora celu a nie ograniczenie, gdyż jest w stanie zagrać, i to z sukcesem, z większością dostępnych na rynku konstrukcji głośnikowych. Jeśli więc poszukujecie końcówki mocy, która oprócz wydajności zdolna jest również wykrzesać nieco słodyczy i czaru z waszego systemu i ulubionej muzyki posłuchajcie Spirita PA, gdyż na tym pułapie cenowym jest to jedna z ciekawszych propozycji. I jeszcze jedno. Tym razem atrakcyjny i przykuwający uwagę firmowy design otrzymujecie w gratisie, gdyż samo brzmienie warte jest każdej wydanej na nie złotówki.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Abyssound ASV-1000
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Octave V110 na KT150
– przedwzmacniacz: Audionet PRE I G3
– Końcówka mocy: Audionet AMP I V
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Gdyby ktoś z oponentów próbował deprecjonować wszelkie konstrukcje audio oparte o technikę lampową twierdząc, że wszystkie karty zostały już rozdane, oficjalnie oświadczam, iż jest w wielkim błędzie. Owszem gro rozwiązań zostało już w pewien sposób usankcjonowane, ale rozwój działu zajmującego się odtwarzaniem dźwięku jest na tyle prężny, że producenci trącających myszką wspomnianych szklanych baniek idąc na przeciw coraz to większym wymaganiom melomanów konstruują coraz to nowsze, najczęściej pozwalające na wyciągnięcie kilku Watów więcej mocy z sekcji wzmocnienia modele lamp elektronowych. Oczywiście wielu konstruktorów mających już na tym polu w swoim portfolio sporą listę sukcesów stara się stronić od takich nowalijek, ale ostatnimi czasy sprawa negowania wszystkiego co nowe zdaje się być w defensywie i coraz częściej udaje nam się testować znane już od kilku dobrych lat bardzo ciekawe propozycje sprzętowe ubrane w nowe piórka – czytaj wersje lamp. Do czego piję? Ano do wyścigu zbrojeń wśród wzmacniaczy, które począwszy od lamp KT88, przez KT 90, potem 120, obecnie nie stronią nawet od wołających przez niektórych SET-owców o pomstę nieba KT 150. Tak tak, te przypominające swym wyglądem Wielkanocne Jaja pojemniki na próżnie są teraz w natarciu, czego idealnym przykładem będzie dzisiejszy bohater z Austrii, czyli będąca produktem marki AYON AUDIO stereofoniczna końcówka mocy SPIRIT PA, którą w celach testowych dostarczył krakowski Nautilus.
Budowa urządzeń AYONA, jak i większości tego typu rozwiązań opiera się na większej lub mniejszej platformie, na której umieszczono niezbędne do pracy urządzenia, najczęściej nie mieszczące się wewnątrz owej skrzynki transformatory i lampy elektronowe. Gdybyśmy spojrzeli na SPIRIT-a z lotu ptaka, okaże się, że jego obudowa jest sporej szerokości i głębokości mocno owalną na rogach płaszczką, na której w tylnej części znajdziemy trzy ubrane w walcowate połyskujące srebrem kubki wspomniane przed momentem trafa, a na froncie baterię lamp sterujących i wzbudzających skrajne emocje ze względu na kształt zbliżony do jajeczek wzmacniających. Wszystkich czytelników przerażonych taką ilością zasobników próżniowych od razu uspokajam, iż każdy z nich jest opisany, a w instrukcji znajdziemy, gdzie dana sztuka ma wylądować. Tak więc, nie taki diabeł straszny, jak go malują. Kończąc opis dachu urządzenia trzeba wspomnieć, że dla celów wentylacji grawitacyjnej w frontowej i tylnej jego części znajdziemy jeszcze kilka ażurowych otworów. Front piecyka okupują jedynie usytuowane w jego centrum mieniące się ciemną czerwienią logo marki i w lewym dolnym rogu nazwa modelu. Tylny panel spełniając założenia bytu ostatniego elementu toru bez bezpośredniej regulacji głośności (to realizuje przedwzmacniacz) w swej skromności oferuje wejścia liniowe w standardzie RCA i XLR, pojedyncze terminale kolumnowe, gniazdo zasilające i przełącznik pracy Trioda/ Pentoda. Włącznik główny znajdziemy pod spodem urządzenia przy panelu przednim. Co chyba wydaje się być ważnym bez względu na fakt lubienie lub nielubienia jakichkolwiek konstrukcji lampowych, konfrontacja srebra obudów transformatorów, szkła lamp i czerni drapanego aluminium głównej obudowy jest według mnie fantastycznym i w wielu wypadkach bardzo mocno wpływającym na decyzję zakupu zabiegiem podprogowym. Ja wiem, że trochę nieładnie jest, skrycie atakować nasze poczucie piękna, ale z drugiej strony trzeba powiedzieć, że prezentowany design idealnie wpisuje się w obowiązujący obecnie trend wzorniczy, dlatego jeśli nawet w tym starciu przegramy, z rozdzielnika będziemy w zgodzie z najnowszymi ideami wzorniczymi.
Gdy SPIRIT nabrał testowej ogłady (czytaj doszedł do odpowiedniej temperatury pracy) okazało się, że w bezpośrednim porównaniu do mojego tranzystora wnosił do dźwięku dodatkową dawkę homogeniczności, koloru i masy. Co prawda mój piec w zamyśle konstruktora naśladując konstrukcje lampowe ma już a pakiecie pewien pakiet sprawiających wiele przyjemności podczas słuchania wspomnianych artefaktów, ale na szczęście dodatkowa intensyfikacja przywołanych dóbr nie wpływała na degradację fonii, tylko dawała poczucie obcowania z mocnym sznytem brzmieniowym. Sznytem, którego jedni nie cierpią, a drudzy bez najmniejszego ociągania się oddaliby jakiś. I powiem Wam, że gdy teraz jestem na etapie otwierania dźwięku mojej układanki, to jeszcze kilka lat temu śmiało kroczyłem bardzo bliską kreowanej przez model PA drogą. Ale to nie koniec możliwości dźwiękowych tytułowej konstrukcji, gdyż idąc tropem wielu innych braci z tej stajni produkcyjnej SPIRIT oferuje możliwość przełączenia trybu pracy z pentody na triodę. I gdybyśmy przyjrzeli się konfrontacji tych dwóch topologii elektrycznych, po przejściu na przekaz triodowy świat staje się jeszcze bardziej namacalny i wykwintny niż przywoływałem go w kilku poprzednich zdaniach. To oczywiście ma swoje skutki w postaci problemów mocowych, które przy wielkich orkiestrowych składach, a nawet małych trio jazzowych tylko z mocnym wychyleniem gałki Volume dają poznać się jako braki w kontroli przekazu lekko rozmywając czytelność sceny, ale właśnie po to konstruktor daje nam wybór, by w zależności od słuchanego repertuaru wykorzystywać jedną z dwóch prezentowanych opcji dźwiękowych. By przybliżyć to, co działo się podczas procesu testowego, przywołam kilka przykładów płytowych z wysnutymi podczas ich oceny wnioskami. Na początek z pomocą przyszli mi Enrico Rava i Dino Saluzzi Quintet z płyty winylowej „Volver”. Wnioski? To było ciekawe przedstawienie z tą tylko różnicą, że melancholijnie malowany świat dobiegającego do mnie gdzieś z oddali akordeonu w dedykowanym ustawieniu triodowym stawał się nieco cięższy, przez co trochę grubszy na krawędziach niż mam na co dzień. Był czytelny, bardzo eteryczny, ale już nie tak idealnie wycięty z tła wirtualnej sceny. Nie, nie było źle. Przecież dobrze wiedząc, że Spirit zwiększa krągłości dźwięków trochę na złość poczęstowałem go winylem, a i tak skubany pokazał, że nie odda meczu walkowerem. W przypływie chęci pomocy przepiąłem go na pentodę, ale po ogólnej analizie obydwu konfrontacji stwierdzam, że pierwsze wrażenie było lepsze, co udowodniło tylko, że nasz bohater ma swój mocny charakter i podczas doboru reszty komponentów należy skrupulatnie brać to pod uwagę. Puentując tę kompilację płytową dodam tylko, że oddanie ducha tej sesji nagraniowej wypadło bardzo dobrze, a to co wspomniałem, wyłapie tylko bardzo osłuchana grupa klientów, która wbrew pozorom często właśnie takiego sznytu grania może panicznie poszukiwać. Ale idźmy dalej. Kolejny krążek mienił się już srebrem, a rolach głównych wystąpił repertuar piętnastowiecznych pieśni z rejonu Francji. Gdy tym razem w grę wchodziły w większości damsko-męskie wokalizy, okazało się, że bezpośrednie porównanie Reimyo i Ayona skutkowało całkowicie innym odbiorem dodatkowego nasycenia głosów ludzkich i wybrzmiewania ich w kubaturach kościelnych. I co może wydać Wam się śmieszne, gdy oceniałem pracę śpiewaków przez pryzmat Austriaka, bez względu na większy ciężar ich głosów byli bliżsi moim upodobaniom. Owszem, krawędzie zgłosek traciły nieco ostrości, a wybrzmienia blasku, przez co pod sklepieniem świątyni było ich nieco mniej, ale prezentowały się na tyle soczyście, że nie mogłem mówić o ich ułomności, tylko co prawda delikatnie siłowym, ale upiększaniu świata dźwięków. A jednak da się mnie czymś zaskoczyć. I gdy do tego dodamy przyzwoite rozlokowanie artystów na scenie, okaże się, że PA Ayona naprawdę wiele potrafi. Do tej pory posiłkowałem się trybem stawiającym na eteryczność, dlatego na koniec sparingu lampa kontra tranzystor przyszedł czas na wykorzystanie walorów związanych z mocą. Na co postawiłem? Naturalnie, że na ostatnio często pomagającą mi w weryfikacji szybkości oddania większej dawki energii Buliet Baritone Nation, czyli trzy saksofony barytonowe wespół z perkusją z koncertowej sesji „Libation For The Baritone Saxophone Nation”. Przypominam, że w tym przypadku trioda nie wchodziła w grę i całość prezentacji powierzyłem pentodzie. I długo by pisać, że było nieco mniej świeżości i konturu w stosunku do piecyka z Japonii, ale jednego nie mogłem Ayon-owi odmówić. Chodzi mi mianowicie o bardzo niewiele odstający od tranzystora czas narastania zdecydowanie bardziej napompowanego masą dźwięku powstałego strzelaniem saksofonisty z najniższego wentyla. To dla niewtajemniczonych jest jak uderzenie z tzw. „nienacka” w głowę, a dla mnie w pełni świadomego co się ma wydarzyć spełnieniem lub porażką wyrobionych wcześniejszymi odsłuchami oczekiwań. W tym aspekcie Spirit mimo, że miał inne słabsze strony, zdecydowanie wyszedł z tarczą. Może nie jako zwycięzca, ale godny sparing partner. Oczywiście w wartościach bezwzględnych całościowo uległ przeciwnikowi, ale tak szczerze Wam powiem, że w starciu z tym co przez lata układałem, mało kto jest w stanie powalczyć, a już z pewnością piece z przedsionka High End-u rzadko są w stanie nawet utrzymać kroku.
Nie wiem, co stałoby się, gdyby w testowanej końcówce nie było pozwalających osiągnąć tak dużą moc lamp. Pozostaje mi tylko gdybać, gdyż poprzednia odsłona SPIRIT-a co prawda miała inne bańki na pokładzie, ale była integrą. Niemniej jednak, obecna wersja przy wymienionych przywarach lekkiego pogrubienia dźwięku, utraty iskry w górnych rejestrach i wybiórczym dobrym graniu w zależności od trybu pracy i repertuaru muzycznego, w swojej lidze jest bardzo ciekawą propozycją dla wielu poszukujących lampowego brzmienia swojego systemu użytkowników. Oczywiście należy w tym aspekcie zachować umiar, ale jeśli nawet w mojej nastawionej na kolor i gładkość układance było ciekawie, to wszelkie oscylujące w okolicy neutralności i nawet lekkiego podbarwiania systemy mają bardzo dużą szanse na synergię z naszym bohaterem. Tak więc nie pozostaje Wam nic innego, jak posłuchać i podjąć słuszną z punktu widzenia przyjemności obcowania z muzyką decyzję.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Nautilus / Ayon
Cena: 24 900 PLN
Dane techniczne:
Rodzaj pracy końcówki: trioda lub pentoda pracujące w klasie A
Lampy: 4 x KT 150, 4 x 12AU7, 4 x 6SJ7
Impedancja obciążenia: 8 Ω
Pasmo przenoszenia:12Hz – 60kHz
Moc wyjściowa (tryb pentody dla KT88): 2 x 70 W
Moc wyjściowa (tryb triody dla KT88): 2 x 45W
Czułość wejściowa: 700mV
Impedancja wejściowa (1 kHz): 100 KΩ
Sprzężenie zwrotne: 0 dB
Wejścia: para XLR, para RCA
Wymiary (SxGxW): 48x37x25 cm
Waga: 32 kg
System wykorzystywany w teście:
– Odtwarzacz CD: ReimyoCDT – 777 + ReimyoDAP – 999 EX Limited
– Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– Końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA