Opinia 1
Japońska marka C.E.C. z dziecinną łatwością rozpoznawalna jest przez każdego choćby minimalnie zorientowanego w tematyce audio osobnika. Co więcej, analizując ten fakt jestem w stanie powiedzieć, iż swoją rozpoznawalność osiągnęła dzięki co najmniej trzem aspektom. Jakim? Jak to jakim. Raz – jest przedstawicielem kraju uważanego za kolebkę dobrego brzmienia. Dwa – zdecydowana większość wychodzącej spod jej ręki sprzętu gra przynajmniej na dobrym, a pokusiłbym się o stwierdzenie, że na bardo dobrym poziomie. Trzecią idącą w kontrze do rozwoju technologii cechą zaś , jest konsekwentne – nawet w najwyższych modelkach transportów – wykorzystanie będącego potomkiem atrybutu snopowiązałki gumowego paska napędowego. Tak tak, nie pomyliłem się, Japończycy spod szyldu C.E.C.-a nadal stawiają na taki rodzaj przeniesienia napędu i to nie tylko do wprawiania w ruch wirowy płyty kompaktowej, ale również do przesuwu soczewki lasera. Chore? Bynajmniej, co udowadniają całe rzesze zadowolonych użytkowników, a czego ja za sprawą testowania szczytu oferty miałem okazję doświadczyć. A o czym będziemy dzisiaj rozprawiać? Mam niekłamaną przyjemność przedstawić wszystkim brylujący już od kilku lat w portfolio marki topowy napęd TL0 3.0 wraz z jeszcze ciepłą nowością, czyli przetwornikiem cyfrowo-analogowym ukrywającym się pod kodem DA0 3.0, o wizytę których zadbał katowicki RCM.
Przybliżając wygląd poszczególnych komponentów zacznę od napędu. Główną, będącą ostoją dla układów elektrycznych częścią konstrukcji jest stabilizowany na trzech niewysokich kolcach, siedmiocentymetrowy blok drapanego aluminium. Oczywistą sprawą jest, że w komplecie otrzymujemy stosowne podkładki pod wspomniane kolce. Ze wspomnianej platformy wyłaniają się będące przedłużeniem przywołanych kolców filary nośne dla zawieszonej na miękkich sprężynach mniejszej sub-platformy lasera. Całość konstrukcji na szczycie wieńczy ciężk,i lekko przekraczający średnicę płyty kompaktowej docisk. Dlaczego ciężki? Sprawa rozbija się o współpracę ze wspomnianym paskiem klinowym, gdyż oprócz elektronicznej stabilizacji obrotów po stronie silnika obracającego płytą konstruktorzy w walce o jak najmniejszą nierównomierność jej wirowania pozostałość ewentualnych wahnięć wyrównują bezwładnością masy wspomnianego krążka dociskowego. To nic innego jak zaprzęgnięcie do pracy prostej, ale jakże zdającej egzamin fizyki. Front TL0 ozdobiono w lustrzany, usytuowany w centrum wyświetlacz z czterema przyciskami funkcyjnymi. Tylny panel zaś, oprócz wejść SPDIF, AES/EBU i optycznego oferuje jeszcze bardzo ważne z punktu widzenia jakości dźwięku firmowe cztero-terminalowe połączenie SUPERLINK. Ostatnim, ale niezaprzeczalnie istotnym przyłączem jest wielopinowe wejście dla firmowego zasilacza. Ów zasilacz nie odstępuje jakością wykonania od samego transportu i również wykonany jest z aluminium. Jeśli chodzi o jego ofertę przyłączeniowo-manualną, z tyłu znajdziemy jedynie wejście IEC i podobne do tego w CD wielo-złączowe gniazdo, a na froncie główny włącznik z diodą sygnalizującą pracę.
Sprawa opisu przetwornika jest znacznie prostsza. Jak na DAC-a jest co prawda dość wysoki i głęboki, ale za to jego szerokość nie odbiega od ogólnie pojętego standardu. Przedni panel idąc tropem napędu prezentuje lustrzany display i sześć przycisków, dach czaruje pięknie wyfrezowanym logo marki, a tył oprócz podwojonych typowych dla tego typu urządzeń wejść cyfrowych (SPDIF, AES/EBU, OPTIK, firmowy SUPERLINK) oferuje dodatkowo wejście USB i wyjścia RCA i XLR. Całość oferty przyłączeniowej zamyka zintegrowane z głównym włącznikiem gniazdo zasilające, a wszystkie wspomniane atrybuty zakrystii schowano w konstrukcyjnych zagłębieniach. Tak pokrótce wyglądają nasi dzisiejsi bohaterowie, a jeśli jesteście zainteresowani, jak wypadli w bratobójczej walce Japonia vs. Japonia, zapraszam do lektury dalszej części testu.
Cóż, w życiu każdego opiniodawcy sprzętu audio czasem przychodzi taki moment, gdy to, co do niedawna było ostoją jego wzorca, nagle staje się co prawda nadal dobrym, ale już nie bezwzględnym punktem odniesienia. O co chodzi? Dotychczasowe postrzeganie źródła Reimyo oscylowało w kategoriach fantastycznej analogowości dźwięku, gdy tymczasem tytułowy Japończyk w dziedzinie naśladowania poczciwego gramofonu lub magnetofonu bez popadania w patetyczny, często nazbyt homogeniczny przekaz idzie o krok dalej. To, co do niedawna wydawało mi się prawie niemożliwe – zaznaczam, że granie ciepłym, zaokrąglonym dźwiękiem niema nic wspólnego z przekazem analogowym, ale okazuje się, że są jeszcze konstruktorzy, którzy wiedzą, gdzie tkwi niewykorzystany dotychczas potencjał srebrnego krążka. Niestety, takie wyciskanie ostatnich soków z cyfry przeczy teorii spiskowej wszelkich internetowych hejterów, że pieniądze nie grają, gdyż prezentowany w tym podejściu dzielony odtwarzacz płyt kompaktowych jest prawie trzykrotnie droższy od mojego, co dla wielu osobników i tak było oznaką postradania przeze mnie zmysłów. Ale zostawmy sprawy finansowe na boku, przecież jesteśmy dżentelmenami, a jak wiadomo panowie w czarnych melonikach o pieniądzach nie rozprawiają. Jak zatem gra tandem CEC-a? Głównym, natychmiast rzucającym się w ucho aspektem jest ponadprzeciętna plastyka dźwięku. To nie jest zmiękczanie, to nie jest zaokrąglanie i na koniec powiem, to nie jest również kolorowanie przekazu muzycznego. I wiecie co, chyba nie do końca wiem, jak Wam to wytłumaczyć, ale z pewnością wielu z Was słyszało dobry magnetofon szpulowy z założoną na nim co najmniej zgrywaną z taśmy matki szpulą. Jeśli nie, to musicie posłuchać testowanego dzisiaj produktu i sprawę macie załatwioną, jeśli jednak zdążyliście już zaznać tego fenomenu na własne uszy, dobrze wiecie, z czym zderzycie się w przypadku zaliczenia prezentacji topowego źródła japońskiej marki CEC i jeśli nie chcecie drażnić swojego audiofilskiego ducha, omijajcie podobne pokazy z daleka, gdyż na długo zawładną Waszymi zmysłami. Co ważne, aspekt organicznego przekazu muzycznego nie jest jedynym artefaktem fantastycznego grania „zerówek”. Chodzi mianowicie o sposób budowania wirtualnej sceny muzycznej, którą do nie dawna wzorowo realizował mój napęd, który po tym starciu musiał oddać koszulkę lidera. To było dopieszczenie wszelkich proporcji pozycjonowania źródeł pozornych w ich jeszcze bliższym prawdzie zwieszeniu w międzykolumnowym eterze. Nie będę się spinał w wychwalaniu tej umiejętności, gdyż tekst mógłby wypaść jak artykuł sponsorowany, ale jedno mogę powiedzieć na pewno, Reimyo i CEC -a w kontekście reprodukcji dźwięku kontra realny świat dzielił rząd wielkości na korzyść tego drugiego. I gdy tak wprost porównuję oba napędy, po głębszej analizie bez najmniejszych problemów powiedziałbym, że z resztą tematów około-sonicznych jak oddech i balans tonalny obaj kontrpartnerzy szli łeb w łeb. Gdyby złośliwcy zadali mi w tym momencie pytanie typu: „Zamieniłbyś bez dopłaty to czego dotychczas używałeś na bohatera testu?”, bez wahania powiedziałbym „tak”, ale z małym „ale”. Ktoś zapyta: „Jak to, jest jakieś ale? Przecież tekst wypada, jakbyś złapał Pana Boga za nogi ”. Tutaj wchodzą już pewne preferencje. Owszem, zestaw jest fenomenalny, ale dla mnie jest nazbyt gładki na krawędziach dźwięku. Wszystko teoretycznie jest ok, jednak gdzieś w zakamarkach moich szarych komórek tli się pragnienie słyszenia wyraźniejszego początku i zakończenia każdej nuty. To dla kilku moich znajomych jest naciąganiem faktów, ale pokazując im o co mi chodzi zrozumieli, że gdy słyszę gitarę barokową, to chciałbym wyraźniej czuć z czego jest wykonana i sam proces oderwania od niej palca, a koniec jej wybrzmiewania ma trwać i trwać. Tymczasem testowany przedstawiciel kraju kwitnącej wiśni delikatnie tonizuje wspomniane krawędzie. Robi to oczywiście bardzo uroczo i bez najmniejszych problemów da się z tym żyć, ale jeśli coś wbijemy sobie do głowy i co ważniejsze w bezpośrednim starciu lepiej trafia w nasz gust, nawet jeśli zostaniemy artykułowaną prezentacją, po jakimś czasie choćby wymianą okablowania będziemy dążyć do wyimaginowanego wzorca. Zaznaczam jednak po raz kolejny, teraz rozprawiamy o moich preferencjach, które po posłuchaniu kilku wyśmienitych źródeł z innych stajni i potwierdzeniu swoich odczuć z pełną swobodą ducha mogę w tym teście zaprezentować. Oczywistą sprawą takiego efektu sonicznego „zerówek” może być mariaż z już grającymi w pewnej estetyce łagodności i czaru kolumnami ISIS, ale jakby na to nie patrzeć, przywołanie przeze mnie tego sznytu grania ma Wam pomóc, a nie CEC-owi zaszkodzić. Aby nie być gołosłownym w stosunku do zaprezentowanych aspektów, posłużę się przykładem płytowym. Nie będę kalał tego testu makabrycznymi kawałkami muzyki metalowej, gdyż za bardzo szanuję opiniowany brand, dlatego też skupię się jedynie na płycie mogącej pokazać tkwiącą w TL0 i DA0 umiejętność wizualizowania na ile się da realnego świata muzyki. Dlaczego jednej? Sprawa jest banalnie prosta, gdyż nasz bohater nie potrzebuje sztucznie rozdmuchiwanej play listy i dosłownie pierwsza pozycja oddaje to wszystko, co w każdej następnej musiałbym powtarzać, a czego z szacunku do Was nie chcę robić. Nie będę też zbytnio nowatorski i przywołam znanego z moich testowych bojów pewniaka Johna Pottera i kompilację zatytułowaną „Romania”. Weźmy na przykład utwór numer dwa i główne źródła dźwięku: wokal, gitara barokowa, klarnet basowy i skrzypce. Nagle stajemy w zapisanym na srebrnym krążku kościele i naszym zmysłom materializuje się ciekawy rozkład artystów. Artystów, którzy nie są płaskimi plamami na naszej dotychczasowej fantastycznej wirtualnej scenie, tylko artystów, na których możemy nawet spojrzeć lekko z boku odnosząc tym sposobem nieodparte wrażenie ich trzeciego wymiaru. To potrafią tylko nieliczne urządzenia i kilka razy udało mi się tego doświadczyć, ale jak do tej pory wszystkie podejścia nie były aż tak spektakularne. No dobrze, analizuję plan sceny i co widzę? Nic nadzwyczajnego, John śpiewa w jej centrum, z lewej za Johnem gostek ciągnie smyk po strunach skrzypiec, z prawej również nieco z tyłu frontmena majestatycznie wybrzmiewa nisko schodzący drganiami stroika klarnet basowy, a wszystkim zgromadzonym panom towarzysze jeszcze siedzący centralne za wokalistą gitarzysta. Ok. to usłyszałem, a jak sesyjny rozkład wygląda w realu? Przecież każda płyta jest pewną wizją jej realizatora, ale z drugiej strony słuchana przeze mnie muzyka stawia na w miarę możliwości oddanie prawdy o sesji. Z niepokojem wertuję dołączoną do krążka książeczkę i? Eureka! Wszystko się zgadza. Może podczas odsłuchu ich odległości od siebie są minimalnie powiększone, ale raz – płaskie zdjęcie nie oddaje w pełni tamtej rzeczywistości, a dwa – może to zamierzony ruch masteringowca? Nie wiem, ale nie będę tego również drążył, ważne, że sposób w jaki odebrałem ten krążek, idealnie pokazał mi wszelkie niuanse rozpiętości sceny muzycznej włącznie z wysokością generowania poszczególnych źródeł dźwięku. I gdy dodałem do tego wspomnianą wcześniej plastykę i homogeniczność przekazu, nagle okazało się, że owa nurtująca mnie sprawa zbyt oszczędnego podania krawędzi dźwięków w przeciwieństwie do mojego napędu właśnie nieco zbliża do siebie muzyków, co po konfrontacji z fotografią okazało się bliższe prawdzie. Niestety większa szczegółowość obrysu nut z mojego CD-ka bardzo mi się podoba, ale wbrew pozorom trochę zaburza prawdę o danym wydarzeniu. I tak czasem legną w gruzach mity o wyśmienitości posiadanej układanki. Oczywiście trochę przesadzam, ale chcę pokazać, iż umiem przyznać się do faktu co prawda przyjemnego, ale czarowania mnie przez własny napęd, co dla większości audiofilskiej gawiedzi jest nie do pomyślenia. I tym niezbyt optymistycznym dla mnie akcentem zakończę nasze dzisiejsze spotkanie. Jak zdążyłem napomknąć, każda następna płyta byłaby sztucznym podbijaniem świetności zestawu CEC-a, czego on najnormalniej w świecie nie potrzebuje. Nie wierzycie? Pożyczcie, podłączcie, a przekonacie się, że piszę prawdę.
Kto by pomyślał. Urządzenie wykorzystujące pasek napędowy od maszyny rolniczej, a potrafi wynieść dźwięk na tak wysoką półkę jakościową. Ja wyżywałem się jedynie ma muzyce dostarczającej mi wielu przeżyć duchowych, ale Marcin w swoim starciu stawiał również na karygodne z mojego punktu widzenia ciężkie brzmienia. I wiecie co, słuchając niektórych wołających o pomstę do nieba kawałków gdzieś z boku, ani razu nie odnotowałem potknięcia CEC-a w tym nutowym szaleństwie. To nie były moje klimaty, ale umiem docenić klasę, z jaką Japończyk sobie z nimi radził. Oczywiście nie sądzę, że ktoś hołubiący takim nurtom muzycznym skieruje swoje zainteresowanie w stronę dzisiejszego bohatera, ale jeśli nawet tak się stanie, o wynik soniczny może być spokojny. A gdzie tak naprawdę widzę recenzowany produkt? Paleta wydaje się być nieograniczona. Ważne jest jednak to, że jeśli chcemy wycisnąć z samuraja siódme poty, realizacje płytowe muszą nieść ze sobą wyrafinowanie mastringowe. W innym wypadku owszem wszystko będzie w jak najlepszym porządku, ale zestaw XL0 3.0 + DA0 3.0 zagra mówiąc kolokwialnie na pół gwizdka i szkoda takiej maszyny by się marnowała. Puentując nasze spotkanie mam tylko jedną niezbyt przyjemną wiadomość. Chodzi mi o fakt, iż recenzowany zestaw naprawdę jest bardzo drogi, co mocno ogranicza jego dostępność dla szerszej rzeszy melomanów. Ale przecież nikt nie powiedział, że na szczycie jakościowym będzie łatwo i tanio. A jeśli ktoś tak sądzi, według mnie jest niepoprawnym marzycielem, czego trochę mu zazdroszczę.
Jacek Pazio
Opinia 2
W dobie coraz wyraźniejszej hegemonii plików, niestety rzadko kiedy o jakości co najmniej poczciwego standardu opisanego w Czerwonej Książce (Red Book) i nieustającego renesansu analogu format CD został niejako zupełnym przypadkiem zepchnięty do defensywy. Linn lata temu w ogóle zrezygnował z produkcji odtwarzaczy srebrnych krążków, Hegel na tegorocznym monachijskim High Endzie pokazał swojego „ostatniego” Mohikanina i tak naprawdę mało komu chce się walczyć z bezwiednie podążającym ku pełnej rezygnacji z nośników fizycznych tłumem. Nie ma jednak co popadać w zadumę i sięgać po teatralne gesty w stylu fenomenalnej sceny podpalania kieliszków ze spirytusem przez Zbyszka Cybulskiego z filmu „Popiół i diament”. To nie ten czas, choć mamy zaduszki, i nie to miejsce … przynajmniej na razie. Są bowiem jednostki, które uparcie twierdząc, że potencjał srebrnego krążka jeszcze nie do końca został wykorzystany co i rusz wypuszczają na rynek urządzenia dające temu świadectwo. W dodatku zamiast zdawać się na łaskę i niełaskę coraz bardziej topniejącego rynku napędów CD oferowanych przez OEM-owych dostawców stawiają na swoje – autorskie rozwiązania. Nie powinno być zatem dla nikogo niespodzianką, że bohaterem dzisiejszego spotkania będzie japoński C.E.C., który nie tylko znany jest z tego, że potrafi wycisnąć z cyfry ostatnie soki, to czyni to w charakterystyczny dla siebie analogowy sposób. Skoro zatem z okazji zbliżającego się Audio Video Show udało się katowickiemu RCM-owi pozyskać zarówno najnowszą inkarnację topowego transportu TL 0 3.0 (poprzednia oznaczona była jako X), jak i dopiero co zamieszczoną w firmowym katalogu, w dodatku wyłącznie europejskim, bo japońska strona najwidoczniej cały czas czeka na update, szczytową odsłonę przetwornika DA 0 3.0 nie mogliśmy nie skorzystać z nadarzającej się okazji i nie wziąć tytułowego duetu w krzyżowy ogień recenzenckich oczekiwań i preferencji. Jeśli zatem interesuje Państwa, co z teoretycznie przechodzącego do lamusa formatu dwóm wywodzącym się z Tokio samurajom udało się wycisnąć serdecznie zapraszam do dalszej lektury.
Patrząc na dwuelementowy transport TL 0 3.0 dość trudno na pierwszy rzut oka odnaleźć w odmętach własnej pamięci równie bezkompromisowe rozwiązanie. Co prawda o ile odizolowanie „brudnego” zasilacza od sekcji sygnałowej w ekstremalnym High-Endzie nie jest jeszcze takie sporadyczne, to już dalsze – autorskie rozwiązania są już klasą samą dla siebie. Zacznijmy jednak od początku sukcesywnie odsłaniając karty. Posadowiona na trzech stożkowych nóżkach z dedykowanymi antywibracyjnymi podkładkami jednostka główna, a tak naprawdę zaawansowana konstrukcja segmentowa, składa się z prostopadłościennej, ozdobionej lustrzanym, błękitnym wyświetlaczem podstawy zawierającej elektroniczne układy sterowania, oraz zawieszonego za pośrednictwem sprężystych damperów – D.R.T.S. (Double Rubbers and Triple Springs), na trzech chromowanych kolumnach masywnego sandwicha wykonanego z 20mm bloku aluminium i 10 mm mosiądzu skrywającego jedynie mechanikę i optykę napędu. Żeby było jednak ciekawiej zamiast standardowego, opartego o mechanizm zębatkowy drajwu zastosowano własny, szczytowy napęd dwupaskowy, w którym jedna przekładnia pasowa napędza płytę a druga odpowiada za przesuw wózka z optyką. A teraz najlepsze – płytę nakładamy na masywny wałek z długim trzpieniem, na którym z kolei umieszczamy 460g docisk o średnicy 125 mm, co wydaje się w przypadku top-laderów oczywiste, do momentu, gdy … uświadomimy sobie, że tenże blisko półkilogramowy stabilizator będzie wirował razem z obracającą się podczas odtwarzania płytą. Zauważają Państwo analogię do analogu i gramofonów? Ano właśnie, z tą tylko różnicą, że zamiast 33, 45, czy nawet 78 obrotów mamy do czynienia z wielkościami rzędu 200 – 500 RPM. Dość istotny „drobiazg”, nieprawdaż?
Tylna ścianka również przedstawia się równie intrygująco, gdyż oprócz standardowych wyjść cyfrowych, czyli Toslink, Coaxial i AES/EBU C.E.C. oferuje coś zdecydowanie bardziej wartego uwagi – czteroterminalową (BNC) magistralę Super Link i podobnie zakonfekcjonowany terminal dla zewnętrznego zegara. Całość uzupełnia wielopinowe wejście zasilacza.
Podobny stopień technologicznego zaawansowania reprezentuje dedykowany przetwornik DA 0 3.0 oparty … jakżeby mogło być inaczej, na własnym rozwiązaniu bazującym na układzie DSP sterującym dyskretną drabinką rezystorową określaną przez producenta skrótem R2R. Nie zagłębiając się zbytnio w technikalia warto wspomnieć, że sygnał CD (16bit 44.1kHz) konwertowany jest do postaci 32bit/384kHz a dopiero potem następuje jego dalsza transformacja w kości DACa do postaci analogowej. Jak wygląda obróbka w przypadku akceptowanych przez złącze USB sygnałów DSD64 i DSD128 niestety Japończycy nie byli skłonni podać, ale ponieważ tym razem skupiamy się tylko i wyłącznie na szesnastobitowym, trącącym myszką PCMie możemy temat na jakiś czas odłożyć na bok.
Analogicznie jak w transporcie centralne miejsce na przedniej ściance masywnej, lekko zaoblonej na rogach obudowy przetwornika zajmuje lustrzany display wzbogacony sześcioma przyciskami funkcyjnymi. Za element dekoracyjny uznać możemy umieszczony na płycie górnej sporych rozmiarów logotyp producenta.
Ściana tylna prezentuje się po prostu wybornie. Oprócz oczywistych terminali dedykowanych firmowemu Super Linkowi do dyspozycji otrzymujemy wszystkie bardziej konwencjonalne wejścia cyfrowe, lecz w zdublowanej ilości. Na chwile obecną listę interfejsów cyfrowych zamyka terminal USB, jednak tuż obok przycupnęło aktualnie zaślepione gniazdo ethernet, którego docelowego przeznaczenia, żeby nie zapeszyć, jednak nie będziemy zgadywali. Sekcja analogowa obejmuje wyjścia zarówno w standardzie RCA, jak i XLR a wyboru pomiędzy nimi dokonujemy stosownym eleganckim hebelkiem. Zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo IEC ulokowano w odrębnym wykuszu.
Nie będę ukrywał, że źródła C.E.C.-a od dawien dawna, czyli tak mniej więcej od chwili, gdy dane mi było jeszcze w latach dziewięćdziesiątych posłuchać pierwszych wersji CD-ka, bodajże TL51 a potem kilku wariacji na jego temat z najprzeróżniejszymi kombinacjami literowymi na końcu, nie tylko lubiłem ale i stawiałem za wzór esencji analogowości osiąganej z cyfrowego nośnika. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że nie jest to brzmienie do końca neutralne, ale prawdę powiedziawszy miałem to tam, gdzie słońce nie dochodzi a plecy tracą swą szlachetną nazwę. Kontakt z nimi powodował bowiem przyjemność porównywalną z konsumpcją kilku kawałków gorzkiej czekolady podawanych z lampką wybornego koniaku. Czas na moment zwalniał a życie wydawało się bardziej znośne. Ot taki audiofilski antydepresant. Jednak w tamtych czasach za każdym razem wydawało mi się, że dźwięk sączący się z głośników jest nieco wolniejszy niż zazwyczaj, że nacisk na barwę i nasycenie niejako wymuszały zmniejszenie obrotów transportu. Oczywiście była to ewidentna autosugestia, lecz na tyle intensywna, że rzadko kiedy próbowałem ją przełamywać ostrym i ciężkim repertuarem. Owe „fobie” ustąpiły dopiero przy recenzowaniu CD3N i całkowicie odeszły w zapomnienie w chwili kontaktu z CD5, by ulec skamieleniu na poziomie dzielonego źródła DA 3N & TL 3N.
Bazując zatem na wcześniejszych doświadczeniach i wiedząc jaką różnicę robi firmowy Super Link nawet chwili się nie zastanawiałem nad magistralą komunikacyjną i ewentualną walką formatów. Po prostu tym razem postanowiliśmy skupić się domniemanym potencjale formatu CD a w bliżej nieokreślonej przyszłości powrócić do samego przetwornika i jeszcze raz przećwiczyć go, lecz tym razem na okoliczność radzenia sobie z gęstymi formatami.
W pierwszej części niniejszej recenzji Jacek raczył był wspomnieć o delikatnym, ale jednak zauważalny zaokrągleniu, wygładzaniu krawędzi dźwięków i konturów źródeł pozornych. Nie ukrywam, że początkowo miałem podobne odczucia i za taki stan rzeczy ze spokojnym sumieniem mógłbym obwinić tytułowy duet, gdyby nie świadomość jednej, aczkolwiek niezwykle istotnej na tym pułapie wyżyłowania dźwięku, o aspekcie finansowym nawet nie wspominając rzeczy – okablowania. W dodatku wcale nie mam na myśli przewodów sygnałowych, gdyż zarówno topowe Silver Diamondy Tellurium Q, jak i dedykowane połączenie po Super Linku nie pozostawiało złudzeń co do swojej roli i cech natywnych, to już naprawdę sporo do powiedzenia w materii efektu finalnego miały przewody zasilające. I tak, wpięty w przetwornik debiutujący na rynku Hijiri Takumi Maestro możemy od razu skreślić z listy podejrzanych (jego recenzja ukaże się wkrótce, ale nie będę zdradzał co bardziej pikantnych szczegółów), a winę za ww. krągłości i urzekającą gładkość, która jednak okazywała się zbyt gładka i niemalże nierealna odpowiadał nie kto inny jak „kocykopodobny” Harmonix X-DC350M2R Improved Version. Swojego czasu mogłem się tym przewodem pobawić przez dłuższą chwilę u siebie i praktycznie w każdej konfiguracji dawał o sobie znać poprzez delikatne pogrubienie konturów i uspokojenie przekazu, co też miało miejsce w naszym systemie testowym. Tak więc owego sznytu wypolerowania i uładzenia nie przypisywałbym japońskim gościom a jedynie ich żółto-czarnemu rodakowi.
Biorąc zatem poprawkę na obecną w finalnym efekcie sygnaturę 350-ki śmiem twierdzić, że tak analogowego brzmienia dawno nie dane nie było mi słyszeć. Jednak tym razem analogowości proszę nie utożsamiać ze stereotypowym „ulampowieniem” przekazu poprzez wypchnięcie i wysycenie średnicy kosztem skrajów pasma, lecz nieosiągalną dla źródeł cyfrowych dynamikę i rozdzielczość. Chcę w tym momencie podkreślić, że zestaw C.E.C.-a potrafi nie tylko zbliżyć się do tego, co oferują oscylujące na podobnym pułapie cenowym gramofony, lecz wręcz do dynamiki tożsamej dla granych na prawidłowo skalibrowanych profesjonalnych szpulowcach pierwszych kopii mastertape’ów. Absurd, bajki rodem z mchu i paproci, marketingowy bełkot idealny do artykułu sponsorowanego? Nie tym razem. Po prostu możliwie chłodna i pozbawiona jakiejkolwiek chęci przypodobania się dystrybutorowi (po prostu na tytułowy set mnie nie stać i stać raczej nigdy nie będzie) do bólu szczera obserwacja, lub jak kto woli subiektywna opinia. Nie będę w tej chili przytaczał słów jakie cisnęły się na usta podczas pierwszych kilkudziesięciu minut odsłuchu ww. seta, gdy nie mogąc uwierzyć w to co słyszę dość nerwowo żonglowałem przygotowanymi na te okazję płytami sięgając po co raz cięższy i bardziej zagmatwany materiał, by przyłapać „Cześki” na jakimś, nawet najmniejszym, właściwym dla cyfry ograniczeniu, potknięciu. Jednak skoro schizofreniczne „Naked City” Johna Zorna, czy wręcz obłąkańczo – agonalne „Repentless” Slayera nie zrobiły na nim najmniejszego wrażenia dałem sobie z ta partyzantką spokój i wróciłem do normalnego, przynajmniej jak dla mnie odsłuchu. Co prawda nie oznaczało to, że z naszych dyżurnych Isisów co jakiś czas coś nie ryknęło growlem, ale tym razem było to jedynie dla niewymuszonej przyjemności a nie w ramach dzielenia włosa na czworo i szukania dziury w całym.
Popowo – jazzowy „Possibilities” Herbiego Hancocka przyjemnie otulał miękką kołdrą kojących dźwięków dając jednocześnie fenomenalny wgląd w nagranie. Nawet na tak pozornie niezobowiązującym „A Song For You” z Christiną Aguilerą nie tylko słychać, co po prostu widać, co jest realnym, rzeczywistym bytem a co jedynie studyjną „sztuczką”, dodanym efektem. Podobnie sprawy się mają ze zdecydowanie bardziej emocjonalnym, bardziej grającym na strunach naszej, ludzkiej wrażliwości przepięknym coverem „Don’t give up”, gdzie obok Herbiego pojawiają się Pink i John Legend. I właśnie dla takich momentów warto być audiofilem i latami przerzucać tony sprzętu. Jeśli bowiem chemia obecna w studiu słyszalna, obecna jest również w naszym pokoju, to znaczy, że „coś się dzieje”. Przekroczona zostaje granica pomiędzy tym co do tej pory uznawaliśmy za swoisty punkt odniesienia a całkowitym jego zredefiniowniem. Może dla części z Państwa zabrzmi to jak herezja, ale przy C.E.C.-ach nasz dyżurny set Reimyo (CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited) wypadł na tyle szaro i bez nasycenia, że w pierwszej chwili poważnie zacząłem się zastanawiać, czy coś się w nim nie zepsuło. Całe szczęście wszystko było z nim w jak najlepszym porządku a jedynie dość drastyczna różnica w jakości i niestety równie bolesna w cenie uświadomiły mi, że slogan mówiący, iż „pieniądze nie grają” jest równie prawdziwy jak populistyczne hasła wyborcze, jakimi mamią otumanione ciemne masy politycy.
Skoro jednak „Cześki” jeszcze stały niespecjalnie miałem ochotę dać im ostygnąć i z wielką przyjemnością zaserwowałem sobie album „The Astonishing” Dream Theater i poprawiłem zdecydowanie cięższym „A Dramatic Turn Of Events” tej samej formacji. Zwykle, kiedy z głośników zaczynają dobiegać prog-metalowe frazy Jacek zawsze przypomina sobie, że właśnie ma coś niecierpiącego zwłoki do zrobienia w możliwie odległej części domu, lecz tym razem nie tylko nie wyszedł, ale przez całą sesję siedział zasłuchany z wyraźnym zaskoczeniem, że to, co do tej pory wydawało mu się li tylko hałasem w rzeczywistości jest nader skomplikowaną i ciężką, ale jednak niezaprzeczalnie piękną muzyką. Przepuszczone przez C.E.C.-e Dreamy tym razem nie „hałasowały”, lecz grały karkołomne riffy z właściwą sobie wirtuozerią a wieloplanowość ich kompozycji nabierała niespotykanego do tej pory rozmachu i potęgi. Całość była niewyobrażalnie wręcz nasycona, dociążona, ale i jednocześnie rozdzielcza. Tutaj nie było „przysłowiowej” buły na basie, czy ordynarnego wypchnięcia średnicy. O nie. Tutaj po prostu osiągnięto maksymalne nasycenie „cukru w cukrze” a następnie podlano co najmniej pełnoletnim stuprocentowym single maltem z naszej ulubionej Islay. Czemu akurat do tego rejonu destylarni się odwołałem? Cóż … mniej, bądź bardziej podświadomie szukałem adekwatnego do otwartości i ilości dostarczanych przez reprodukowaną górę pasma mikro-informacji, niuansów porównania. Standardowe określenia typu rozdzielcze, czy detaliczne przy tym, co oferują C.E.C.-e wydają się mdłe, nijakie i niemalże dwuwymiarowe – po prostu zbyt ubogie i zbyt mało pojemne. Z tytułowym duetem dochodzimy bowiem do progu możliwości „poetyckiego obrazowania” przez piszącego te słowa w stosunku do tego, czego nausznie doświadcza. Momentami wręcz czułem się tak, jak to fenomenalnie ujął nieodżałowany Frank Zappa, że „Pisanie na temat muzyki jest jak tańczenie na temat architektury.” , lub siedząc przy radioodbiorniku słyszący głos komentatora jakiegoś epokowego wydarzenia … „jakaż szkoda, że Państwo tego nie widzą”. Nosz … w dziuplę go i nożem, jakbym mógł, to przecież bym z chęcią na owo cudo popatrzył!
Dlatego też nie będę dłużej silił się na mniej, bądź bardziej lapidarne próby opisania tego, co niestety takowym opisom słownym umyka. W zamian za to mam dla Państwa zdecydowanie ciekawszą a przede wszystkim o niebo bardziej sensowną propozycję. Proszę stanąć na głowie, rzucić wszystko i jeśli tylko nie widzicie szans na wypożyczenie duetu C.E.C TL 0 3.0 + DA 0 3.0 i goszczenie go u siebie to zdecydujcie się na wyprawę w najbliższy weekend do Warszawy i posłuchajcie na Audio Video Show. Coś czuję w kościach, ze nawet hotelowa akustyka nie jest w stanie pogrzebać drzemiącego w C.E.C.-ach potencjału.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: RCM
Ceny:
C.E.C TL 0 3.0: 29 000 €
C.E.C DA 0 3.0: 29 900 €
Dane techniczne
C.E.C TL 0 3.0:
System napędu: paskowy, podwójny (oś + optyka)
Odtwarzane typy płyt: CD, sfinalizowane CD-R/RW
Wymiary stabilizatora płyty: 125 mm
Waga stabilizatora płyty: 460 g
Materiał stabilizatora płyty: mosiądz pokrywany niklem
Średnica fi osi płyty: 5 mm
Zawieszenie: D.R.T.S. (Double Rubbers and Triple Springs)
Wyjścia cyfrowe:
Super Link (4 x BNC): 2,5 Vp-p/75 Ω
AES / EBU: 2,5 Vp-p/110 Ω
Koaksjalne: 0,5Vp-p/75Ω
Toslink: -21~-15 dBm EIAJ
Word Clock: BNC x 1: 44,1 kHz
Pobór mocy: 12 W
Wymiary (transport) S x G x W: 300 x 317 x158 mm
Wymiary (zasilacz) S x G x W: 128 x 260 x 103 mm
Waga (transport): 16 kg (transport) + 3,2 kg (zasilacz)
C.E.C DA 0 3.0:
DAC: 32bit/384kHz Audio DAC
Wejścia cyfrowe:
SUPERLINK: (BNC x 4) 2.5Vp-p/75Ω
Coaxial (SPDIF): 0.5Vp-p/75Ω
Toslink: -21~-15dBm EIAJ
AES/EB
USB 2.0: PCM 32bit/32-384kHz, DSD 64/2.8224-128/5.6448MHz
Wyjścia analogowe: para XLR, para RCA
filtry cyfrowe: 4 do wyboru
Pobór mocy: 30 W
Wymiary S x G x W: 432 x 400 x 120 mm
Waga: 21 kg
System wykorzystywany w teście:
– Odtwarzacz CD: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– Końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
– Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA