1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Copland CTA 405-A

Copland CTA 405-A

Opinia 1

Sięgając hen, hen wstecz, czyli do lat 90-ych ubiegłego tysiąclecia, warto sobie przypomnieć, że wyroby Duńskiej marki Copland cieszyły się sporym powodzeniem na nabierającym rozpędu polskim rynku audio. Solidnie wykonane i rozsądnie wycenione urządzenia stanowiły nie tylko przedsmak ówczesnego High-Endu, przynajmniej na nasze, skromne warunki, ale i miały pewną, nader charakterystyczną cechę, która wyróżniała je spośród konkurencji. Otóż producent, choć korzystał z układów lampowych bądź w wersji pełnej, bądź występujących w konfiguracjach hybrydowych, cały czas pozostawał po chłodniejszej, bardziej analitycznej stronie mocy. Coś Państwu to przypomina? Ano właśnie podobnie opisywane były pierwsze urządzenia Ayona, które trafiły do Polski ładnych parę lat później. Wróćmy jednak do Skandynawii.
W surowości designu duńskich komponentów audio było coś intrygująco ponadczasowego. Minimalizm pozbawionych jakichkolwiek elementów dekoracyjnych, masywnych, wykonanych z grubych płatów szczotkowanego aluminium frontów zaskakująco dobrze współgrał z mającymi ewidentnie laboratoryjne/studyjne koligacje precyzyjnymi pokrętłami. Za swoiste apogeum takiej gałkologii można uznać integrę CTA 401 i bliźniaczy jej preamp CSA 14, w których wszystkich nastaw począwszy od włączania, uaktywnienia pętli magnetofonowej, ustawiania balansu, wyboru źródła i na oczywistej regulacji głośności skończywszy dokonywało się właśnie kręcąc dedykowaną gałką. Umiłowanie do pokręteł nie ominęło również tak pozornie odpornych na wszelkiego rodzaju manipulatory końcówek mocy i przykładowo CTA 504 dysponowała dwiema – jedną odpowiedzialną za tryb pracy i drugą – pełniącą funkcję włącznika głównego.
Dość jednak wspominek, najwyższy czas wrócić do teraźniejszości. Obecne portfolio Coplanda może nie przedstawia się zbyt imponująco, ale widać, że producent skupia się wyłącznie na tym, na czym po prostu się zna i co czuje. Zamiast łapać zbyt wiele srok za ogon i rozmieniać się na drobne Duńczycy na chwilę obecną mają w ofercie pięć urządzeń: odtwarzacz CD CDA 825, stereofoniczny przedwzmacniacz liniowy z wbudowanym przedwzmacniaczem gramofonowym MM/MC CTA 305, sześciokanałowy przedwzmacniacz liniowy CVA 306 (ukłon w stronę posiadaczy kolekcji wielokanałowych płyt SACD i DVD-A), stereofoniczną końcówkę mocy CTA 506, oraz stereofoniczną integrę CTA 405, która jest bohaterką niniejszej recenzji.

Wracając po niemalże dwudziestu latach do klimatów, ba wzorców swojej młodości zastanawiałem się czym taki przysłowiowy „powrót do przeszłości” się skończy. Oczywiście tytułowa marka cały czas egzystowała na obrzeżach mojej świadomości, lecz brak okazji do odświeżania wspomnień i śledzenia zmian brzmieniowych kolejnych modeli nader skutecznie utrzymywał stan nieświadomości, co do aktualnych poczynań Duńczyków. Wypakowanie dostarczonej przez warszawski Audio Klan integry rozwiało wszystkie moje wcześniejsze wątpliwości. Już na pierwszy rzut oka widać było, że poza drobnym liftingu zmian w porównaniu do wspomnianych powyżej przodków praktycznie nie ma a jeśli są, to zdecydowanie na korzyść. Po pierwsze zrezygnowano z ponadnormatywnej ilości regulatorów i postawiono na sprawdzone rozwiązania, czyli jedno pokrętło odpowiedzialne za wybór źródeł i drugie, okolone skalą decybelową, pozwalające na regulację głośności. Aktywne źródło potwierdzają zielone diody na obwodzie centralnie umieszczonej na froncie niewielkiej tarczy, w której sercu ukryto czujnik IR. Minimalistyczny, wykonany zgodnie ze starymi prawidłami i historią firmy, szczotkowany front zdobi tylko logo marki, opis urządzenia i będąca pewnym novum czerwoną czcionką wyróżniona nazwa modelu. Chcąc zachować pełną symetrię do satynowo-koralowego przycisku stand by nie zrezygnowano tym razem z już zgodnego z kolorem anodowanego frontu przyciskiem uaktywniającym pętlę magnetofonową.
Ściana tylna również podporządkowana jest spokojowi i rozsądkowi. Pięć wejść liniowych plus wejście na przedwzmacniacz gramofonowy MM/MC (wysokopoziomowe) uzupełnia wyjście na rejestrator analogowy. Dedykowane obciążeniom 4 i 8 Ω odrębne, solidne terminale głośnikowe (szkoda, że nie są to znane z poprzedniej inkarnacji WBT 0763), akceptują praktycznie dowolnie zakonfekcjonowany, bądź nawet goły przewód, a co najważniejsze ich rozstaw nie powoduje obaw związanych z przypadkowym zwarciem. Włącznik główny umieszczono w dość znacznej odległości nad zlokalizowanym w prawym dolnym rogu trójbolcowym gniazdem zasilającym, co z jednej strony daje wyraźny sygnał, że bez potrzeby lepiej po nie nie sięgać, lecz wybierając się na dłuższy wyjazd z całkowitym wyłączeniem też nie będzie problemu.
Jako miły dodatek można uznać równie surowy, jeśli nawet nie surowszy od jednostki centralnej, w swej formie uniwersalny pilot zdalnego sterowania, który ozdobą salonu z pewnością nie zostanie, ale doskonale spełnia swoją funkcję i po prostu działa a solidność jego wykonania nie budzi nawet najmniejszych obaw.

Od strony konstrukcyjnej CTA 405-A jest bezpośrednim następcą, rozwinięciem modelu CTA 405. Zmiany dotyczą nie tylko zabiegów czysto kosmetycznych w stylu przemalowania nazwy modelu na czerwono i zastąpienia do tej pory zgodnego z kolorystyką wersji przycisku czuwania na zdecydowanie bardziej łapiący za oko koralowo-czerwony zamiennik, ale sięgają znacznie głębiej – do trzewi wzmacniacza. Chodzi głównie o stopień wyjściowy, w którym kwadrę KT88 zastąpiono mocniejszymi, a jednocześnie przez większość znawców tematu uznawanymi za zdecydowanie bardziej muzykalne, pracującymi w konfiguracji push-pull tetrodami KT120 Tung-Sola. Większe lampy, choć pracujące w nader komfortowych warunkach, bo nadal oddające 50 W na kanał wymusiły również zwiększenie gabarytów, a przede wszystkim wydajności zasilającego je transformatora a chcąc uniknąć przykrych niespodzianek związanych z ewentualnym przegrzewaniem dołożono jeszcze wolnoobrotowy wentylator. I właśnie z jego obecnością miałem poważne obawy. Wiem jak irytujący potrafi być szum wiatraczka podczas cichych wieczorno – nocnych odsłuchów i przez pierwszych kilka dni testów wykazywałem niemalże paranoidalno-nerwicowe tendencje do wychwycenia momentu, w którym jego praca będzie słyszalna. Całe szczęście okazało się, że zamontowanie coolera na solidnym aluminiowym profilu dodatkowo amortyzowanym w kilku punktach nader skutecznie załatwiło sprawę. Wiatraczka po prostu nie słychać i tyle. O ile w stopniu przedwzmacniacza nie dziwi zgrabny komplet dwóch 12BH7 i pojedynczej 12AX7 (E83CC), to na osobną wzmiankę zasługuje sekcja phono, gdzie zamiast spodziewanych półprzewodników również wykorzystano lampy 12AX7 i 6922. I jeszcze jeden a raczej dwa drobiazgi. Po pierwsze 405A, tak jak poprzednicy odwraca fazę, o czym producent uczciwie informuje zarówno w materiałach dołączanych do wzmacniacza, jak i na tylnej ściance, i drugi – dość istotny dla posiadaczy starszych wersji 405-ki (bez A) – dostępny jest bowiem dedykowany tzw. „upgrade kit” pozwalający na odmłodzenie posiadanego egzemplarza.

Wpięcie Coplanda w dyżurny tor audio przywróciło mi wiarę w prawdziwe Hi-Fi, w którym liczy się przede wszystkim dźwięk i … tylko dźwięk. Może to dziwnie zabrzmi, ale na tym i niestety również wyższych pułapach cenowych nie jest to wcale takie oczywiste. Nowa 405-ka aż rwie się do grania i niezależnie od repertuaru, jakim zostanie nakarmiona niemalże rzuca się na nuty niczym tłum na promocyjne torebki Wittchena w Lidlu. Korzystając zatem z okazji krytyczne odsłuchy rozpocząłem od „Misplaced Childhood” Marillion, które może nie charakteryzuje się wzorcową realizacją, choć ostatni remaster jest naprawdę niezły, ale za to świetnie się sprawdza, przynajmniej w moim przypadku, w roli papierka lakmusowego dla większości amplifikacji. Jeśli wzmacniacz spięty z moimi Gauderami zaczyna zwyczajnie nudzić a nie daj Bóg sypać piachem na górze, a po typowo rockowym drivie zostaje tylko nędzne wspomnienie, to raczej nie widzę większych szans na dłuższą współpracę. Z Coplandem nie było nawet najmniejszych problemów. Arcony zostały złapane stalowym uściskiem krótko przy pysku a cały dźwięk został niejako na prowadzeniu basu ustawiony. Mocne, zwarte, świetnie kontrolowane i zróżnicowane basiszcze uderzało w przysłowiowy punkt ze swobodą i wdziękiem młodego Stevena Seagala. Z premedytacją nie wspomniałem o Chucku Norrisie, bo z całym szacunkiem do jego legendarnego kopniaka z półobrotu to jednak … nie ta waga. A właśnie o skalę i potęgę w dźwięku lampowego Duńczyka chodzi. Zamiast ograniczyć się na analitycznej precyzji, z jaką kojarzą się np. współczesne konstrukcje Octave, Copland postawił wszystkie karty na w pełni kontrolowaną potęgę i tak ukochany przez fanów Rocka, oraz symfoniki świadomy rozmach zgarniając za jednym zamachem ze stołu całą pulę. Jest w tym brzmieniu coś z finezji, soczystości i głębi recenzowanej przez nas A-klasowej końcówki A-36 Accuphase’a a jednocześnie niezaprzeczalnie czuć delikatną lampową manierę w sposobie kreowania przestrzeni, w pełni naturalnego wybrzmiewania poszczególnych dźwięków i wewnętrznego spokoju, jakimi czarował Ayon Spirit 3. Można też mówić o pewnym utwardzeniu najwyższych składowych, którym z jednej strony daleko do stereotypowego, lampowego zawoalowania a z drugiej cechuje je gładkość i czystość nieosiągalna dla większości tranzystorowej konkurencji.
Szczególnie słyszalne jest to na niewątpliwie zyskującym na takim sposobie prezentacji repertuarze jak np. wydany na podwójnym winylu ostatni album formacji Avenged Sevenfold „Hail to the King”, czy podobne wydawnictwo firmowane przez gitarzystę Axela Rudi’ego Pella „The Ballads IV” z potężnym, wielce ekspresyjnym wokalem Johnny’ego Gioeli. Czuć zapas mocy, czuć że wzmacniacz pracuje na zupełnym luzie i bez wysiłku jest w stanie oddać najbardziej nawet zagmatwane partie rozbudowanych zestawów perkusyjnych oplecione karkołomnymi riffami gitar. Pytanie tylko czy w tym całym natłoku informacji, chęci budowania monumentalnych figur artystycznego obrazowania jest jeszcze miejsce na pozornie nieistotne wybrzmienia i ledwo dostrzegalne niuanse. Okazuje się, że jak najbardziej. Najlepszym przykładem jest ścieżka dźwiękowa z „Gladiatora”, na której oprócz burzącego mury tutti orkiestry wspomaganej świetnie budującą apokaliptyczny klimat sekcją waltorni nie sposób zliczyć fragmentów, gdzie do głosu dochodzi nostalgia, delikatność, eteryczność i gdzie właśnie delikatność tworzy cały nastrój. W takich momentach baczną uwagę zwracam, na autentyczną, czy też wymuszoną naturalność, z jaką prowadzone są co bardziej „anorektyczne” frazy – jak np. na „Don’t Give Up” Petera Gabriela z albumu „New Blood”, gdzie partie fenomenalnej i zdecydowanie niezastąpionej Kate Busch zaśpiewała (choć to zbyt duże słowo) Ane Brun. Z powyższej próby Copland wyszedł na tyle zwycięsko, że w dalszej części odsłuchów bez obaw sięgałem zarówno po barokowe „The Devil’s Trill” Giuseppe Tartiniego (Palladians, Linn CKD 292), jak i pełne akustycznych smaczków, przeszkadzajek i szelestów jazzowe „Possibilities” Herbiego Hancocka. I właśnie w przy ostatnim albumie 405-ka pokazała prawdziwą klasę, gdyż dawno nie miałem okazji słyszeć tak fenomenalnie zaprezentowanego wokalu, jak Christiny Aguilery w „A Song for You”. Skala, realizm emisji, to wszystko było na miejscu, ale moc i ładunek emocjonalny były nie tylko wyczuwalne, ale tak gęste, że spokojnie można było je kroić.

Na przykładzie CTA-405A widać jak na dłoni ewolucję jednej z najbardziej charakterystycznych integr a przy okazji i „szkół dźwięku” jakie jestem w stanie sobie przypomnieć. Pierwsza z serii 401-ka i następna, wprowadzona na 10-cio lecie firmy 402-ka miały w stopniu wyjściowym EL34 i nie brzmiały jak klasyczne lampowce. Kolejna w rodzinie 405-ka, dzięki zastosowaniu lamp KT88 zyskała na mocy a co za tym idzie na uniwersalności. Obecna inkarnacja – oznaczona literą „A” teoretycznie ma takie same parametry, lecz nie od dziś wiadomo, że dane z tabelek, nawet nie wiem jak wyżyłowane i optymistyczne niestety nie grają. A CTA-405A gra i gra tak, że przestajemy myśleć co siedzi w jej trzewiach i ile w jej brzmieniu jest z lampy a ile z tranzystora, a problemem staje się brak czasu na ponowne przesłuchanie posiadanej płytoteki. I nie chodzi wcale o odkrywanie znanych nagrań na nowo, lecz o słuchanie ich dla własnej przyjemności. Czyż nie o to właśnie w Hi-Fi powinno chodzić? Skoro zagadnieniami konstrukcyjnymi zajął się zarówno na etapie projektowania, jak i produkcji sam Ole Møller to nic nie stoi na przeszkodzie, aby dłużej przestać zaprzątać sobie nimi głowę, tylko rozsiąść się wygodnie w ulubionym fotelu i słuchać, słuchać, słuchać …

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Audio Klan
Cena: 13 499 PLN

Dane techniczne:
Typ wzmacniacza: Lampowy
Zastosowane lampy: 4x KT120, 2x2BH7, 2×6922, 3xE83CC (12AX7)
Moc wyjściowa: 2 x 50 W
Impedancja głośników (min): 4 Ω
Pasmo przenoszenia: 10 – 100 000 Hz (-3dB)
Stosunek sygnał/szum: > 95dB
Zniekształcenia THD: < 1%
Wejście gramofonowe: Tak (MM/MC)
Pobór mocy (max): 250W
Wymiary (S x W x G): 430 x 185 x 390  mm
Waga: 27 kg

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc; Ayon 1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor La Roccia Reference + ZYX 4D
– Przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Sensor Prelude; Octave Phono Module;
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5; Hegel H160
– Przedwzmacniacz liniowy: Accuphase C-2120
– Wzmacniacz mocy: Accuphase A-36
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; Lawrence Audio Violin
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinia 2

Marka Copland od zawsze była w kręgu moich zainteresowań, ale biegnący nieubłaganie czas widział ten aspekt życia nieco inaczej, oddalając na bliżej nieokreślony termin zakup jednego z produktów tej manufaktury. I pewnie trwałoby to jeszcze dość długo, ale posmak niespełnionych planów był na tyle silny, że nieco naginając koleje losu poprosiliśmy warszawskiego dealera Audio Klan o jakąś testową propozycję duńskiej manufaktury. Po luźnych rozmowach, na początek padło na integrę, która jest na tyle ponadczasową konstrukcją, że od dawien dawna widnieje w cenniku, otrzymując jedynie poprawiające walory brzmieniowe upgrade’y. I właśnie to ostatnie wcielenie, wdrażające implementację popularnych ostatnimi czasy lamp mocy KT 120 ukrywające się pod handlowym oznaczeniem CTA 405-A, z dużą dozą oczekiwań zawitało w nasze skromne progi.

Patrząc z perspektywy dzisiejszych wymyślnych wizualizacji urządzeń audio, wygląd Coplanda jest porażająco konserwatywny i od lat temu samego kanonowi, jakim jest audiofilski minimalizm. Oczywiście nie oznacza to wyrobu spod znaku młotka i kowadła, tylko solidnie zbudowany, nierażący swoją bryłą komponent, który takim właśnie wyglądem jest w stanie zaskarbić serca wielu potencjalnych nabywców. Sam nie przepadam za blichtrem, ale lubię fantastycznie prezentujące się klocki audio, ale jeśli nasz bohater występowałby u mnie jako egzemplarz przed-zakupowy, jego aparycja nie zachwiałaby mojej decyzji przygarnięcia systemu na dłużej. Fotografie może tego nie oddają, ale to jest naprawdę kawał dystyngowanie wyglądającego urządzenia. Przechodząc do treści związanych z dokładnym opisem 405-tki zacznę od frontu, który w centralnej części otrzymał okrągły informator diodowy stanu w jakim znajduje się urządzenie, po jego bokach dwa przyciski: lewy w kolorze czarnym TAPE, a prawy bordowy jako STAND BY, a na zewnętrznych flankach dwa niestandardowo wyglądające pokrętła (nietypowość polega na małej średnicy gałki, przy dużym kołnierzu wokół niej): selektor z lewej i głośność z prawej. I wydawałoby się, że taki układ niczym szczególnym się nie wyróżnia, gdyby nie fakt sporej wysokości obudowy, wymuszonej zastosowaniem szklanych baniek w układach elektrycznych, a to powoduje, że odnosimy wrażenie zdecydowanie niedowymiarowanych do całości walcowatych manipulatorów. Niemniej jednak, to pierwsze wrażenie mija zaskakująco szybko i po kliku dniach nie wyobrażamy sobie innej wersji obudowy. Tylny panel z racji sporej powierzchni proponuje nam pięć wejść liniowych RCA, jedną przelotkę dla magnetofonu, wejście na phonostage gramofonowy dla wkładek MM i wysoko-poziomowych MC, zacisk uziemienia, odczepy dla kolumn 4 i 8 Ohm, a także gniazdo sieciowe, włącznik główny i gniazdo REMOTE do kontroli podczas współpracy z firmowym CD-playerem. Całość posadowiono na srebrnych wysokich okrągłych nóżkach, a dla zabezpieczenia urządzenia przed przegrzaniem, na górnym płacie obudowy, pod odsłaniającym lampy elektronowe ażurowym okienkiem zastosowano mały wiatraczek. Od razu uspokajam wszystkich nerwowych na punkcie głośności pracy takiego dodatku, że jest bezszelestny. Tak w kilku słowach prezentuje się nasz bohater, ale jak wcześniej wspomniałem, kontakt osobisty od opisowego jest zdecydowanie bardziej owocny w pozytywne doznania.

Gdy stałym bywalcom warszawskiego klubu KAiM zaproponowałem ocenę tej ponadczasowej integry – z racji ciągłości występowania modelu w cenniku, padały różne przed-odsłuchowe opinie zaczerpnięte z kontaktów w przeszłości, z których najbardziej niepokojącym był dla mnie mit grania jak lampowy tranzystor. To oczywiście nie jest żadną wadą, ale jeśli mam chęć kupić sobie wzmacniacz oparty o lampy, to chciałbym, by w jego dźwięku słychać było temu-podobne artefakty. Nie podgrzewając zbytnio atmosfery niepewności wpięliśmy gościa w tor i zaskoczenie było wprost proporcjonalne do dźwięku jaki generował. Dobiegający do naszych uszu dźwięk był całkowicie odmienny od krążących w audiofilskim świecie przywar. Naładowana średnicą i mocno osadzona w dole pasma sygnatura brzmienia miała się nijak do początkowych głoszonych wszech i wobec prawd, zdecydowanie bardziej wpisując się w nasze oczekiwania. Nawet tak wrażliwe na wszelkie wyostrzenia w sygnale klubowe kolumny – oparte w całości od basu, przez środek, po górę na aluminiowych przetwornikach – zdawały się całkowicie podporządkowywać naszemu bohaterowi. Co prawda w czasie odsłuchów zdarzały się sporadyczne, na szczęście pojedyncze, niespecjalnie trafione w punkt lampowej natury dźwięki, ale ich znikoma ilość pozwalała na wysoką ogólną ocenę brzmienia, tamtej wyjazdowej układanki. Spora dawka różnorodnego w gatunki muzyczne materiału pokazywała spore pokłady uniwersalności konstrukcji z Danii, a dodam, że nie były to jedynie zajawki typu „plumkanie”. Po takiej dawce plusów jedyną sprawą, jaka nie dawała mi spokoju, był fakt zbytniego dociążenia Coplanda podczas występów w moim codziennym nastawionym na barwę zestawieniu. Na szczęście konsekwencje wpięcia wzmacniacza w prywatnym zaciszu domowym po raz kolejny pokazały, że strach ma wielkie oczy i jak przystało na dobrze skonstruowane urządzenie, wstępne klubowe wnioski w kontakcie z moimi Japończykami nie determinowały całościowego przekazu muzycznego in minus. Powiem więcej, to było bardzo zaskakujące w motorykę, bez popadania w zaokrąglanie, czy bułowatość granie. Po takim obrocie sprawy stało się jasne, że nie mogę nie spróbować, jak wypadnie muzyka oparta o instrumenty elektroniczne i do napędu powędrowały dwa krążki znanych chyba wszystkim grup: Depeche Mode i Yello. To było fantastyczne posunięcie, gdyż posmak lampy nie dawał uczucia utraty informacji w górze pasma, a środek i dół były kawalkadą gęstych i mocnych pomruków najniższych rejestrów. Oczywiście dostałem pewne ukulturalnienie przekazu, ale na tyle smakowicie wypadające, że nawet najzagorzalszy wielbiciel tych kapel bez najmniejszych problemów zaliczyłby ten pokaz do bardzo dobrych. Co ciekawe górne pasmo było nieco podkolorowane, ale mimo tego w pełni realizowało zamierzenia komponujących utwory artystów, podając wszystko jedynie w nieco słodszym odcieniu. Po dawce energetycznych fraz fachowców od syntezatorów przeniosłem się w czasy muzyki dawnej i na czytniku laserowym legł krążek znanej sporej grupie melomanów Christiny Pluhar zatytułowany „VIA CRUCIS”. Instrumenty dawne, wokalistyka i goszczące muzyków mury klasztorne zdawały się dziękować za dostarczoną przez duński piec dawkę naładowanej energią mięsistości, przy całkowitym braku utraty rozdzielczości. Wysycenie źródeł pozornych, a w szczególności głosów ludzkich pozwalało nie na słuchanie, tylko wręcz pochłanianie dobiegających do mych uszu dźwięków. Ważnym elementem tego spektaklu było również pozycjonowanie artystów na idealnie odwzorowanej i do tego całkowicie realnej podczas zgrywania scenie. Gradacja planów i rozstaw dźwięków pomiędzy kolumnami były na bardzo dobrym poziomie, zajmując tym sposobem cały byt sceniczny. Przy takim repertuarze, istotnym elementem jest również oddech wydobywających się z kolumn dźwięków, co w tym przypadku może nie osiągało poziomu ekstremum High-Endu, ale również nie dawało poczucia dzielącej mnie o muzyków mgiełki. Ot oderwana od przetworników, sprawiająca wiele przyjemności muzyka, która w zależności od gatunku jaki reprezentowała, raz pozwalała na wytchnienie w kościelnym przybytku przy wokalizie Philippe Jarouskiego, by w innym repertuarze masować wnętrzności elektronicznymi frazami panów z Yello. Patrząc z perspektywy czasu na moje starcie z Coplandem, trochę żałuję, że dopiero teraz mieliśmy okazję nieco bliżej się poznać. Na szczęście co się odwlecze, to nie uciecze i jeśli kiedykolwiek będę miał chęć na złożenie seta ze szklanymi bańkami w niewygórowanym segmencie cenowym, z pewnością ponowię kontakt około-decyzyjny z tą marką.

Kończąc ą tą fantastyczną, początkowo podszytą niepewnością przygodę z duńską myślą techniczną, częściowo potwierdzam ogólnie panujące obiegowe opinie na temat najnowszej 405-ki – urządzenie dobre, ale nie-lampowo grające. Dlaczego tylko częściowo? Już wyjaśniam. Jak wspominałem na samym początku, w wyobraźni wielu starszych słuchaczy ów piec jest dość szczupło z manierą tranzystora grającym wzmacniaczem, gdy tymczasem sprawa ma się diametralnie inaczej. Nasycenie bez popadania z zbytnie zaokrąglenie, otwarta lekko posłodzona góra i mocny energetyczny bas dają spory wachlarz możliwości w doborze kolumn, a to raczej jest mile widziane wśród potencjalnych poszukiwaczy nirwany dźwiękowej. Ja w dwóch podejściach z całkowicie innymi zestawami głośników odbierałem ten zacny piecyk w samych superlatywach. A przypominam, że to były bardzo odległe światy przetwornikowe i mimo to, większość repertuaru odtworzona była na dobrym poziomie. Śmiem sądzić nawet, że takie wyjazdowe spotkania z wymagającymi Bóg wie czego audiofilami prawie zawsze generują poszukiwania teoretycznych problemów danego produktu, a nie patrzenia na nie przez pryzmat dłuższych występów w ich królestwie. Tak więc dopóki samemu się nie posłucha, nie można mówić o jakimkolwiek pozycjonowaniu danego urządzenia, tylko wstępnie wstawić lub nie na potencjalną listę odsłuchową. Dlatego jeśli tylko mogę, zabieram testowane propozycje w takie teoretycznie nieprzyjazne jak KAiM miejsca – oczywiście z racji wymagań, a nie złośliwości  i mam nadzieję, że ktoś zainteresowany z tego skorzysta. Jeśli miałbym określić docelowego klienta, rzekłbym, że dopiero mocno przyciężki w dole zestaw audio mógłby odczuć in minus wizytę testowanego wzmacniacza. Wszyscy inni nie powinni się bać tej szkoły grania, gdyż samo istnienie w port folio od początku powstania tej konstrukcji, świadczy o jej ponadczasowości.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny:  TRENNER & FRIEDL ISIS
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II, platforma antywibracyjna Audio Philar
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert WOODPECKER
ramię: SME M29R
wkładka: Dynavector DV-20X2
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Pobierz jako PDF