1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. C.E.C. CD5

C.E.C. CD5

Opinia 1

W populacji producentów praktycznie dowolnych dóbr doczesnych bez trudu można wyróżnić dwie główne grupy. Pierwszą, dość nieliczną, ba rzekłbym, że wręcz elitarną, skupiającą jednostki ze wszech miar innowacyjne, odkrywcze i starające się podążać własnymi ścieżkami, oraz drugą, dominującą pod względem liczebności, lecz obejmującą swym zasięgiem coś na kształt planktonu unoszącego się biernie wraz z niosącymi je prądami. W pierwszej mamy jednostki kreatywne, w drugiej co najwyżej zdolne do czynności odtwórczych. Podobnie jest w audio. Autorskich rozwiązań jest dość niewiele a pozorna wyjątkowość i zdolność wdrażania iście kosmicznych technologii ogranicza się w 99,9% przypadków do nader wybujałej fantazji podczas tworzenia językowych koszmarków będących genetycznymi bublami krzyżówek makaronizmów i mądrze brzmiących frazesów opisujących znane od dziesięcioleci podstawowe zjawiska i procesy. Z oczywistych względów w SoundRebels staramy się już na etapie wstępnej, zgrubnej selekcji oddzielić ziarno od plew i zajmować się jedynie takimi wyrobami, które na choćby chwilę uwagi zasługują. Do tej grupy z pewnością można zaliczyć japońskiego C.E.Ca, który choć w ofercie ma również amplifikacje to i tak przez większość zorientowanych w temacie kojarzy i co najważniejsze poważa za odtwarzacze i transporty CD oparte o … napęd paskowy. Z jednej strony trudno się takiemu stanowi rzeczy dziwić, gdyż ze świecą szukać podobnego rozwiązania wśród konkurencji, a z drugiej … z dziką chęcią posłuchałbym we własnym systemie zjawiskowo prezentującego się a przy tym relatywnie niedrogiego lampowego wzmacniacza TUBE53. Mniejsza jednak o moje chciejstwo, gdyż bohaterem niniejszej recenzji jest pozornie klasyczny odtwarzacz C.E.C. CD5, którego pozorna klasyczność mija, gdy uświadomimy sobie, iż producent wyposażył go nie tylko w konwencjonalną baterię interfejsów cyfrowych (Coax/Toslink), lecz również w wejście … USB zdolne przyjąć sygnał DSD128.

Pomijając obecnie uzupełniające dolne segmenty hierarchii modele CD3300R, CD3800 i CD5300 C.E.C dla ortodoksyjnych miłośników marki tak naprawdę zaczyna się dopiero od modelu TL51XR, czyli najnowszej inkarnacji znanych od lat … z pewnością ponad kilkunastu, 50ek. Jednak w przypadku CD5-ki postanowiono pogodzić przysłowiowy ogień z wodą, czyli niemalże obsesyjne przywiązanie do tradycji z niepozwalającą się dłużej ignorować multizadaniowością i uniwersalnością. Tym oto sposobem zrodził się projekt dysponującymi wszelkimi mechanicznymi atutami swoich protoplastów, lecz wzbogacony o coraz bardziej popularne cyfrowe interfejsy zdolne obsłużyć wysokiej rozdzielczości sygnały PCM i … o zgrozo DSD. W związku z powyższym podjęto próbę pogodzenia wcześniejszej ergonomii z możliwie najdalej posuniętym umiarem w epatowaniu nowinkami. Krótko mówiąc miało być spokojnie i ze smakiem a jednocześnie ultranowocześnie. I tak właśnie jest. Surowy, wykonany z płata szczotkowanego aluminium front zdobi centralnie wtopiony, elegancki prostokąt przydymionego akrylu skrywający konwencjonalny błękitny wyświetlacz, oraz utrzymane w tej samej kolorystyce piktogramy informujące o aktywnym wejściu, oraz trybie pracy. Cztery przyciski nawigacyjne ustawiono w równym rządku i umieszczono u dołu akrylowej tafli. Całość uzupełniają symetrycznie rozmieszczone po obu stronach displaya włącznik główny i selektor źródeł z lewej, oraz gniazdo słuchawkowe i dedykowane pokrętło głośności po prawej. Za potwierdzenie mariażu gęstych formatów z tradycyjnym formatem opisanym w „Czerwonej księdze” można uznać umieszczenie w prawym górnym rogu symboli obu cyfrowych technologii.
Nad płytą górną nie ma co się rozwodzić, gdyż oprócz akrylowego, przesuwanego wieka chroniącego napęd próżno szukać tam jakichkolwiek detali mogących choćby na chwilę zatrzymać wzrok oglądacza. Za to widok ścianki tylnej powinien być wystarczającą rekompensatą, gdyż oprócz zdublowanych (RCA/XLR) wyjść analogowych i standardowej pary cyfrowych (Coax/Toslink) w osobnej ramce wydzielono cyfrowe wejścia Coax/Toslink/USB zdolne obsłużyć sygnał 24 bity/32-192 kHz, oraz w przypadku USB również PCM 32 bity/32-384 kHz; DSD 2,8224 MHz (DSD64) i 5,6448 MHz (DSD128).

Jak to zwykle u C.E.C.a bywa nie sposób akapitu dotyczącego trzewi nie rozpocząć od autorskiego i cały czas unikalnego napędu paskowego. Jego mechanizm składa się z odseparowanego gumowymi podkładkami od podstawy niewielkiego silnika na osi którego zamocowano mosiężną rolkę opasaną gumowym paskiem przenoszącym obroty na większą rolkę, na górze której umieszczono „łoże” dla płyt CD i dedykowanego, zaskakująco ciężkiego krążka dociskowego. Całością steruje oczywiście mikropocesor a reszta układów jest już „normalna”, czyli nie odbiega topologią od tego, co można znaleźć w standardowych odtwarzaczach. W roli przetwornika występuje ESS ES9018K2M, jako odbiornik USB wykorzystano kość Bravo SA9227 a sekcję wzmacniacza słuchawkowego oparto na JRC2043. Miłym nawiązaniem do tradycji jest również konwencjonalne toroidalne trafo.

Część opisującą walory brzmieniowe zacznę od razu z grubej rury i bez owijania w bawełnę. Z filtrem ustawionym w trybie Flat zarówno kontur, jak i precyzja najniższych składowych wyraźnie dają do zrozumienia, że mamy do czynienia z zupełnie nowym rozdaniem w ponad 60-cio letniej historii C.E.C.a. Nie znaczy to bynajmniej, że mogę pochwalić się aż takim stażem w branży, lecz powód, dla którego o tym aspekcie wspominam właśnie na początku dla miłośników i znawców japońskiej marki powinien być oczywisty. Wystarczy sięgnąć pamięcią do czasów, gdy na rynek sukcesywnie trafiały kolejne inkarnacje świetnie przyjmowanych przez odbiorców 51-ek. Odtwarzaczy, o których można było wtenczas powiedzieć wszystko, lecz na pewno nie to, że brzmiały cyfrowo. Wręcz przeciwnie – w odpowiednio skonfigurowanym torze – z lampą i wysokoskutecznymi fullrange’ami potrafiły wręcz legendarną analogowością zdeklasować niejeden gramofon. Jednak taki sposób prezentacji, swoista maniera, niosły ze sobą pewien pakiet cech, które jednych urzekały, lecz miały też swoich zagorzałych przeciwników. Najwidoczniej jednak japońscy konstruktorzy od dłuższego czasu małymi krokami wprowadzali drobne zmiany w firmowym brzmieniu. Pierwsze oznaki swoistej ewolucji słyszalne były już zarówno w na wskroś tradycyjnym modelu CD3N, jak i dzielonym zestawie DA 3N & TL 3N, który miałem okazję recenzować dla HI-FI CHOICE & HOME CINEMA (nr. 2012-09). Jednak, tak jak wspomniałem, zauważalny wzrost motoryczności i pulsującego drajwu stanowi niejako preludium do rozdziału, który 5-ka otwiera. Rozdziału, w którym uwaga słuchacza w pierwszej chwili kierowana jest nie, jak to zwykły robić japońskie odtwarzacze z spod trzyliterowego sztandaru, ku fenomenalnie nasyconej średnicy, lecz ku najniższym składowym. Ich zwartość, werwa i zróżnicowanie zaskakują i to nie tylko, jak na propozycję tego producenta, lecz generalnie – globalnie, szczególnie patrząc na cenę.
Oczywiście analogowość i krągłość średnicy nadal jest obecna, lecz wyraźnego awansu doczekały się skraje pasma. Obecnie nie są one li tylko dodatkiem, uzupełnieniem środka, lecz spokojnie możemy mówić o pełnej liniowości i równouprawnieniu każdego z podzakresów. Góra nie jest zawoalowana, zaokrąglona, czy schowana w delikatnym cieniu złotej średnicy, lecz otwarta i detaliczna, lecz tą właściwą – analogową detalicznością. Zamiast ranić uszy cyfrową, podkręconą do granic przyzwoitości, a czasem nawet je przekraczającą, nienaturalną konturowością oferuje pełny wgląd w detale, lśnienia i rozbłyski skrzących się feerią barw blach perkusji, czy zachwycającej, niepodrabialnej szorstkości trąbki Louisa Armstronga. Również na bardziej syntetycznym materiale przyjemność odsłuchu wyklucza jakiekolwiek poboczne czynności w stylu bieżącej papierkologi czy walki z piętrzącą się korespondencją. Jako przykład niech posłuży para z bardziej angażujących albumów – łączący dwa pozornie odległe światy „Metallic Spheres” The Orb Featuring David Gilmour i dewastujący większość systemów audio „Khmer” Nils’a Petter’a Molvær’a. Kiedy zachodziła taka potrzeba – czyt. odpowiednie częstotliwości rzeczywiście znalazły się na krążku, to bas potrafił zejść niżej, niż najniższy chodnik w Wieliczce a tnące powietrze najwyższe składowe odznaczały się krystaliczną czystością połączoną z niemalże jedwabistą gładkością. W powyższe, niezwykle szerokie, pod względem rozpiętości ramy idealnie wpisywała się soczysta, krągła i … tu pewnie będę się powtarzał, na wskroś analogowa średnica. Dzięki temu ludzkie głosy miały odpowiedni tembr, modulację a przy tym właściwą siłę emisji. Niczego nie trzeba było dosładzać, ugładzać, czy podkolorowywać.
Dodatkowo kilka zdań należy się może nie tyle samej przestrzeni jako takiej co wolumenowi sceny, jaki 5-ka jest w stanie wygenerować. Z premedytacją użyłem „wolumenu”, gdyż C.E.C gra dźwiękiem nie tylko dużym, ale i przestrzennym, lecz jednocześnie nienadmuchanym. To nie jest zmierzające ku gigantomanii przeskalowanie, lecz sugestywnie zbliżona do rzeczywistości próba oddania naturalnego gabarytu konkretnego aparatu wykonawczego ulokowanego w określonej kubaturze. Jak sami Państwo doskonale wiedzą są te parametry są zmienne, charakterystyczne i praktycznie dla każdego nagrania unikalne. Wystarczy włączyć najpierw „Cantora” Mercedes Sosy a potem jeden z najpiękniejszych albumów w Jej dorobku – „Misa Criolla” Ramireza. Mamy wspólny podmiot pod postacią wokalistki, a więc wspólny punkt odniesienia, za to zmienia się całe jej otoczenie. Ten sam głos, ta sama artystka a dwa diametralnie różne ujęcia realizatorskie i na C.E.C. u to ewidentnie i bezdyskusyjnie słychać.

No to jeszcze trzy słowa do …, znaczy się o plikach. Instalacja dedykowanych sterowników dostępnych na stronie producenta to oczywista oczywistość i powinien sobie z nią poradzić sobie każdy, kto choć raz cokolwiek na swoim komputerze musiał zrobić. Generalnie w tym wypadku sprawdza się złota zasada dalej, dalej, dalej, … OK. Potem wystarczy tylko wybrać C.E.C.a (zgłasza się jako Bravo-HD [ASIO]) wśród „odbiorników” sygnału w ulubionym odtwarzaczu programowym (np. w JRiverze 19 jest to Ctrl+O Audio/Audio Device/Default Audio Device a jeśli do tej pory korzystaliśmy z DACa nie obsługującego wyższych niż 24/192 wartości warto również co nieco przeklikać w Settings/DSP & output format). A brzmienie? Cóż … Wiem, ze w tym momencie wsadzam kij w mrowisko, ale nie da się ukryć, iż niezależnie od bitowości i częstotliwości słychać, że niby wszystko jest OK., a nawet, szczególnie w przypadku plików DSD zdecydowanie lepiej niż OK., ale gdzieś po drodze gubi się jakiś podskórny spokój i opanowanie towarzyszące odtwarzaniu „zwykłych” płyt CD. Oczywiście im dłużej obcujemy z plikami i im rzadziej sięgamy po srebrne krążki (głównie z lenistwa), tym ledwo definiowalne powyższe braki ulegają coraz większemu rozmyciu. Jednak porównując jeden do jednego powinniśmy od razu wiedzieć, co po prostu bardziej nam się podoba, bo to głównie o kwestię gustu chodzi. Możemy słyszeć albo więcej muzyki, albo więcej dźwięków. Oczywiście użyta w poprzednim zdaniu hiperbola jest permanentnym przejaskrawieniem skali zaobserwowanego zjawiska, ale jakoś Państwa trzeba nakłonić do własnousznie dokonywanych eksperymentów. A tak już całkiem na serio – używając tego samego materiału na płycie CD i osobiście dokonanym RIPem (lub jako kto woli zgrywką) do FLACa różnice powinny być ewidentne. W tym celu posłużyłem się albumem XRCD „Masterpiece Of Folklore Music” Mario Suzuki (wraz z Masao Okada i Tomoko Nakamigawa). Pomijając fakt, że tak nagranej i zagranej muzyki można słuchać nawet na boomboxie, co nosi już znamiona profanacji, ale można taką sytuację hipotetycznie założyć, to porównując wersję z fizycznego nośnika i z pliku słychać było większą czystość (sterylność?) i niejako lukrową posypkę sprawiająca, że wszystko stawało się lapidarnie rzecz ujmując „ładniejsze” materiału przesyłanego bezpośrednio z komputera. Za to wirująca i przyciśnięta 330g krążkiem płyta miała w sobie może i więcej chropawości, ale właśnie owa chropawość sprawiała, że cały przekaz zyskiwał na autentyczności. Był zdecydowanie bliższy prawdzie, a ta jak powszechnie wiadomo nie zawsze jest piękna.

C.E.C CD5 teoretycznie może uchodzić za nowość i w pewnym sensie nią jest. Jest jednak również pełnokrwistym potomkiem swoich japońskich przodków, dla których najważniejsza była równowaga. Równowaga pomiędzy technologią a muzyką. Technologią stanowiącą drogę umożliwiającą osiągnięcie upragnionego celu – jak najlepsze odtworzenie ulubionej muzyki. Tak też jest i tym razem, a że przy okazji na pokładzie znalazło się kilka dodatkowych wejść i układów umożliwiających całkowicie bezproblemowe granie plików w wysokiej rozdzielczości. Cóż, otaczający nas świat nieubłaganie się zmienia i nawet najwięksi konserwatyści nie mogą tego faktu ignorować. Lecz zamiast bezmyślnie podążać z prądem niosącym pasywny plankton czynią to z rozmysłem i na własnych warunkach. C.E.C jest tego najlepszym przykładem.  

Marcin Olszewski

Dystrybucja: RCM
Cena: 13 950 PLN

Dane techniczne:
Odtwarzane typy płyt: CD, sfinalizowane CD-R/RW
Wymiary i waga stabilizatora CD: 70 mm, 330 g
Wyjście cyfrowe: koaksjalne RCA, 0,5 Vp-p/75 Ω
– TOSLINK (optyczny): -21~-15 dBm EIAJ
Wejścia cyfrowe:
– koaksjalne RCA (S/PDIF): 24 bity/32-192 kHz
– TOSLINK (S/PDIF): 24 bity/32-192 kHz
– USB 2.0: PCM 32 bity/32-384 kHz; DSD 2,8224 MHz (DSD64), 5,6448 MHz (DSD128)
Układ przetwornika: ESS ES9018K2M
Filtr cyfrowy: Flat/Pulse (dla sygnału DSD dostępny tylko FLAT)
Wyjścia analogowe:
– zbalansowane XLR (pin 2=hot): 4 Vrms
– niezbalansowane RCA: 2 Vrms
– słuchawkowe 6,3 mm
Pasmo przenoszenia (CD): 20 Hz-20 kHz (±0,1 dB)
Stosunek S/N: 105 dB, 1 kHz/0 dB
Przesłuch międzykanałowy: 105 dB, 1 kHz/0 dB
THD: 0,016%, 1 kHz/0 dB
Pobór mocy: 17 W
Wymiary (S x G x W): 435 x 335 x 109 mm
Waga: 8,6 kg
Kolor: srebrny

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5
– Przedwzmacniacz liniowy: Abyssound ASP-1000
– Wzmacniacz mocy: Abyssound ASX-1000; Wells Audio Innamorata
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Organic Audio Power Reference; Furutech Nanoflux
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips; Stillpoints Ultra Mini

Opinia 2

Japońska marka CEC jest bardzo dobrze rozpoznawalna przez znakomitą większość miłośników dobrego dźwięku, lecz zapewne nie wszyscy wiedzą, że to jeden z ostatnich dinozaurów kontynuujących budowę napędów cyfrowych opartych o wydawałoby się archaiczny już pasek klinowy. Tak tak, nasi dzisiejsi bohaterowie jak samurajowie przywiązani do swoich tradycji, nie chcą porzucić tego od lat udoskonalanego pomysłu, jakim jest zaprzęgnięcie do pracy w swych urządzeniach pasków transmisyjnych rodem z wielkogabarytowych maszyn. Oczywistym jest fakt, że nie jest to protest przeciwko całej rzeszy producentów z hasłem na ustach: „bo tak chcemy”, tylko ma swoje konsekwencje brzmieniowe, które jak wynika z doświadczeń po częstych kontaktach z produktami tej marki, bardzo mocno dryfują w stronę gramofonowej analogowości. To bezsprzecznie nadal jest cyfra, ale okraszona gładkością i pastelowością, naprawdę niewiele odstającą od specyfiki grania czarnych krążków. Tylko proszę traktować ten wywód z dozą rozsądku i nie liczyć na cud, który po wpuszczeniu produktu CECa w tor, przeniesie nas dokładnie w krainę płyt winylowych. Oczywiście w dużej mierze da się wykonać dążący w tę stronę krok, ale do realizacji tego celu trzeba ukierunkować całą układankę, której początkiem może być dostarczony do testu bardzo bogato – z duchem czasów i wymagań klienta, wyposażony odtwarzacz kompaktowy, występujący w ofercie pod sygnaturą BELT DRIVE CD PLAYER CD5, a dystrybuowany przez katowicki RCM.



Rzeczony odtwarzacz zewnętrznie nie różni się zbytnio od dotychczasowych propozycji czytających dane ze srebrnego krążka – z wyjątkiem modelu TL0, skrywając wewnątrz obudowy swój nowy, zdecydowanie bardziej otwarty na potrzeby wymagających „ Bóg wie czego” audiofilów potencjał. Co bardziej spostrzegawczy czytelnicy od pierwszego kontaktu wzrokowego zorientują się, że nadeszło nowe i spełnienie wspomnianych oczekiwań widać już na zdobiących front piktogramach. Ale po kolei. Prostopadłościenna obudowa z aluminium nie jest do końca typowa, gdyż nasz CD5 jest Top Loaderem, determinując wykorzystanie górnej płaszczyzny jako otworu obsługującego laserowy czytnik. Owa będąca miejscem implementacji płyt wnęka, przed wszędobylskim kurzem zasłaniana jest dymioną przesuwaną akrylową płytką. Może ustawienie takich ładowanych od góry wynalazków w dobie wiecznego braku miejsca na półce ze sprzętem nie jest czymś łatwym, ale jeśli już zdecydowalibyśmy się na taki ruch, uspokajam, czerń na tle matowego srebra górnej płaszczyzny wygląda bardzo dobrze. Front urządzenia wykończony w technologii szczotkowania podobnie do „dachu” kontynuuje kontrast barwowy, w centralnej części epatując sporej wielkości czarnym okienkiem informacyjnym z wkomponowanymi czterema przyciskami sterującymi. Dla równego rozłożenia dodatków funkcyjnych, po bokach wspomnianego panelu znajdziemy: z lewej włącznik wybudzania ze stanu Standby i selektor wejść, a prawej gniazdo słuchawkowe i gałkę wzmocnienia jego sygnału. Dla przekazania wstępnych informacji o urządzeniu, na panelu przednim znajdziemy jeszcze kilka ikonek, z których po lekturze kilku for internetowych najbardziej elektryzującą brać audiofilską wydaje się być oznaczenie DSD. Przechodząc z opisem na tylną powierzchnię przyłączeniową, niemal natychmiast widzimy, że Japończycy poszli z duchem czasu. Mnogość wejść i wyjść we wszystkich obecnie występujących formatach, wespół z robiącym ostatnimi czasy sporo zamieszania USB spełnia oczekiwania nawet najbardziej wymagającej klienteli. Cyfrowe wejścia i wyjścia optyczne, koaksjalne i wspomniane USB, jak również typowe dla odtwarzacza zintegrowanego wyjścia w standardzie RCA i XLR są namacalnym dowodem, że potrzeby rynku dla inżynierów CEC-a są zawsze ważnym elementem w procesie projektowania. Może nie dzieje się to w tak szalonym pędzie, jak robi to próbująca przekonać klienta do siebie konkurencja, ale jeśli dany format ugruntuje swój byt na rynku, nawet konserwatywni konstruktorzy starają się zaspokajać potrzeby potencjalnych nabywców. Po tych kilku strofach chyba widać jak na dłoni, że na testy dotarł w pełni odpowiadający światowym trendom obróbki sygnału cyfrowego, wielofunkcyjny odtwarzacz kompaktowy, czyli kolokwialnie mówiąc, japoński wieloformatowy kombajn.

Po okresie akomodacji mariażu japońsko-japońskiego, bardzo łatwo wychwyciłem wspomniane wcześniej przeze mnie przyświecające takiemu typowi napędu dogmaty. Ogólna gładkość dźwięku niezaprzeczalnie jest dominującą cechą całego pasma, co po przejściu ze zdecydowanie bardziej otwartego źródła, skutkuje uczuciem delikatnego utemperowania górnych rejestrów. Ale broń Boże nie kładzie się to złą aurą utraty rozdzielczości, tylko nieco mniej ekspansywną pracą blach perkusisty, potocznie zwaną iskrzeniem. Przyglądając się temu sznytowi przez cały okres testu, muszę stwierdzić, że konsekwencją tego aspektu jest ogólna spójność dźwięku, za co należą się brawa dla konstruktorów. W innym przypadku, przy tak zestrojonym widmie akustycznym, nadpobudliwe i spuszczone ze smyczy wysokie tony byłyby odstającym od reszty pasma szkodliwym tworem częstotliwościowym, a tak mamy w pełni zbilansowane granie w estetyce pastelowości. Idąc dalej ku dolnym rejestrom, doceniamy barwną i czytelną średnicę, by mocno zdziwić się zaskakująco twardym basem. Wydawałoby się, że konsekwencją umilania życia audiofila gorącym przekazem muzycznym będzie nieco rozlane dolne pasmo, gdy tymczasem kiedy trzeba dostajemy zwarty i rzekłbym „tępy” – w dobrym tego słowa znaczeniu – niski impuls. Naprawdę bardzo ciekawe doznanie. Przechodząc do zagadnień projekcji wirtualnej sceny, informuję, że oddana jest wzorowo, co z łatwością udowodnił mi krążek grupy EST zatytułowany „Live In Hamburg”. Ta zrealizowana na setkę przez ECM koncertowa kompilacja dała niezbite dowody na idealne odwzorowanie lokalizacji poszczególnych muzyków, tak w szerz, jak i w głąb. Bez najmniejszych problemów oczyma wyobraźni widzimy pozycję frontmena – fortepianu, perkusisty, czy kontrabasisty. Robimy to, oczywiście jeśli mamy chęć analizować poszczególne partie instrumentalne,  bez najmniejszego wysiłku, ale nie mamy też uczucia przymuszania nas do takich działań. Na szczególną pochwałę zasługuje głębokość spektaklu muzycznego, sięgającego – w zależności od realizacji – daleko za linię kolumn. Może nie w każdym repertuarze to jest istotny punkt programu, ale dla wielbiciela muzyki dawnej – z racji podchodzących z pasją do tematu wykonawców bardzo często jest majstersztykiem realizacyjnym i masteringowym – umożliwienie skupienia się słuchacza na pojedynczych porozrzucanych po scenie partiach wokalnych bez względu na ich oddalenie od frontu kolumn, jest czymś nad wyraz atrakcyjnym. Czy to płyta „Monte Verdi” Michela Godarta, czy „Pieśni do Sybilli” Jordi Savalla, bez umiejętności idealnego zawieszenia dźwięku w eterze przez sprzęt audio, dostajemy okaleczone złą prezentacją sceny bliżej nieokreślone zbiory fraz muzycznych. W tym przypadku  nie mamy z czymś podobnym do czynienia i jeśli tylko choć trochę tolerujemy wspomniany materiał muzyczny, spędzony z nim czas odwdzięczy się nam w dwójnasób – wsad emocjonalny i jakość prezentacji, co jest chyba celem nadrzędnym naszej zabawy. Po dość spokojnych pokazujących wyrafinowanie CECa płytach, zmieniłem nastrój i w napędzie wylądował zespół Depeche Mode z albumem „Exciter”. Ta naładowana dawką adrenaliny muzyka, mimo ogólnej wspomnianej gładkości prezentacji nie ucierpiała w jakiś dznaczący sposób. Owszem była nieco bardziej stonowana, ale dźwięczność zniekształconych syntezatorowych nut nadal cięła przestrzeń międzykolumnową. Przy lekkim utemperowaniu całości swój atut pokazało dolne pasmo, które gdy wymagał tego zapis danych zero-jedynkowych, trzęsło podłogą bez oznak nadmiernego zmiękczenia, co jak na player tak analogowej proweniencji jest nie do przecenienia. Jeśli chodzi o wizualizację źródeł pozornych, nawet nie będę próbował się uzewnętrzniać, gdyż zrealizowana w całkowicie cyfrowej domenie muzyka nie upoważnia mnie do takich ekwilibrystyk. Oczywiście nie oznacza to, że nie zaznałem przyjemności słuchania tego krążka. To przecież była jedna z wielu kreujących mój młodzieńczy świat grupa, dlatego jeśli nawet obecnie nie szukam na siłę weny do zbyt częstych odtworzeń jej krążków, to jeśli jakiś komponent zinterpretuje ów dorobek w przyswajalny dla mnie sposób, słucham płyty do samego końca, co miało miejsce za pośrednictwem CD-5-ki.

Lubię takie spotkania, gdzie pewne przedodsłuchowe pozytywne założenia sprawdzają się w stu procentach, gdyż potwierdza to kompetencję konstruktorów, którzy w pogoni za upodobaniami klientów uważają by nie popaść w absurd przekraczania granicy dobrego smaku. Ja wiem, że spora grupa melomanów chce analogowości w cyfrze, ale zbytnie przesuwanie granicy w tym kierunku, może okazać się okraszoną zduszeniem całości klapą. Japończycy na szczęście nie dali zbytnio się wciągać w pęd ku gładkości, konstruując testowanego dzisiaj CDeka w wyważonej estetyce przyjemnego brzmienia, a przywołując z pamięci testowany wcześniej na naszych łamach model CD 3, stwierdzam, że testowana obecnie piątka i tak jest nieco zwiewniejsza. Tak więc, patrząc na portfolio marki z „Kraju kwitnącej wiśni”, w dość bliskim polu cenowym mamy dwie różne propozycje ciężaru grania, co dla wielu potencjalnych klientów powinno być zachęcającym do posłuchania impulsem. Jeśli zaś chodzi o wielofunkcyjność opisywanego modelu, niestety z braku materiału w postaci plików różnej gęstości i ich kodowania, muszę skierować wszystkich do części testowej Marcina. On bryluje w tych tematach od lat, a ja nie odczuwając wewnętrznego ciśnienia podążania za nowinkami technicznymi w czytaniu danych, stawiam cały czas na gramofon. Niemniej jednak, po analizie dźwięku „piątki” zachęcam do posłuchania tej propozycji. Ciekawy w obecnych czasach – z uwagi na pasek klinowy – napęd ma oczywiście swój sznyt gania, ale w żaden sposób nie determinuje on wyboru przez klienta mającego zbyt szczuple grający system, gdyż nawet moja, również nastawiona na barwę układanka przeszła nad tym aspektem do porządku dziennego, tonizując jedynie poziom dźwięczności, bez utraty rozdzielczości. A to jest sztuką.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny:  GAUDER AKUSTIK CASSIANO
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II, platforma antywibracyjna SOLIDTECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa zasilająca POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert TWIN
ramię: SME M29R
wkładka: Dynavector DV XX-2 MK II
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Pobierz jako PDF