Do przesyłek z debiutanckimi albumami a nawet EP-kami formacji, o których istnieniu nie mieliśmy najbladszego pojęcia zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Jest to nad wyraz komfortowa sytuacja, bo umieszczając srebrny krążek w odtwarzaczu nie spodziewamy się absolutnie niczego oprócz zaskoczenia. Artyści zaczynają kontakt z nami z całkowicie czystym kontem, przez co, jak nam się wydaje całkiem skutecznie, eliminujemy element ewentualnych niespełnionych oczekiwań, bądź podświadomie nabytych podczas lektury odnalezionych w sieci recenzji uprzedzeń. Tym razem było podobnie, lecz z jednym małym „ale”. Do odsłuchu otrzymaliśmy efekt ciężkiej pracy oczywiście zupełnie nam nieznanego krakowskiego i istniejącego od 2005 r. (!) zespołu Cinemon, lecz zamiast, jak to zwykle bywa w takich przypadkach płyty CD, czy też zdobywającej coraz większą popularność wersji elektronicznej – link do shostowanych FLACów, bądź WAVE’ów (formatów stratnych nie tykamy), otrzymaliśmy… najprawdziwszego winyla wydanego w dodatku na białym nośniku. Do naszej redakcji dotarł egzemplarz nr.125 z 300, jakie zgodnie z odręcznie poczynioną na okładce numeracją liczy wydawnictwo zatytułowane „Perfect Ocean”. Trudno również mówić w tym przypadku o jakimś debiucie, skoro panowie już trzeci raz nawiedzili studio i trzeci raz postanowili podzielić się z szerszą publicznością własnymi dokonaniami.
Otwierający album „Messenger” powinien wywołać uśmiech na twarzach wszystkich fanów White Stripes. Surowa, lekko jazgotliwa gitara z biegiem czasu nabiera mocy i ciężaru, oraz wspomagana ze strony basu i perkusji wprawia w spontaniczne podrygi kończyny słuchaczy. Wielce obiecujący wstęp, zobaczymy co będzie dalej.
Drugi kawałek – „Nobody`s Gonna Put Out The Fire” – brzmi na tyle znajomo, że w pierwszej chwili niejako automatycznie umieszcza się go gdzieś pomiędzy Lennym Kravitzem, Queens of Stone Age a Jackiem Whitem. Krótko mówiąc to najbardziej przebojowy i świetnie nadający się do promocji wydawnictwa utwór. Hipnotyczny rytm grany na basie i w kulminacyjnych momentach lekko obłąkańcze wokale tylko pomagają w tworzeniu niesamowitego klimatu rodem ze zblazowanego i maksymalnie wyluzowanego wybrzeża. Ba, śmiem twierdzić, że ww. utwór świetnie nadawałby się do ścieżki dźwiękowej … „Californication”. Mocna rzecz.
Dalej jest równie ciekawie. Atmosfera nie siada nawet na chwilę a energia aż kipi nie pozwalając spokojnie usiedzieć w jednym miejscu podczas odsłuchu. Aż dziw bierze, że o Cinemon ciągle jest cicho, bo prawdę mówiąc do chłopaków już dawno powinien ustawić się długi sznur limuzyn od „majorsów” a rozpoznawalność trójki z Krakowa mogłaby być na poziomie Riverside, jeśli nie większa. Po prostu nagrany na „Perfect Ocean” materiał broni się sam, wystarczy go po prostu zacząć puszczać w rozgłośniach radiowych.
Zamykający album „Ride” jest mroczny, pulsujący i przyciągający swym niepokojącym czarnym światłem. Ma w sobie coś z najlepszych lat grunge’u doprawionego stonerową dekadencją a co najważniejsze zapada w pamięć na tyle mocno, że trzeba się mocno wzbraniać, by nie przewrócić białego „placka” na stronę A i nie zaczać tej rock’n’roll-owej jazdy bez trzymanki od nowa.
I jeszcze ciekawostka – zespół umieścił na YouTube film zawierający cały materiał odtworzony właśnie ze śnieżnobiałego LP – link. Podejrzewam, że gdyby swoim pomysłem panowie podzielili się z kilkoma dystrybutorami / salonami audio mającymi w ofercie wysokiej klasy gramofony film mógłby zyskać zarówno na walorach wizualnych, jak i co najważniejsze sonicznych. Ale to tylko marudzenie zblazowanego audiofila. W końcu w moim systemie tytułowe wydawnictwo kręci się nadspodziewanie często i niezależnie od tego, czy „drapię” ją wkładką ZYXa założoną na 9-kę S.M.E w dwusilnikowym Transrotorze ZET-3, czy też Dynavectorem zdobiącym „oldschoolowe” S.M.E M2-9R zamontowane na Woodpeckerze Dr. Feickerta, za każdym razem sprawia wiele radości z obcowania z prostym, granym prosto z serca Rockiem
Nośnik, na jakim otrzymaliśmy tytułowy album bezsprzecznie ciągnie jakość materiału w górę. Natywna dla (poprawnie) wydanego winyla soczystość i homogeniczność przekazu w pewien sposób cywilizuje garażową proweniencję „Perfect Ocean” dodając jej dociążenia na średnicy i „mięcha” na basie. Dalekie od audiofilskiego podejścia partie blach może nie porażają ilością mikrowybrzmień i feerią barw, lecz zarówno czas ich wygaszania, jak i barwę można określić jako całkiem zadowalający. Co najważniejsze są dalekie od irytującego cykania i nie brzmią jak przewymiarowane kapsle z butelek po mleku.
Gitara prowadzącą charakteryzuje stonerowa surowość, jednak pomimo pozornej chropowatości sporo w niej chwytających za ucho melodyjnych zaśpiewów. Wokalista zdając sobie najwyraźniej sprawę z własnych ograniczeń nawet nie próbuje zaklinać rzeczywistości i nie wije się agonicznie przy mikrofonie w poszukiwaniu jak najdłuższych do wygenerowania przez jego płuca fraz, lecz umiejętnie, w dość oszczędny sposób przykuwa uwagę słuchaczy. I właśnie przez taki zdroworozsądkową autentyczność i naturalność całość łapie za serce wymykając się wszelkim próbom chłodnej analizy. Jedyne do czego mógłbym się na siłę przyczepić to dość niewielka głębokość sceny. Gdyby trochę bardziej popracować przy postprocesie może udałoby się więcej powietrza wokół muzyków i lepszą separację źródeł pozornych. Ale bądźmy szczerzy – jeśli założymy, że liczy się spontaniczny, hedonistyczny „fun” z odsłuchu trudno będzie zwracać uwagę na takie drobiazgi.
Marcin Olszewski
Lista utworów:
01. Messenger
02. Nobody’s Gonna Put Out The Fire
03. Across The Ocean
04. Remember me
05. Paths and choices
06. Mike The Headless Chicken
07. Run Like Wild
08. Coma
09. Cold Sea
10. Ride
Skład zespołu:
Michał Wójcik (guitars, vocals, lyrics)
Kuba Pałka (drums, vocals)
Kuba Tracz (bass, vocals)
Goście:
Sylwia Urban (slide and slide solo on Ride)
Baśka Lubaś (additional vocals on Run Like Wild)