Opinia 1
„Synowie Egiptu”, bo tak należałoby tłumaczyć nazwę zespołu „Sons Of Kemet” to nad wyraz oryginalna formacja. W jej skład wchodzą frontman Shabaka Hutchings (saksofon, klarnet), Oren Marshall (tuba), Tom Skinner (perkusja) oraz Seb Rochford (perkusja) i jak sami Państwo widzą akcent położony na sekcję rytmiczną jest bezsprzeczny. Pomimo tego, że „Burn” jest oficjalnym debiutem płytowym Panowie nie wzięli się znikąd, ani tym bardziej nie są produktem tak popularnej ostatnimi czasy formy tworzenia zespołów, jaką jest casting, czyli tzw. „łapanka”. W dodatku każdy z nich ma na koncie współpracę z największymi tuzami współczesnej sceny jazzowej jak np. Jack DeJohnette, Charlie Haden (Shabaka Hutchings), Bobby Mcferrin, Tomasz Stańko (Oren Marshall), Stanley Turrentine, Branford Marsalis (Tom Skinner), Corrine Bailey Rye, Herbie Hancock (Sebastian ‘Seb’ Rochford). Powyższa lista robi wrażenie a jednocześnie odpowiednio wysoko ustawia poprzeczkę oczekiwań, jakie słuchacz może mieć jeszcze przed umieszczeniem płyty w odtwarzaczu. Niestety tym razem mieliśmy możliwość obcowania jedynie z materiałem wydanym na CD, choć tytułowy album dostępny jest również na „audiofilskim” 180g winylu i w taką wersję najlepiej byłoby się zaopatrzyć.
Abstrahując od nośnika, z jakiego mogliśmy korzystać podczas odsłuchów „Burn”, styl reprezentowany przez „Sons Of Kemet” można określić mianem wysoce eklektycznego. Poczynając od calypso, reggae, muzyki inspirowanej estetyką klezmerską i wpływami arabskimi po nowoczesne, niemalże drum 'n’ bass’owe wstawki muzycy nader zgrabnie wplatają ww. rytmy w typowo jazzowe ramy nadając całości oryginalnego sznytu. Album otwiera „All Will Surely Burn” niejako ustawiający całe wydawnictwo poprzez przepięknie pokazaną grę obu perkusistów, z których jeden tworzy szkielet melodyczny a drugi mozolnie pokrywa surowy kościec własną ornamentyką. Jeśli dodamy do tego monumentalne brzmienie tuby Oren’a Marshall’a będące basowymi podwalinami każdej z kompozycji i magnetyczne, rozedrgane partie klarnetu, bądź saksofonu Hutchings’a operującego w wyższych rejestrach otrzymamy niesamowicie energetyczny koktajl mogący zaciekawić bardzo szerokie grono odbiorców. Co ciekawe żadnego z umieszczonych na płycie utworów nie można, pomimo najszczerszych chęci zaszufladkować do żadnej z ortodoksyjnych kategorii. Przykładowo „The Godfather” z założenia mógłby kipieć rzewnymi klimatami z „Ojca Chrzestnego”, lecz zamiast tego pulsuje klezmerską, lekko piskliwą melodyka, by na finiszu przejść w syntetyczne beaty. Nawet adekwatna do tytułu „Adonia’s Lullaby” kołysanka ma w sobie więcej z progrockowego zagmatwania i podskórnie pulsującego rytmu, niż możba byłoby się spodziewać.
Album zamyka cover „Rivers of Babylon” przywodzący mi na myśl mistrzowskie wykonanie “St. James Infirmary” Louisa Armstronga. W obu przypadkach maksymalnie spowolnione tempo nadaje utworom niespotykanego dostojeństwa, pozwala docenić i odpowiednio długo delektować się każdą frazą. W interpretacji Sons Of Kemet przebój spopularyzowany przez Boney M (a stworzony przez The Melodians) intryguje iście psychodelicznie zagmatwanymi tempami i melancholijną linią melodyczną prowadzoną przez saksofon
A teraz najwyższa pora na kilka słów o jakości nagrania. Pierwszą rzeczą, jaka zwraca uwagę to bardzo charakterystyczne umiejscowienie perkusji, które, tak które, gdyż mówimy o dwóch osobnych i niezależnych zestawach perkusyjnych obsługiwanych przez dwóch jegomości, słyszymy w obu kanałach. Oczywiście na rynku bez trudu można znaleźć perełki, gdzie realizatorzy potrafią wyczarować perkusję zajmująca praktycznie cały drugi bądź trzeci plan i rozciągająca się od lewej do prawej kolumny, lecz tym razem mamy do czynienia z na wskroś prawdziwym i rzeczywistym oddaniem wykorzystanego instrumentarium a nie typowo realizatorską wpadką. Ustawione w pierwszym planie dęciaki stanowią natomiast wzorowy przykład na to jak można, a przede wszystkim jak należy nagrywać instrumenty by brzmiały i selektywnie i homogenicznie zarazem. Chodzi mianowicie o to, że każdy z muzyków ma swoje stałe miejsce, komfortową ilość „powietrza” wokół siebie, lecz jednocześnie nie jest niezależnym, oderwanym od reszty zespołu bytem, lecz integralną częścią całości. Pomimo niezaprzeczalnej „audiofilskości” wydania próżno doszukiwać się w nim hiperdetalicznej, prosektoryjnej i laboratoryjnej antyseptyczności, czy wyjałowienia. Brzmienie jest gęste, ciemne i nawet na CD możemy z pewną dozą umowności mówić o analogowości.
Moim zdaniem „Burn” to jedna z ciekawszych płyt, jakie miałem okazje ostatnio słuchać i jeśli tylko są Państwo otwarci na nowe, niebanalne brzmienia, to gorąco zachęcam do zapoznania się z tytułowym materiałem.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Sons Of Kemet jest stosunkowo niedawno powstałą grupą z Londynu, która krążkiem pt. „Burn” zadebiutowała na rynku płytowym. Czterech muzyków – w tym dwóch perkusistów – tworzy bardzo ciekawy świat muzyki jazzowej z elementami folku. Założyciel Shabaka Hutchings – saksofon i klarnet, Oren Marshall – tuba, Tom Skinner – perkusja, Seb Rochford – perkusja i gościnnie Dave Okumu – gitara, prezentują swój pomysł na połączenie jazzu z akcentami ludowymi Karaibów. Ta energetyczna utrzymana w estetyce elektro-jazzu muzyka jest zbiorem ekwilibrystycznych i mocno angażujących słuchacza fraz. Dostarczona do recenzji ciekawie skompilowana od pierwszej do ostatniej pozycji płyta, trzyma nas w stanie oczekiwania co zdarzy się w dalszej części, nader skutecznie zniechęcając do zmiany repertuaru. Przynajmniej ja, nawet przez moment nie miałem odruchu sięgnięcia po pilota, co czasem zdarza się nawet najbardziej znanym wykonawcom tego gatunku muzycznego. Dawka energii, jaką niesie ze sobą materiał z tej sesji, nie pozwala na choćby chwilowe rozproszenie podczas słuchania, gdyż tak zestawiono poszczególne epizody, by zbytnio nie zmęczyć słuchacza natężeniem dźwięku, ale również nie inicjować objawów znużenia. Krążek zaczyna się dość mocnym akcentem, by w drugim kawałku lekko zwolnić, a już w czwartym popaść w spokojną balladę, w której na tle generującej powolne bulgoczące dźwięki tuby i wariacji perkusji, swoją opowieść mógł odegrać na saksofonie założyciel zespołu – Shabaka Hutchings. To najciekawszy jak dla mnie numer, gdyż lubię spokojne pełne zaskakującej wirtuozerii muzyków kompozycje. Oczywiście często smagając ciężkawym free-jazzowym materiałem swoje zwoje mózgowe, bardzo lubię mocne granie, ale nie stronię też od łagodniejszych utworów, a takie ballady pełne przedmuchów instrumentów dętych w połączeniu z solówkami bębniarzy, pozwalają mi, całkowicie zatopić się w proponowanym przez artystów świecie, który wizualizuje się w mojej podświadomości. Ale do tego potrzebny jest feeling pomiędzy dawcą zapisów nutowych – zespół i biorcą tej ferii dźwięków – słuchacz. „The Book of Disquiet” całkowicie spełnia moje standardy w tym temacie i muszę się przyznać, że w ten opisany stan od momentu otrzymania krążka do recenzji, wprowadzałem się już kilkukrotnie. Oczywiście reszta nagranego materiału jest na podobnym poziomie emocjonalnym, pokazując jak członkowie zespołu postrzegają świat poprzez pryzmat muzyki.
Jak zwykle z uwagi na profil naszego portalu napiszę kilka słów o realizacji. Niestety czasy książeczek z informacjami o masteringu odchodzą do lamusa nawet w takich zacnych oficynach jak Naim Label i nie jestem w stanie potwierdzić swoich obserwacji. Chodzi mianowicie o sposób nagrania materiału do obróbki. Od początku płyty słychać lekki „syk” przywodzący z pamięci szum nagrań analogowych, co w konfrontacji z inną dostarczoną płytą tej wytwórni zwiększyło gładkość i pastelowość dźwięku. Obecnie wiele zespołów i artystów chwali się takim sposobem realizacji, o czym najczęściej informują w stosownych wspomnianych wkładkach. Tutaj dostajemy okrojone o takie dodatki wydanie i czy moje przypuszczenia są zasadne nie sposób się dowiedzieć. Niemniej jednak, jeśli ten szum jest tylko trikiem realizatorskim, to jako audiofil stwierdzam, że wyszło to dobrze. Przyglądając się wirtualnie stworzonej przez inżyniera dźwięku scenie, chciałbym pochwalić jego pracę za zachowanie gradacji planów zajmowanych przez muzyków, co dobrze odzwierciedla głębię i szerokość zajmowanych przez nich miejsc, dając poczucie bycia na koncercie.
Kilkukrotny odsłuch tej pozycji płytowej, pozwala mi, ba nawet zmusza do polecenia tej świeżej energetycznej dawki muzyki około jazzowej, a konkretnie jazzu z elementami folkowymi rodem z Karaibów wytrawnym melomanom. Zapewniam, że nie będą to źle wydane pieniądze, a zachwalany przeze mnie utwór nr.4 – „The Book of Disquiet”, przy odrobinie zadumy pozwoli oderwać się od naszej codziennej, często monotonnej rzeczywistości.
Jacek Pazio