Opinia 1
Kiedy pewnego jesiennego popołudnia tak sobie siedziałem rozleniwiony na kanapie i słuchałem sączącego się z głośników Nat King Cole’a naszła mnie dość smutna refleksja. Nie wiem czy wszyscy zdają sobie sprawę, ale jesteśmy świadkami i niestety w większości przypadków również uczestnikami, koła jakie właśnie zatacza historia, a dokładnie jej mikroskopijna część związana z audio. Niby nic nadzwyczajnego, lecz nie wiem jak Państwo, lecz ja na podróż po wstędze Möbiusa się nie pisałem. Zastanawiacie się, o co mi chodzi? Już śpieszę z wyjaśnieniami. Unifikacja, wszechstronność i wielozadaniowość są z pozoru cechami jak najbardziej pożądanymi, jednak ostatnimi czasy nacisk na spełnienie jak najdłuższej listy wymagań doprowadził do coraz większej popularności pewnej odmiany „boomboxów” XXI w. Chodzi o maksymalnie zintegrowane urządzenia kryjące w swych wnętrzach sekcje odpowiedzialne za odtwarzanie, wzmocnienie a nieraz również i przechowywanie naszych zbiorów muzycznych. Oczywiście nadal obowiązuje pewna segmentacja wynikająca zarówno z wymagań, jak i zasobności portfela nabywcy, ale wszystkomające kombajny w stylu Devialeta, Wadii Intuition 01, czy już całkowicie budżetowego Cocktail Audio X30 stają się coraz popularniejsze. Zastraszająca część populacji z takiego stanu rzeczy z pewnością cieszy się radością szczerą i płynącą z głębi serca, jednak osobiście tegoż uczucia pozwolę sobie nie podzielać. Powód jest może i prozaiczny a przede wszystkim głęboko zakorzeniony w zakamarkach mojego umysłu. Ja po prostu już to przeżyłem, jakieś ćwierć wieku temu. Wpakowane w jedną obudowę tunery, magnetofony (z reguły dwukasetowe), gramofony i wzmacniacze a później również odtwarzacze CD oferowały takie koncerny jak Hitachi, Sharp, Sanyo, czy Sony. Dla nastolatka w tamtych czasach taka „wieża” była spełnieniem marzeń. Problem w tym, że dawno przestałem być nastolatkiem a mój pierworodny, będąc właśnie w tym trudnym wieku, przynajmniej na razie zadowala się poręcznym USB DACiem współpracującym z aktywnymi monitorami. Krótko mówiąc osobiście niespecjalnie mam ochotę na wchodzenie drugi raz do tej samej wody, a dorastające nowe pokolenie prędzej za serce „wypasionego” systemu uzna Astell&Kern AK120 niż zbliżone do pełnowymiarowego komponentu Hi-Fi nawet najbardziej zintegrowane ustrojstwo.
Niejako w opozycji do powyższych trendów jawi się CEC CD3N, będący niczym innym, jak tylko … odtwarzaczem płyt CD. Zero wejść cyfrowych (o USB nawet nie ma co marzyć), zero udziwnień i brak akceptacji płyt innych, niż te zgodne z wytycznymi zapisanymi w „Czerwonej Księdze” (Red Book). Po prostu prawdziwa, ortodoksyjna wierność tradycji, sięgającej pierwszej połowy lat 50-ych ubiegłego tysiąclecia, i coraz częściej zapominanej, czy też celowo pomijanej specjalizacji. Widocznie japońscy inżynierowie doszli do jakby nie było słusznego wniosku, że jeśli coś jest do wszystkiego, to albo jest to szwajcarski scyzoryk, albo to coś jest do … mniejsza z tym, do czego.
Efektem takiej polityki jest uniezależnienie się np. od zewnętrznych dostawców napędów, dzięki czemu zamiast, co obecnie uznawane jest za obowiązujący standard, plastikowych i multiformatowych jednostek DVD, bądź komputerowych, w CECu montowane są napędy własnej produkcji. Napędy te mają jedną cechę wspólną i swoja budowa nawiązują do złotych czasów Hi-Fi, do analogu i czarnej płyty – są paskowe. Nie inaczej jest w przypadku będącego obiektem niniejszego testu modelu CD3N, w którym zastosowano przejęty z modelu TL 3N, zamontowany na niezależnej metalowej płycie, podwójny napęd paskowy. Dzięki takiemu rozwiązaniu jeden z pasków napędza płytę a drugi „laser”, co w efekcie owocuje minimalizacją wibracji i szumu elektromagnetycznego pochodzącego z silników. Podobnie jest z sekcją cyfrową, odziedziczoną po zewnętrznym przetworniku DA 3N, gdzie użyto kości ESS ES9008. Za jedyną atrakcję a zarazem możliwość wpływu na finalny dźwięk, można uznać dostęp do filtra cyfrowego umożliwiającego wybór dwóch różnych charakterystyk. FLAT – oferującej najlepsze pasmo przenoszenia i filtrującej szum ultradźwiękowy, oraz PULS – która optymalizuje najlepszą odpowiedź dynamiczną. Jak na rasowego top-loadera przystało producent nie zapomniał o dołączeniu ciężkiego (370 g) wykonanego z mosiądzu docisku o średnicy 120 mm.
Sam design urządzenia nie odbiega od tego, do czego CEC zdążył przyzwyczaić swoich klientów przez ostatnie kilkanaście lat, czyli od wprowadzenia serii 5x. W centralnej części płyty czołowej umieszczono stosunkowo niewielki, klasyczny niebieski wyświetlacz ze zlokalizowaną w prawym dolnym rogu niewielka dioda informująca o wyborze jednego z dwóch filtrów cyfrowych. Po lewej stronie displaya znajduje się samotny włącznik główny otoczony błękitną aureolką, Po prawej stronie znalazły się natomiast przyciski nawigacyjne. Pokrywa płyty, to standardowy u CECa przesuwający się gładko w prowadnicach płat akrylu z poręcznym uchwytem.
Tylna ścianka to również istne uosobienie klasyki – dostępne w wersji RCA i XLR wyjścia analogowe, oraz komplet wyjść cyfrowych AES/EBU, Coax i Toslink. Uważni czytelnicy z pewnością zwrócą uwagę na wejście BNC, które umożliwia podłączenie … zewnętrznego zegara.
Już od pierwszych minut CEC zaskakiwał dojrzałością i finezją brzmienia, których nie spodziewałem się odnaleźć w tak niedrogim, jak na High-Endowe standardy, odtwarzaczu. Pomimo pierwszoplanowej muzykalności na bardzo wysokim pozioma zachowana została rozdzielczość, co na pierwszy rzut ucha mogło przypominać sposób grania źródeł Reimyo. Przykładowo nad wyraz rozbudowany, niemalże kapiący od iście bizantyjskiego prog-rockowego przepychu „The Human Equation” Ayreon na japońskim odtwarzaczu zabrzmiał z właściwym sobie teatralnym patosem i potęgą dostarczając szczegółowych informacji nie tylko o kondycji gościnnie udzielających się wokalistów, ale i dokładnej lokalizacji poszczególnych źródeł pozornych. Teoretycznie uwaga słuchacza skupiona była na średnicy, jednak bez najmniejszego trudu można było przenieść wzrok na pozostałą cześć pasma i z podobna intensywnością śledzić akcję rozgrywająca się w tych obszarach.
Mając gdzieś w podświadomości brzmienie „starych 50-ek” CECa niejako podskórnie oczekiwałem lekkiego spowolnienia i zaokrąglenia najniższych tonów. W związku z powyższym zawczasu przygotowałem sobie odpowiednią playlistę, składająca się m.in. z „Metallic Spheres” The Orb Featuring David Gilmour, „Khmer” Nils’a Petter’a Molvær’a i … niezawodne w takich sytuacjach „R.O.O.T.S.” Flo Ridy. Całe szczęście moje obawy okazały się całkowicie bezpodstawne i niczym nie uzasadnione. Rytm i drajw nawet o jotę nie zostały spowolnione a współczynnik przytupywania, szczególnie przy ostatnim albumie, nie pozostawiał złudzeń, że do dołu pasma nie sposób się przyczepić. Może nie było to jakieś wybitnie konturowe granie, ale osobiście zdecydowanie bardziej preferuję bas obleczony żywą, soczystą i zróżnicowaną tkanką, niż beznamiętne i suche, pozbawione emocji wybijanie rytmu.
Tak, jak już zdążyłem wspomnieć wcześniej CEC czaruje średnicą i robi to w sposób absolutnie mistrzowski. Mocno szeleszczący i sepleniący na „The Last Ship” Sting lekko matowym i zachrypniętym głodem snuje dość nostalgiczna i niezbyt wesołą opowieść dotyczącą przemysłu stoczniowego w U.K. Na mniej „organicznie” grającym źródle ww. album może wydawać się zbyt suchy, irytująco łykowaty i po prostu nudny. Za to CD3N wprowadza najnowsze wydawnictwo Gordona Sumnera na zupełnie inny poziom odbioru. Delikatne dociążenie średnicy, podciągnięcie o kilka stopni saturacji, przy jednoczesnym braku utraty rozdzielczości a jedynie lekkim zaokrągleniu najwyższych składowych powoduje, że 45 minut mija jak z bicza strzelił. Taki sposób prezentacji staje się swoistym panaceum na zbyt analityczne, kliniczne realizacje, które z reguły posiadamy we własnych płytotekach, gdyż zachwyceni ponadprzeciętną rozdzielczością podczas krótkiego odsłuchu w sklepie, bądź skompresowanych sampli na stronie, dokonaliśmy pochopnego zakupu i teraz tylko od czasu do czasu sięgamy po nie, by po kilku, kilkunastu minutach odłożyć je z powrotem na półkę z niezbyt przyjemnym uczuciem zbliżającej się migreny. Nie chcę przez to bynajmniej powiedzieć, że CEC zamula, bądź uśrednia, ujednolica przekaz, bądź działa na zasadzie popularnych swojego czasu buforów lampowych. Nic z tych rzeczy. CD3N po prostu przywraca natywne piękno drzemiące w muzyce tam, gdzie z niezależnie czyjej winy zostało ono utracone.
W grze CECa jest coś z analogowej naturalności, dźwięki wydają się być całkowicie adekwatne do naszych wyobrażeń i niejako zgodne z „bankiem dźwięków”, jaki gromadzimy na przestrzeni lat. Nie ma w nich nic sztucznego i po prostu brzmią tak, jak brzmieć powinny. Nie wiem czy Państwo też się z tym spotkali, ale niektóre urządzenia, a obiekt niniejszego testu do tej grupy właśnie się zalicza, mają w sobie to coś, co nie pozwala przestać ich słuchać. Nie wiem, czy to poprzez budowanie jakiejś metafizycznej więzi pomiędzy sobą a słuchaczem, czy też może zdecydowanie groźniejszego w skojarzeniach uzależnienia, przez okres recenzowania CECa ilekroć siadałem do odsłuchu wiedziałem, że po pierwsze skończę o wiele później niż sobie na wstępie zaplanowałem, a po drugie moment wyłączenia odtwarzacza nie będzie należał do przyjemnych. W przypadku tego, jakże niepozornego urządzenia sprawdza się ludowe porzekadło mówiące, iż „człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego” i rzeczywiście, większość potencjalnych nabywców już po pierwszej zabranej na odsłuch płycie powinna wiedzieć, czy to, co oferuje CD3N wpisuje się w ich kanon piękna, czy też nie. W mój wpisuje się na pewno a jedynie wcześniejszy odsłuch dzielonego zestawu DA 3N & TL 3N pozwolił mi na zachowanie resztek rozsądku i mocne postanowienie, że docelowe źródło cyfrowe może jeszcze „chwileczkę” zaczekać.
Tekst i zdjęcia: Marcin Olszewski
Dystrybutor: RCM
Cena: 16 990 zł
Dane techniczne:
Obsługiwane formaty: Audio CD & Sfinalizowane CD-R/RW
Zasilanie: AC 100V/120V/230V/ 50-60Hz
Przetwornik: ES9008
Docisk: średnica 120mm, waga 370g
Wejścia cyfrowe: Word Clock BNC x1: 44,1kHz
Filtry cyfrowe: FLAT / PULSE (przełaczane z pilota)
Wyjścia cyfrowe: AES/EBU(Balanced XLR) x1: 2.5Vp p/110Ω
COAXIAL(SPDIF) x1: 0.5Vp-p/75Ω
TOSLINK x1: -21 ~ -15dBm EIAJ
Wyjścia analogowe: Zbalansowane XLR (Pin 2=Hot) x 1 / 4Vrms
Niezbalansowane RCA x 1 / 2Vrms
Pasmo przenoszenia: 20Hz – 20kHz,
S/N Ratio: 110dB
Przesłuch: 105dB, 1kHz/0dB
THD: 0.002%, 1kHz/0dB
Pobór mocy: 23W
Wymiary: 435(S) × 296(G) × 100(W) mm
Waga: 11 kg
Dostępne kolory: Srebrny, Black
System wykorzystany w teście:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center; Lumin
– Wzmacniacze zintegrowane: Electrocompaniet ECI 5, Ayon Crossfire III
– Przedwzmacniacz: iFi iTube; Alluxity Pre-amp One
– Wzmacniacz mocy: Alluxity Power-amp One
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Neyton Neurnberg NF
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Argento Serenity „Signature” XLR
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Neyton Hamburg LS; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; GigaWatt LC-1mk2;Furutech FP-3TS20 & FP – ALPHA 3 z wtykami FI-48R (IEC) i FI-E 48R
– Listwa: GigaWatt PF-2 + kabel LC-2mk2; Amare Musica Silver Passive Power Station
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Japońska marka CEC znana jest na całym świecie, jako jeden z ostatnich liczących się producentów odtwarzaczy kompaktowych, używających napędów paskowych. Z podwórka europejskiego znamy jeszcze niemieckiego Burmester-a, a dalsza wyliczanka może sprawić już spore problemy. Większość firm idzie na łatwiznę i stosuje gotowe rozwiązania ze standardowymi napędami komputerowymi, pisząc do nich jedynie własne programy sterujące. Teoretycznie, jeśli coś dobrze gra, to na jakim napędzie jest oparte, jest bez znaczenia, ale możliwość obcowania z czymś nietuzinkowym, jest dla wielu klientów nie do przecenienia. Ja właśnie do tejże grupy należę, na podobnych smaczkach opieram się przy doborze sprzętu grającego i dobrze na tym wychodzę. Co prawda bezkompromisowość mojego zestawu nie opiera się na napędzie, tylko na filozofii firmy, jednak te dwie japońskie marki: CEC i Reimyo łączy konsekwencja w swoich działaniach.
Po niedawnym spotkaniu z anlogowym dzieckiem RCM-u – przedwzmacniaczem gramofonowym Theriaa, katowicki dystrybutor zaproponował do testu coś z przeciwległego bieguna (cyfra), jednak nadal skierowanego na podobny efekt końcowy bazujący na barwie, nasyceniu i gładkości. Słyszałem kilka odtwarzaczy CD stawiających sobie podobne wyzwania i różnie się to kończyło. Dlatego propozycja znanego w świecie analogu p. Rogera Adamka, posłuchania w jego mniemaniu dążącej brzmieniowo do gramofonu konstrukcji cyfrowej, nie mogła zostać odrzucona i do stolicy trafił odtwarzacz z napędem paskowym, czyli BELT DRIVE CD PLAYER CD3N wspomnianej firmy CEC.
Odtwarzacz CD3N to potocznie zwany top-loader, czyli CD-ek z ładowaną od góry płytą kompaktową. Takie rozwiązanie rodzi trochę problemów natury umiejscowienia urządzenia, gdyż wymaga nad sobą sporo miejsca do karmienia go srebrnymi krążkami. Najczęściej, choć nie jest to regułą, taka konstrukcja zajmuje podobnie do gramofonu ,najważniejsze miejsce w zestawie, czyli górną półkę. Łatwość dostępu jest istotnym elementem w życiu audiofila i tylko zauroczenie jakością dźwięku, bez miejsca na szczycie szafki, pozwoli taki wynalazek wcisnąć w jakąś wolną lukę meblościanki, utrudniając tym samym manualną obsługę odtwarzacza. Widziałem już kilka takich szaleństw, gdzie załadowanie płyty wymagało sporo ekwilibrystyki, ale to były świadome wybory właścicieli i nic mi do tego.
Trzewia bohatera testu spakowano w dość standartowo wyglądającą obudowę, jedynie miejsce do włożenia srebrnego krążka nie występuje na froncie, jako wysuwająca się szuflada, tylko spory prostokątny zasuwany klapą z ciemnego akrylu otwór na górnej płycie obudowy. Odsłaniając wnętrzności napędu, ukazuje nam się kółko centrujące, na które kładziemy płytę, a na nią gigantyczny (12 cm średnicy) i ciężki jak dysk naszego medalisty – Piotra Małachowskiego, krążek dociskowy. Trzeba uważać, bo to naprawdę sporej wagi, stabilizujący obroty kawałek żelastwa. Na aluminiowym drapanym froncie znajdziemy jedynie: usytuowany z lewej strony podświetlany niebieską obwolutą włącznik, centralnie umieszczony nieduży, ale czytelny z daleka wyświetlacz i na prawej flance cztery opisane przyciski sterowania. Dla przełamania monotonii czoła urządzenia, 1/5 jego dolnej części podcięto półokrągłym frezem, sprawiając wrażenie lekkiego cofnięcia tej powierzchni w stosunku do reszty frontu, w efekcie ożywiając wizualnie projekt. Płyta górna stanowi jedną całość z bokami i wykonana jest z grubej blachy. Standartowo wyposażona tylna ścianka otrzymała wszystko co niezbędne dla użytkownika czyli: zestaw wyjść analogowych w formacie RCA I XLR, cyfrowych: AES/EBU, COAXIAL, TOLINK, wejście WORLD CLOCK INPUT, i gniazdo IEC. Dostępne są dwie wersje kolorystyczne: czarna jak model testowy i srebrna. Wybór zależeć będzie od koloru systemu docelowego.
Zastanawiając się nad repertuarem mogącym sponiewierać odtwarzacz CEC-a, brałem pod uwagę obiegowe opinie o ciepłym, gęstym i dociążonym graniu. Na moment włożyłem krążek ze znanym na wskroś Bobo Stensonem i wszystko było jasne. Zasłyszane walory nie mijając się z prawdą, czarowały barwą średnicy z kolorowym i mięsistym basem. Dobra, dobra pomyślałem, tutaj mamy trzy instrumenty i już nie raz widziałem „cwaniaków” prężących muskuły, aby być lepiej postrzeganym przez większość populacji słuchaczy, którzy pompując niższe składowe, gubili przy tym mikrodynamikę. Wziąłem więc na tapetę muzykę filmową i dyskiem mogącym ogłuszyć wściekłego byka, docisnąłem soundtrackiem kultowych „Gwiezdnych Wojen” z epizodu „Atak Klonów”. Niektórzy nie lubią takiej muzyki, uważając ja za nadmiernie pompatyczną, ale jak inaczej można dotrzeć do kinomaniaka, komponując podkład do filmu sience-fiction w oparciu o orkiestrę symfoniczną. Musi być podniosła i przede wszystkim mieć w sobie to coś, co pozwoli traktować ją na równi z migającymi przed oczami obrazkami. W tym przypadku John Williams osiągnął consensus z obrazem, gdyż po obejrzeniu tej ekranizacji, każda słuchana bez wizji ścieżka, przywoływała konkretne epizody związane z filmem. To jest sztuka przebić się przez potok dynamicznie zmieniających się zdarzeń na ekranie, a że dużo się dzieje, to i nuty muszą być dość gęsto upchane na pięciolinii, co można dopiero docenić, słuchając samej muzyki. Znając potencjał płyty, byłem ciekaw, jak japoński klasyk poradzi sobie w szybkich i gęsto obsadzonych instrumentami kawałkach. Wiele urządzeń stawiających na barwę i dociążenie, sporo traci na czytelności, uśredniając wgląd w materiał muzyczny. Na szczęście inżynierowie CEC-a poradzili sobie z tym problemem znakomicie i mimo zaangażowania w niektórych momentach większości orkiestry, cały czas możemy śledzić poszczególne instrumenty, starannie wykrojone ze sceny dźwiękowej. To niesamowite jak kompozytor porozrzucał poszczególne frazy muzyczne po „kątach” zespołu muzyków. Chcę powiedzieć, że materiał jest tak skomponowany, że chcąc podążać za źródłami dźwięku musimy w skupieniu „strzelać” zmysłami od lewej do prawej strony. Lewo, prawo, przód, tył, „skaczące” po scenie grupy instrumentów idealnie oddają dynamicznie zmieniający się obraz na ekranie. A najważniejsze, że ta pogoń za muzykami odbywa się niezależnie od słuchacza, bezwiednie angażując jego percepcję. No, no, nieźle.
Tak odtworzony niełatwy materiał, pokazał na co stać inżynierów z Japonii w muzyce klasycznej i postanowiłem sprawdzić, jak wypadnie materiał z elektroniką. Sięgnąłem na półkę po męczący mnie krążek grupy YELLO zatytułowany „Touch”. Prawdę mówiąc nie przepadam za tą płytą, gdyż jest nagrana w bardzo drażniący sybilantami sposób. Przy głośniejszym graniu, z głośników wydobywa się taki jazgot, że od razu mam odruch wyciszenia. Jednak wielu moim znajomym taki rodzaj muzyki odpowiada i często proszą o puszczenie pierwszego kawałka. Najśmieszniejsze jest to, że ja tę płytę dostałem na swoje nieszczęście w prezencie. Niemniej jednak, jako materiał testowy jest znakomita, gdyż posiada sztucznie wygenerowany syntetyczny niski bas i pozwala sprawdzić jak testowany klocek radzi sobie ze wszechobecnymi „sykami”. Pierwszy utwór szarpiąc nerwy, wystarczył na potwierdzenie kontroli dociążonego przez urządzenie i tak obfitego basu. Właśnie w nim występuje wibrujący prawie niesłyszalny, ale wyczuwalny niski rejestr, który przy braku kontroli zlewa się w jedną papkę masującą wnętrzności. Tutaj otrzymałem czytelną dawkę najniższych wibracji, które prawdopodobnie najbardziej odczuł mój ojciec, mieszkający dwa piętra niżej. Ocena średnicy przepuszczonej przez syntezator mijała się z celem, ale górne pasmo, pokazało jak radzić sobie z jego nadmierną obfitością. Przeszywające na wskroś bębenki uszu sybilanty zabrzmiały w przyswajalny sposób, pokazując jaką drogę obrali Japończycy, czyli przy miłej dla ucha barwie i kontrolowanym dociążeniu, temperujemy górę, spinając to w jedną spójną całość.
Próba ograniczenia swawolności wysokich tonów podsunęła mi inną, stawiającą na wokalne uniesienia płytę i nakarmiłem „gada” pieśniami „EL CANT DE LA SIBIL-LA” Jordi Savall’a. Planowałem sprawdzić, czy łagodzenie górnego pasma nie „rzuci” mówiąc kolokwialnie, jakiejś mgiełki na przekaz muzyczny. To była smakowita uczta, ukazująca spektakl z pełnym oddechem. Już pierwszy prosty instrument (jeżeli zwykły dzwonek zasługuje na przynależność do elitarnej grupy urządzeń generujących wibracje powietrza), a w szczególności jego mosiężna barwa, dawała przedsmak późniejszych popisów wokalnych żony J. Savalla – Montserrat, z podbudową nisko śpiewającego mieszanego chóru. Całość umiejętnie zebrana przez realizatora wespół z wszechobecnym pogłosem klasztoru, podkreślała powagę artykułowanych pieśni. Ten repertuar idealnie wpisał się w portfolio testowanego urządzenia, a swą namacalnością zmusił mnie do przypomnienia sobie całego krążka, mimo, że znam go bardzo dokładnie.
Przeczesując zbiór płyt, wpadła mi w ręce dawno nie słuchana, dość wyjątkowa jak na znanego gitarzystę płyta. Chodzi o Pat’a Metheny’ego i jego krążek „WHAT’S IT ALL ABOUT”, który jako jedyny przez całą karierę został zrealizowany przy użyciu gitar akustycznych, w kilku odmianach. W tak bujnym muzycznie życiu, nigdy nie pokusił się o tak zaaranżowany i nagrany materiał. Dziwne, ale prawdziwe. Na szczęście po latach sukcesów zdecydował się na taki krok, pokazując kunszt gry na tym instrumencie, a jako wisienka na torcie jawi się rozpoczynający kompilację utwór, będący aranżacją przeboju Paul’a Simon’a „THE SOUND OF SILENCE”, wykonany przy użyciu specjalnie skonstruowanej 42-u strunowej gitary. Nie wiem jak Pat to zrobił (nie pogubił się), ale testowany CD3N japońskiego CEC-a, nadał tym strunom takiego ciepła i wypełnienia, że musiałem puścić ten kawałek dwa razy. I tylko przyzwoitość odżegnała mnie od dalszych powtórek. Z uwagi, iż to jeden z moich ulubionych instrumentów, cała płyta przeleciała w mgnieniu oka. Jeden instrument ciurkiem przez godzinę bez oznak znużenia, naprawdę jest dobrą rekomendacją dla prezentowanego źródła.
Konkludując poświęcony japońskiemu produktowi czas, muszę potwierdzić pojawiające się tu i ówdzie pozytywne opinie. To bardzo barwny i soczyście grający odtwarzacz. Jeśli ktoś szuka gęsto, ale bardzo czytelnie grającego środka pasma, z dociążonym i kontrolowanym basem i niewychodzącym przed szereg górnym zakresem, powinien natychmiast wpisać na listę odsłuchową tego CEC-a. Wszystkie wymienione składowe pasma, razem tworzą bardzo namacalny, nasycony i jędrny jak udo Jagny z filmowej adaptacji „Chłopów” Reymonta dźwięk. Nie za gruby, nie za chudy, w sam raz, wciągający w wir wydarzeń, na wykreowanej czytelnej i podzielonej na kilka planów scenie. Źródła dźwięku biorąc pod uwagę ciężar przekazu, są nad wyraz czytelne, co udowodnił wspomniany John Williams, a co najważniejsze wybrzmiewają bez żadnego ociągania się, pozwalając muzyce nadążać za kreowanymi w podświadomości scenami filmowymi. Bardzo muzykalna, celująca w analogowe brzmienie konstrukcja. Klientowi szukającemu porządnej dawki masy w dźwięku swojego systemu polecam ją w ciemno, a wiem co mówię, bo sam jestem fanem nasyconej, ale rozdzielczej średnicy.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”