1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Reportaże
  6. >
  7. Così fan tutte ossia La scuola degli amanti

Così fan tutte ossia La scuola degli amanti

Opinia 1

Próby dla mediów rządzą się swoimi prawami. To właśnie wtedy odbywa się ostateczne dopracowywanie detali natury oświetleniowej, by odpowiednio podkreślić walory scenografii i kostiumów, upłynnienie organizacji ruchu scenicznego a i finalne uwagi ze strony reżysera to swoista oczywistość. Tak było m.in. podczas poprzedzającego oficjalną premierę wystawienia „Strasznego dworu” i również tym razem, dzięki uprzejmości Dyrekcji Polskiej Opery Królewskiej https://operakrolewska.pl/ , otrzymaliśmy możliwość zajęcia miejsca na widowni podczas takich właśnie przygotowań. Ponadto sama szansa obserwowania przy pracy Pani Jitki Stokalskiej, oraz reżysera oświetlenia Daniela Sanjuan-Ciepielewskiego okazała się równie pasjonująca, co akcja rozgrywająca się na scenie. Za chichot losu uznać można fakt, iż powszechnie uznawaną za antykobiecą „Così fan tutte” wyreżyserowała właśnie kobieta. Jeśli jednak ktoś rozpoczyna karierę od stażu u legendarnego Kazimierza Dejmka i może pochwalić się ponad 50-letnią dorobkiem to śmiało można uznać, że i z takimi przeciwnościami losu sobie poradzi. W dodatku bynajmniej żadną tajemnicą nie jest krytyczne podejście Pani Reżyser do wartości merytorycznej większości librett wynikające z oczywistego ich zubożenia w stosunku do teatru dramatycznego, co z kolei prowadzi do wielce konstruktywnego wniosku, że „Nie można robić teatru operowego bez uwzględnienia muzyki”. Dlatego też opierając się nieraz na jedynie jednowierszowych, przypisach do poszczególnych arii uwag, z taką biegłością operuje śpiewnością frazy skupiając uwagę widza na clue przedstawienia. W trakcie antraktu nie mogło też zabraknąć przeprowadzanych na gorąco wywiadów, których udzielał m.in. pełniący obowiązki Dyrektora Andrzej Klimczak.

Powstała na zamówienie cesarza Józefa II i mająca swą prapremierę w styczniu 1790 r opera buffa „Così fan tutte” a dokładnie „Così fan tutte ossia La scuola degli amanti (Tak czynią wszystkie, czyli Szkoła kochanków)” to niezwykle udany mariaż muzyki Mozarta i błyskotliwego libretta Lorenza da Ponte. Fabuła oparta o nieco bagatelizując …idee bliskie swingersom (zamiana partnerów) z jednej strony jest niezaprzeczalnie komiczna, co – poprzez udowodnioną niewierność, zarazem gorzka. Ot taki „poważny żart”, czyli twórczy oksymoron. W „Così fan tutte” na pierwszy rzut oka mamy do czynienia z banalnie prostym schematem komediowym – dwie pary narzeczonych przekonanych o wzajemnej miłości, kontra „doświadczony” kawaler Don Alfonso i hedonistycznie nastawiona do życia służąca, którzy udowadniając z góry założoną tezę, kreują intrygę przeciwko zakochanym, wystawiając ich wierność na próbę. Don Alfonso postanawia bowiem udowodnić Guglielmo i Ferrando, że ich ukochane, siostry Fiordiligi i Dorabella, nie pozostaną im wierne. Dwaj przyjaciele przyjmują to wyzwanie i zakład, po czym wyjeżdżają, rzekomo udając się na wojnę. Don Alfonso przy pomocy Despiny, pokojówki obu panien, doprowadza do tego, że Fiordiligi i Dorabella zaczynają ulegać egzotycznym zalotnikom, którymi są przebrani za Albańczyków i nierozpoznani Guglielmo i Ferrando.
Niebagatelne znaczenia dla przebiegu akcji mają sceny z iście groteskowo przebraną Despiną, które można uznać za typowe dla włoskiej komedii rozwiązanie oparte na maskach, przebraniach i deformacji obrazu świata będące swoistym uwypukleniem, zaakcentowaniem ludzkich zachowań ułatwiającym odbiorcy właściwą ich ocenę. Mamy zatem swoisty miks lekkiego humoru, czy wręcz frywolności ze strony Despiny, z wplecionymi weń zaskakująco głębokimi refleksjami dotyczącymi ludzkiej natury – vide budowanej li tylko na pustych frazesach, „głębi” uczuć pomiędzy głównymi bohaterami. W dodatku nie dotyczy to jedynie niezdolności obu sióstr do dochowania wierności, lecz i zastanawiającego zaangażowania obu młodzieńców w uwiedzenie owych. Co ciekawe udowodniona niewierność wynikająca z płytkości uczuć, fikcyjny ślub, czy nawet zdemaskowanie intrygi bynajmniej nie przeszkadzają w paradoksalnym, pozornie bezrefleksyjnym happy endzie. Czy aby jednak na pewno? Otóż nie do końca. Patrząc bowiem na tytułowe dzieło nieco szerzej i głębiej analizując je tak pod kątem ówczesnych realiów, jak i geniuszu jego twórców, jawi się nam wyrafinowany żart będący swoistym ostrzeżeniem przed przekraczaniem ogólnie przyjętych granic w imię chęci osiągnięcia skrajnych emocji, czy też taniej podniety. Jeśli bowiem uznać, iż miłość jest przenaszalna a jej obiekty zamienne/zastępowalne, to zamiast rzeczywistych uczuć otrzymujemy pozbawione jakichkolwiek emocji równanie, schemat w którym bezrefleksyjnie podstawiamy określony zbiór zmiennych niespecjalnie martwiąc się o jego wynik.

Ze względu na nad wyraz ograniczone miejsce w orkiestronie, klawesyn (za którym zasiadł Krzysztof Trzaskowski) stanął na scenie, co wbrew pozorom nawet w najmniejszym stopniu nie zaburzyło spójności inscenizacji, gdyż z racji akompaniamentu podczas recytatyw ewoluował do roli kolejnego aktora. Jeśli zaś chodzi o samych solistów, to śmiem twierdzić, że Polska Opera Królewska raczej nie ma problemów z kadrami. Patrząc nawet tylko na samą obsadę „Così fan tutte” teatr proponuje … trzy składy, więc nie dość, że jest w czym wybierać, to na dobrą sprawę wypadałoby obejrzeć wszystkie trzy konfiguracje. Nam jednak, pomimo próby dla mediów, udało się poznać jedynie jedną obsadę: Fiordiligi – Anna Wierzbicka, Dorabella – Aneta Łukaszewicz, Despina – Iwona Handzlik, Ferrando – Jacek Szponarski, Guglielmo – Damian Wilma, Don Alfonso – Bogdan Śliwa. Nie wiem jak pozostałe, lecz „nasza” wypadła wybornie a jeśli chodzi o moje osobiste typy, to jestem pod wielkim wrażeniem tak talentu, jak i urody Despiny, czyli Iwony Handzlik, która niczym żywe srebro cieszyła nie tylko uszy, ale i oczy. I piszę to bez nawet śladu wymuszonej grzeczności, gdyż nie ukrywam, że o ile mam swój prywatny operowy top 10, to dziwnym zbiegiem okoliczności „Così fan tutte” się do niego nie załapało. Niby na potrzeby testów od czasu do czasu sięgałem po wydanie Rubicona (Royal Liverpool Philharmonic Orchestra, European Opera Centre, Laurent Pillot), to szczerze przyznam przynajmniej do tej pory czyniłem to bez zbytniego entuzjazmu. Brak „łapiących za ucho” arii, czy też mogących umilić codzienną krzątaninę „nośnych” melodii sprawiły, że tytułowe dzieło jawiło mi się głównie jako obiekt badań muzykologów i pewną formę lektury szkolnej, którą znać wypada, jednak wracać do niej już niekoniecznie. A tymczasem stołeczne przedstawienie ukazało „Così fan tutte” w zupełnie innym świetle. Zamiast iście matematycznej dokładności Mozarta pierwsze skrzypce zaczęły grać emocje a perypetie głównych bohaterów spokojnie można byłoby przenieść do naszych współczesnych czasów, czyli krótko mówiąc fabuła nic a nic nie straciła na aktualności. Jeśli zaś chodzi o samą warstwę muzyczną, to po raz kolejny dane nam było doświadczyć nad wyraz wyrafinowanych i patrząc na owe zagadnienie, z naszego – audiofilskiego punktu widzenia, na wskroś referencyjnych doznań. Brak wszechobecnej w muzyce popularnej amplifikacji, stricte „naturalne” instrumentarium, jak i miejsca w pierwszym rzędzie to doświadczenia i emocje których próżno szukać na nawet najbardziej wyżyłowanych nagraniach. Spora w tym zasługa dyrygenta – młodziutkiego Dawida Runtza, który dysponując iście kameralnym składem wycisnął z dzieła Mozarta zaskakująco bogate pokłady muzykalności.

Po raz kolejny chcemy złożyć podziękowania Dyrekcji Polskiej Opery Królewskiej za zaproszenie i możliwość przygotowania niniejszej mini relacji. Niezmiernie cieszy nas również fakt, iż jak mogliśmy się w miniony czwartek przekonać na własne oczy, inicjatywa organizacji prób „medialnych”, i to pomimo sezonu wakacyjnego, cieszy się coraz większym zainteresowaniem przedstawicieli tak prasy, jak i telewizji, co świetnie widać na zdjęciach oblężonych przez kamerzystów lóż, które znajdziecie Państwo w relacji Jacka.

Marcin Olszewski

Opinia 2

Dzisiejsza lifestylowa relacja będzie krótkim przybliżeniem naszego uczestnictwa w przedpremierowej, tak zwanej medialnej, próbie wystawianego w Warszawskiej Operze Królewskiej dzieła Wolfganga Amadeusza Mozarta „Cosi Fan Tutte”. To już drugi taki operowy wypad naszej redakcji do serca Warszawskich Łazienek – Starej Oranżerii, z tą tylko różnicą, że po relacjonowanym na naszych łamach zimą rodzimym „Strasznym Dworze” Stanisława Moniuszki, tym razem na tapet, trafiło dzieło z puli europejskiej. Naturalnie, jak przystało na lokalizację – Łazienki Królewskie, tego typu przedsięwzięcia wymagają odpowiedniego podejścia organizatorów do tematu oprawy nie tylko od strony obsady znakomitych artystów – listę jak zwykle pieczołowicie przedstawił w swoim tekście Marcin, ale również pionu zarządzania całym projektem. Co mam na myśli? Nic szczególnego, bowiem chodzi o osobę reżysera, którego obowiązki wzięła na swoje barki znakomicie rozpoznawalna w Europie pani Jitka Stokalska, oraz kierownika muzycznego i dyrygenta – Dawida Runtza. Czy spełnili pokładane nadzieje? W moim odczuciu znakomicie, ale o tym później. Dlaczego? Choćby dla przybliżenia w pierwszej kolejności fabuły głównego tematu naszego spotkania.

Bywalcy podobnych przybytków artystycznych uciech wiedzą, iż w zdecydowanej większości operowe fbuły opierają się o stosunki damsko męskie. Tak też było i tym razem. Jednak najważniejszy jest temat przewodni, który w omawianym przypadku stawia znak zapytania co do wierności panien z dobrego domu w sytuacji oddalenia się na dłuższy okres ich, co prawda jeszcze nie poślubionych, jednakże w pewien sposób przyrzeczonych sobie po grób, drugich połówek – buńczucznych młodzieńców. Na czym polega intryga? Otóż nieco starszy od wywołanych do tablicy kawalerów, znający życie od podszewki, znajomy postanawia udowodnić ułomną według jego wiedzy wierność młodych panien, bez względu na ich zaklinanie się co do wiecznej miłości. Oczywiście aby temat miał ciąg dalszy kawalerowie podejmują wyzwanie i na potrzeby intrygi markują natychmiastowy wyjazd na wojnę. Panny łkając zarzekają się na wszystko, że będą z utęsknieniem czekać, by natychmiast po rozstaniu zapaść w cichą rozpacz i tęsknotę za lubymi. Ci zaś trochę nikczemnie przebierają się za egzotycznych przybyszów z Albanii i za sprawą wspomnianego nieco leciwego przyjaciela, celem podbicia serc pozostawionych na tęsknotę samotnych dam, trochę na siłę, ale za to skutecznie, rozpoczynają zaloty. Co ważne, każdy postawił sobie za cel uwiedzenie wybranki przyjaciela. Nie będę dokładnie streszczał naszpikowanej zwrotami akcji fabuły, jednak przyznam szczerze, łatwo nie było. Powiem więcej. Panny były na tyle wytrwałe w swych obietnicach, że do niecnego celu złamania ich hartu ducha została przekupiona nawet ich pokojówka. Wynik? O nie. Tego nie zdradzę. Odwiedźcie Starą Oranżerię w Łazienkach Królewskich jako uczestnicy jednego z kilku przedstawień „Cosi Fan Tutte” i wszystkiego sami się dowiecie. Ja z pewnością nie popsuję Wam frajdy poznania wydarzeń podczas aktywnego obcowania ze sztuką. Jednak cała sytuacja zakończyła się happy endem i za porozumieniem wszystkich stron została potraktowana jako jedno z doświadczeń życiowych.

Gdy znamy w przybliżeniu tok wydarzeń, przyszedł czas na kilka informacji o technicznej stronie tego operowego przedsięwzięcia. Jak wspominałem we wstępniaku, temat zarządzania akcją i oprawą muzyczną z racji znanych w świecie nazwisk pani reżyser i maestro kierującego Orkiestrą Polskiej Opery Królewskiej był wysokich lotów. Ale to nie koniec atrakcji, bowiem w sukurs pracy ww. pionu zarządzania szli nie tylko występujący na scenie, dysponujący świetnymi głosami wokaliści, ale również tryskający przekładającą się na świetny odbiór spektaklu przez licznie zgromadzoną publiczność radością, będący dość liczną grupą statyści z zespołu wokalnego Polskiej Opery Królewskiej. A gdy do tego dodamy znakomicie sprawującą się pod batutą Dawida Runtza orkiestrę, świetnie wpisujący się we wszelkie recytatywy opery, obsługiwany przez Krzysztofa Trzaskowskiego klawesyn, sprawiającą wrażenie niezbyt rozbudowanej technicznie, ale za to bogatą w doznania wzrokowe scenografię, z czystym sumieniem jestem w stanie stwierdzić, iż miałem przyjemność uczestniczyć w wysokich lotów przedstawieniu operowym. A przypominam, wszystko odbywało się w stosunkowo niewielkiej, jak na takie imprezy kubaturze – dyrygent z powodu bardzo wąskiej fosy dla orkiestry miał problem z dotarciem do miejsca pracy, co już na starcie stawiało organizatorom mnóstwo wyzwań. Ale jak to mówią, jak się chce i co najważniejsze potrafi, to można wszystko, czego byłem naocznym i nausznym świadkiem.

Reasumując ten pisany z przymrużeniem oka tekst chciałbym podziękować organizatorom – Polskiej Operze Królewskiej w Łazienkach Królewskich w Warszawie – za zaproszenie na to bardzo ciekawe, nie tylko od strony artystycznej, ale również technicznej, wydarzenie sceniczne. Jestem rad z możliwości uczestniczenia w podobnych przedsięwzięciach, dlatego też z przyjemnością zdaję z nich relację jak na przysłowiowej pierwszokomunijnej spowiedzi. Fakt, zazwyczaj robię to, być może dla wielu, zbyt lekkim piórem. Jednak według mnie unikanie oficjalnego tonu podczas kreślenia podobnych refleksji, w dzisiejszych, tak zwanych „życzeniowych” czasach, jest w stanie zrobić więcej dobrego niż złego. Co mam na myśli? Przekładając z polskiego na nasze, ma szansę przyciągnąć do niezbyt łatwego w odbiorze dzieła operowego inną niż posługując się bardzo na czasie nomenklaturą wyborczą „twardy elektorat”, tak zwaną świeżą krew. A chyba o to w zapraszaniu na takie wydarzenia przedstawicieli mediów chyba chodzi.

Jacek Pazio

Pobierz jako PDF