1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Gryphon Diablo 300

Gryphon Diablo 300

Opinia 1

Mało która marka zaliczana do ścisłego panteonu high-endowej stratosfery wzbudza tak gwałtowną polaryzację opinii jak duński Gryphon. Gdy najżarliwsi akolici gotowi są za przyozdobione purpurową podobizną Gryfa – krzyżówki lwa i orła, mroczne zabawki niemalże oddać nerkę na przeciwległym biegunie znajdują się oponenci niezdolni, bez bolesnego grymasu na ustach, wysiedzieć przy dźwiękach generowanych przez urządzenia ww. producenta nawet pięciu minut. Ot typowy przykład zjawiska, gdzie stan obojętności przegrywa ze zdecydowanie bardziej żywiołowymi uczuciami jak miłość i nienawiść. Niemniej jednak osobiście, przynajmniej do niedawna, pozostając dość umiarkowanym fanem dokonań Flemminga E. Rasmussena na polu wzmacniaczy zintegrowanych cały czas śledziłem jego poczynania. Bardzo możliwe, że moja zachowawczość wynikała z dość niekonwencjonalnego rozpoczęcia przygody z marką, gdyż jeszcze w ubiegłym milenium miałem niewątpliwą przyjemność kilkukrotnie słuchać legendarnej wtenczas A-klasowej końcówki Antileon i od tamtych, zamierzchłych czasów każdorazowy kontakt z Atillą, bądź Diablo budził we mnie ewidentnie ambiwalentne uczucia. Oczywiście doskonale zdawałem sobie sprawę z całkowicie irracjonalnych zastrzeżeń do, jakby nie było, reprezentantów całkowicie innej półki cenowo – jakościowej, ale fakt pozostawał faktem – mało było brzmienia „dużego Gryphona” w integrach, oj mało.  Najwyraźniej jednak i w Danii powiał wiatr zmian, bo od pewnego czasu docierające do nas informacje wyraźnie sugerowały, że nowa odsłona pierwszej pełnokrwistej superintegry w historii High-Endu może wstrząsnąć posadami związanych z „firmowym brzmieniem” marki stereotypami. Jednak jak to zwykle bywa spoinie osób trzecich mają to do siebie, że nie są naszymi, więc i tym razem, gdy tylko nadarzyła się ku temu sposobność z otwartymi ramionami przygarnęliśmy pod swój dach Gryphona Diablo 300.

Zarówno na pierwszy, jak i każdy kolejny rzut oka widać, że Diablo to klasyczny i przez to bezdyskusyjnie rozpoznawalny Gryphon. Śmiem wręcz twierdzić, iż topowa duńska integra w aktualnej odsłonie choć urosła tylko o 2,5 cm, co przy takiej posturze spokojnie możemy uznać za pomijalne, to przede wszystkim wyładniała w stosunku do swojego protoplasty. Co prawda przybrała na wadze – z 30 na 38,1 kg, lecz o ile w przypadku płci pięknej nie zawsze jest powodem do zadowolenia, to już przy amplifikacji wywołuje jednoznacznie pozytywne skojarzenia a to już jasno wskazuje na to, że w trzewiach przeprowadzono prawdziwą rewolucję. I tak też jest w istocie.  Po pierwsze i drugie moc wzrosła z 250 do 300 W przy 8 Ω  a pojemność filtrująca z 2 x 58000 µF do 2 x 68000 µF,  co pociągnęło za sobą dwukrotne zwiększenie powierzchni radiatorów. Jednak zmiany sięgają zdecydowanie głębiej. Aby uświadomić sobie skalę całego przedsięwzięcia warto mieć bowiem na uwadze, że w pracach projektowych opierano się na doświadczeniach zdobytych i finalnie wdrożonych podczas udoskonalania przedwzmacniacza Pandora i końcówki mocy Mephisto. Szczególnie dużo uwagi poświęcono ultra-transparentnej i zbalansowanej 43-krokowej regulacji głośności wykorzystującej nie więcej niż dwa rezystory dla danego poziomu. Kontynuując listę technologicznych smaczków warto zwrócić uwagę na zastąpienie dotychczas stosowanych diód Zenera indywidualnymi stabilizatorami dla zasilania lokalnych układów niskonapięciowych,  zgodne z militarnymi specyfikacjami dwu i czterowarstwowe płytki drukowane o 105 µm miedzianych ścieżkach, bufor wejściowy pracujący w single-ended Class A, czy wreszcie imponujący transformator toroidalny Dual Mono Holmgren z próżniowo zabezpieczonym rdzeniem i uzwojeniami. Jak widać Duńczykom udało się w dobie tyranii unijnych biurokratów stworzyć prawdziwą bestię za jedyny ukłon w stronę Brukseli możemy uznać nieprzekraczający 0,5 W pobór energii w trybie stand-by.

Sama bryła wzmacniacza jest majestatyczna i jak przystało na nazwę mroczna. Czernione radiatory i mocno perforowana płyta górna z mitologicznym logotypem uzupełnia futurystyczna wielowarstwowa płyta frontowa z kruczoczarnego akrylu. O ile poprzednia edycja nasuwała mocno katafalkowe wspomnienia, to tym razem jest po prostu dystyngowanie i elegancko. Nie ukrywam, że jestem wielkim fanem takiej stylistyki, co z resztą potwierdza moja kilkuletnia przygoda z Densenem DM10 a obecnie z Electrocompanietem ECI-5 i dobrze mi z tym, więc przynajmniej na razie leczyć się nie zamierzam, a że przy okazji i zupełnym mimochodem Gryphon zyskuje z tego powodu dodatkowych kilka punktów w moim prywatnym rankingu, to niestety nic nie poradzę.
Centralnie umieszczony zielono-niebieski wyświetlacz próżniowy i krwistoczerwone logo plus mikroskopijne piktogramy  dotykowych sensorów umożliwiających obsługę urządzenia bez sięgania po designerskiego pilota zarówno w świetle, jak i po zapadnięciu zmroku sprawiają wielce dystyngowane wrażenie.
Zdecydowanie bardziej „barokowo” przedstawia się ściana tylna. Choć  terminale głośnikowe są pojedyncze i zabezpieczone ochronnymi kołnierzami, to bez większych problemów zaaplikujemy w nie przewody zakonfekcjonowane standardowymi widłami. Pomocne w tym okazują się również wysokie nóżki na jakich spoczywa cała konstrukcja, gdyż w terminale najlepiej wpiąć się od dołu. Biorąc pod uwagę fakt topologii dual mono nie dziwi zatem symetryczny rozkład przyłączy z centralnie umieszczonym gniazdem zasilania IEC. Skrajne flanki rzędu gniazd zajmują wyjścia na subwoofery (spokojnie można ich użyć do połaczenia dodatkowej końcówki mocy), w dalszej kolejności mamy dwa wejścia XLR, trzy RCA i wyjścia na zewnętrzny rejestrator. Dodatkowo dostarczona do naszej redakcji – najbogatsza, wyposażona w moduły phonostage’a i DACa wersja wejście piąte miała przysposobione do obsługi wkładek MM/MC a tuż nad interfejsami analogowymi zamontowano dedykowaną ramkę z wejściami cyfrowymi. Jak przystało na prawdziwego flagowca również tutaj nie widać oszczędności. Do dyspozycji użytkownikom dano bowiem asynchroniczne wejście USB akceptujące sygnały do DSD512 włącznie i już bardziej standardowe, ograniczone do 24 Bit / 192 kHz gniazda AES/EBU dwa SPDIF (BNC) i Toslink. Całości dopełniają porty dla zewnętrznego czujnika IR i we/wyjścia firmowej magistrali komunikacyjnej. Równie bogato prezentuje się również samo menu, w którym możemy zdefiniować nie tylko nazwy poszczególnych wejść, co również początkowej, oraz maksymalnej głośności i coś, co szczególnie przypadło mi do gustu – automatyczne dopasowanie poziomu poszczególnych wejść. Nie zabrakło również regulacji jaskrawości wyświetlacza. Co istotne nic nie stoi na przeszkodzie, aby w momencie pojawienia się ewentualnych poprawek, czy nowych wersji wgrać do pamięci nowe oprogramowanie.
Na deser zostawiłem jeszcze pilota. O ile już do starszej wersji Diablo  dołączano elegancki prostopadłościenny patyczek, to tym razem projektanci po prostu pojechali po przysłowiowej bancie i wspomniany „magic stick” doposażyli w procopodobny, zamontowany na jego końcu stojak. Po prostu majstersztyk wzornictwa przemysłowego.

Na odrębny akapit zasługuje również moduł przetwornika. Phonostage’a z resztą też, jednak ponieważ zmiana z MC na MM wymagała ingerencji wewnątrz obudowy postanowiliśmy zbytnio nie profanować legendy śrubokrętem i koniec końców nad przedwzmacniaczem gramofonowym pastwił się jedynie Jacek, o czym mogą przekonać się Państwo w jego części recenzji. Wróćmy zatem do domeny cyfrowej. W większości przypadków znanych cierpiącej na audiofilską przypadłość części populacji udostępniane przez niektórych producentów karty rozszerzeń stanowią mniejszy lub większy, z reguły większy, kompromis w stosunku do oferowanych przez nich wolnostojących urządzeń. Tak jest np. w przypadku Accuphase’a, czy ModWrighta i nikt się temu nie dziwi, nie buntuje, gdyż za stosunkowo niewielkie kwoty możemy znacząco podnieść funkcjonalność posiadanych, bądź mających się w niedalekiej przyszłości w naszych czterech kątach pojawić integr. Odpada konieczność wygospodarowania dodatkowego miejsca, zaopatrzenia się w dodatkowe okablowanie i generalnie bilans ewentualnych zysków i strat każdorazowo okazuje się bezdyskusyjnie korzystny dla nabywcy. Jednak w przypadku Gryphona sprawy się nieco komplikują, gdyż dołożenie modułu DACa od strony czysto finansowej wcale nie jest takie symboliczne, gdyż opiewa na kwotę rzędu 21 kPLN , co oznacza konieczność dopłaty blisko 37% do podstawowej wersji Diablo. Sporo, przynajmniej teoretycznie, gdyż zgodnie z zapewnieniami producenta zamiast zwyczajowej OEM-owej płytki otrzymujemy lwią część know-how i komponentów wykorzystanych w  … Kalliope. Oczywiście zamiast ośmiu kości ES9018 są tylko dwie, ale np. dla wejścia USB wyodrębniono dedykowany SuperCap  – „super-kondensator” o pojemności … 12,5 F (!) działający na zasadzie ultra-cichego zasilania bateryjnego +/- 22VDC. Za przysłowiową wisienkę możemy uznać stopień wyjściowy DACa pracujący w czystej klasie A.
Dołożenie ww. modułu zwiększa również wachlarz przekazywanych przez główny wyświetlacz informacji o takie detale jak wejście cyfrowe, częstotliwość próbkowania i format (PCM/DSD) odtwarzanego sygnału, aktywny filtr – odrębne dla PCM (fast / slow roll-off) oraz DSD (50, 60, 70 kHz (-3dB) ) i dość niespodziewanie również status SuperCap-a (ładowanie/w pełni naładowany).

Po kilkusetgodzinnym wygrzaniu, w końcu poproszeni zostaliśmy, żeby się specjalnie nie spieszyć i na spokojnie poznać tytułową bestię, najnowsza inkarnacja Diablo zabrzmiała tak, że na mej twarzy zagościł permanentny i niemalże kwalifikujący się do chirurgicznego usunięcia uśmiech. Powodem było ewidentne odejście od laboratoryjnej precyzji poprzednika na rzecz iście high-endowej rozdzielczości  i selektywności, co od strony czysto semantycznej wydaje się być li tylko zabiegiem kosmetycznym, lecz w rzeczywistości znaczenie ma fundamentalne. Po pierwsze i piszę to z pełną świadomością Gryphon oferuje wreszcie coś, z czym jego integry raczej kojarzone nie były – barwę i nasycenie idące w parze ze wspomnianymi w poprzednim zdaniu cechami. Cóż zatem otrzymujemy na wyjściach głośnikowych? Nad wyraz udany mariaż krystalicznej czystości SETa opartego na legendarnych bańkach 2A3 i potęgi monstrualnych pieców w stylu wspomnianego we wstępie Antileona. Do tej pory coś podobnego dane nam było usłyszeć na  ceramiczno – diamentowej średnicy i górze pasma Gauderów Berlina RC8 i nic nie zapowiadało, żeby miało się zbyt szybko powtórzyć a tu proszę – niespodzianka. Oczywiście zapobiegliwie od razu sprawdziłem, czy przypadkiem w przepastnych odmętach menu nie został zaklikniety jakiś wredny „polepszacz” z rodziny DSP, czy inne paskudztwo profanujące purystyczne dogmaty High-Endu, ale nic takiego nie znalazłem. Czyli najwidoczniej Flemming E. Rasmussen z wiekiem łagodnieje, więc i produkty wychodzące spod jego dłoni przejmują co nieco. Osobiście nie mam nic przeciw i z tym większym zainteresowaniem sięgać będę po kolejne urządzenia przez niego sygnowane. Wróćmy jednak do Diablo, bo jest do czego.
W ramach wprowadzenia postanowiłem kontynuować dzieło jego twórcy i w ramach dalszej edukacji i nabierania ogłady przez „diabelskie nasienie” zaserwowałem mu ponad godzinę z „The 9 Secrets” Ute Lemper. Pomijając warstwę tekstową  autorstwa Paulo Coelho i wielce charakterystyczny akcent wokalistki (skojarzenia z Doro i Klausem Meine są jak najbardziej na miejscu) jest to album na tyle dobrze nagrany i równie dobrze zagrany, że nic w nim nie kłuje w uszy. Jednak biorąc pod uwagę dość chropawe i kanciaste partie wokalne, które dodatkowo w post procesie zostały delikatnie wypchnięte przed szereg i dodatkowo podkreślone dęciakami na starym Diablo mogłyby wypaść nazbyt ofensywnie. Tymczasem na 300-ce było wręcz zjawiskowo. Lemper oczywiście była „zdjęta” blisko mikrofonu, ale zabieg ten mieścił się w ramach kabaretowo-klubowej estetyki a nie samplerowo – prosektoryjnej bezduszności. A co zatem z pewną, natywną wręcz bezwzględnością dla nie zawsze perfekcyjnych nagrań? Cóż … niby jest, ale też jakby w bardziej cywilizowanej odmianie, gdyż nawet na obszernych i bardzo mocno zróżnicowanych kompilacjach w stylu „The Best of Plácido Domingo” poszczególne utwory w sposób oczywisty i znaczący się od siebie różniły, ale nawet starsze realizacje o dość ograniczonej przestrzenności i rozdzielczości wcale nie zostały bezpardonowo napiętnowane a jedynie przedstawione takimi, jakimi były. Za o w momencie, gdy odtwarzacz dotarł do czwartej części – zawierający takie przeboje jak „Bésame mucho” czy „La malagueña” do głosu doszedł iście latynoski temperament i pewne, właściwe południowcom rozmarzenie. Dla tych z Państwa, którzy się w tym momencie zgubili nieśmiało tylko przypomnę, że cały czas opisuję walory brzmieniowe Gryphona.
Rozochocony takim obrotem sprawy czym prędzej sięgnąłem po „13 (Deluxe Version)” Black Sabbath. Krótko mówiąc konwenanse się skończyły i czas trochę połomotać odkurzając przy okazji zastane na wcześniejszych propozycjach membrany. Drapieżne i gęste niczym bulgocąca smoła gitarowe riffy wzmocnione przez diablo zabrzmiały iście piekielnie. Takiego ładunku energii i miażdżącej potęgi można byłoby spodziewać się po 100 kg końcówce a tu proszę – raptem 40 kg integra z dziecinną łatwością rozpętała w moim nieco ponad dwudziestometrowym pokoju prawdziwe piekło. W dodatku iście apokaliptyczne sceny rozgrywały się w dole pasma, gdzie bas sięgał najniższych poziomu Hadesu cały czas pozostając pod bezapelacyjnie referencyjną kontrolą. Znane z poprzedniej odsłony konturowość i natychmiastowość przy całej swej intensywności i mocy zostały bowiem dodatkowo wsparte większą konkretnością, wolumenem i ciężarem właściwym źródeł pozornych. W rezultacie kreowana, precyzyjna przestrzeń w jakiej każdorazowo rozgrywał spektakl muzyczny zyskiwała nie tylko na stabilności, co przede wszystkim na realizmie – namacalności. W końcu jeśli uderzenie stopy było w 100% fizyczne i odczuwalne, co daje pewne wyobrażenie o  poziomach głośności w jakie wespół z Diablo się zapuszczałem, to inaczej aniżeli prawdziwością określić się tego nie da.
No i niejako na deser zostawiłem sprawę opcjonalnego DACa, który nie dość, że nawet o jotę nie zmieniając charakteru brzmienia sekcji analogowej w sposób wręcz niewyobrażalny „ciągnie za uszy” podpinane pod niego źródła. Szczególnie wyraźnie to słychać na złączu USB i gęstych plikach. Wystarczyło bowiem włączyć „Live ad Alcatraz” (DSD64) Fausto Mesolellego, by w tzw. okamgnieniu przenieść się do słonecznej włoskiej Santa Cristina di Gubbio a następnie wygodnie umościć się na podłodze sali Free University of Alcatraz. Doznania znane z kameralnych koncertów „na żywo” gwarantowane. Jaszcze bardziej porażający realizmem a zarazem kojąco organiczny efekt usłyszeć można było na referencyjnym albumie „MAGNIFICAT” Nidarosdomens jentekor & TrondheimSolistene, gdzie partie chóralne dyskretnie wspierane przez orkiestrę miały szansę wybrzmieć do samego końca we wnętrzach największej skandynawskiej świątyni – Katedry Nidaros (Nidarosdomen) w Trondheim (Norwegia). Co ciekawe akurat w tym przypadku materiał DSD64 wcale nie wypadł lepiej od DXD (352,8kHz/24bit), który notabene okazał się źródłowym, co tym lepiej świadczy o cyfrowej sekcji Gryphona potrafiącej nie dać wyprowadzić się na manowce przez speców od masteringu. Sam sposób prezentacji z dużą dozą trafności można określić mianem rześkiej, lecz właśnie tak brzmią przestronne, kamienne sakralne wnętrza i trudno mieć w tym momencie do kogokolwiek o to pretensję. Warto za to zwrócić uwagę na fenomenalną precyzję ogniskowania źródeł pozornych i gradację poszczególnych planów – rzędów zajmowanych zarówno przez muzyków wchodzących w skład TrondheimSolistene, jak i stojących za nimi członkiń Nidarosdomens  jentekor. Jeśli bowiem usłyszymy różnice wysokości pomiędzy warstwą instrumentalną a wokalna, to znak, że jesteśmy o krok od audiofilskiej nirwany, a na DACu Gryphona to ewidentnie słychać i chwała mu za to! Zapomnijmy zatem, że jest to li tylko opcjonalny moduł i traktujmy go jako pełnoprawny element toru audio. Traktujmy go serio, gdyż po prostu na to zasługuje.  

Jeśli do tej pory uważaliście Państwo Gryphona Diablo za zimnokrwistego oprawcę bezwzględnie rozprawiającego się z Waszą płytoteką, to … mieliście sporo racji. Najwyższy jednak czas spojrzeć prawdzie w oczy i skonfrontować wcześniejsze doświadczenia, o stereotypach nawet nie wspominając, z obecną – aktualną wersją 300. Skala zmian in plus bowiem jest tak duża, że spokojnie można mówić nie o ewolucji a czymś na kształt pokojowej rewolucji niosącej ze sobą finezje i nutkę romantycznego nasycenia, które sprawiają, że laur najlepszej superintegry na rynku dla Gryphona diablo 300 wydaje się czysta formalnością. Jednym słowem … referencja.


Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Abyssound ASV-1000
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Musical Fidelity NuVista 800;  Audionet DNA I
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; 3 szt. Verictum Demiurg
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinia 2

Kojarzenie danej marki audio z przypisanym jej na przestrzeni lat, wręcz natychmiast rozpoznawalnym brzmieniem nawet dla minimalnie zorientowanego w temacie adepta sztuki słuchania wyrafinowanej jakości dźwięku nie jest niczym nadzwyczajnym. Powiem więcej, takie w pewnym sensie zaszufladkowanie w wielu przypadkach jest ułatwiającym zaistnienie na rynku danemu brandowi znakiem rozpoznawczym. Owszem, teoretycznie dążymy do mającej przybliżyć nas do neutralnego dźwięku neutralności, ale wszyscy również zdajemy sobie sprawę, iż są to jedynie pobożne życzenia, a nie mający szansę na pełne spełnienie trend. Nie powiem, czasem komuś w pewnych symptomach udaje się do niego zbliżyć, ale po gruntownym zewnętrznym audycie – ocena przez osłuchanego, ale zdolnego przekazać znajomemu nawet najmniej przychylną ocenę kolegę – okazuje się, że nadal w jakimś zakresie nie do końca jest tak, jak być powinno. Ale zostawmy trop wytykania znajomym, co w ich układance kuleje i powróćmy do dzisiejszego spotkania. Przewijający się od początku naszej pogadanki sznyt brzmieniowy, jeśli nawet w wielu przypadkach jest homogenizującym pewne elementy audio dobrem, niestety, albo stety za sprawą zmian w układach elektrycznych kolejnych produktów przez cały czas naturalnie ewoluuje. Jedni odbierają to in plus, inni zaś kręcąc nosem wszczynają dzielące wspomnianych interlokutorów istne wojny religijne. Jednak bez względu na wszystkie za i przeciw dla zmian w przywarach dźwiękowych, ich występowanie jest czymś, czego nie da się uniknąć. I gdy określenie w którą stronę idą, jest stosunkowo łatwym tematem, to już ocenę korelacji tych zmian z potencjalnymi systemami należy zostawić do weryfikacji rynkowi. Ten w przeciwieństwie do laurek recenzenckich jest bardziej wiarygodny, dlatego unikając zbędnego rzucania “ochami” i “achami” postaram się przedstawić dzisiejszego bohatera w kilku zwięzłych informacyjne akapitach. Tak więc, nieco uprzedzając pewne końcowe wnioski z przyjemnością zapraszam wszystkich na test bogato wyposażonego (wbudowany przetwornik cyfrowo-analogowy i przedwzmacniacz gramofonowy) i w ocenie końcowej ciekawie wypadającego wzmacniacza zintegrowanego Diablo 300 duńskiej marki Gryphon dostarczonego do testów przez warszawki Audio Klan.

Próba opisu wyglądu Diablo 300 nie jest łatwym zadaniem, jednak w kilku zdaniach postaram się co nieco o niej opowiedzieć. Jak można przekonać się po fotografiach, rzeczona integra wpisując się w trend urządzeń High End-owych przy typowej dla większości tego typu produktów szerokości jest stosunkowo głęboka i wysoka. Front jest zbiorem kilku prostokątno-półokrągłych bloków, z czego niektóre są płatami aluminium, inne pionowo użebrowanymi radiatorami, jeszcze inne grubymi wstawkami z czarnego akrylu, a w to wszystko wkomponowano zajmujący prawie całą szerokość przedniej ścianki czytelny, skrywający dotykowe przełączniki wybieranych funkcji wyświetlacz. Górna część obudowy oprócz serii pozwalających na grawitacyjną wentylację urządzenia otworów na swych bokach ustępuje nieco miejsca będącym również bocznymi ściankami urządzenia masywnym radiatorom. Te zaś solidnie grzejąc się podczas pracy wzmacniacza potwierdzają, że nie są jedynie ozdobą, tylko jego pełnoprawną, ważną dla stabilnej pracy składową. Tylny panel idąc z pomocą obsłużeniu zaimplementowanych wewnątrz  urządzenia opcjom przyłączeniowym oferuje: symetrycznie rozstawiony zestaw wejść RCA i XLR – konstrukcja dual-mono, pojedyncze terminale kolumnowe, opcjonalne wejście do przetwornika cyfrowo-analogowego i phonostage’a. Jak po tych kilku zdaniach można się zorientować, całość projektu opiera się o pewien designerski misz-masz, ale zapewniam, osobista konfrontacja wzrokowa sprawia, że pozory mylą. Powiem więcej, wspomniane różnorodne kształty i materiały w tym przypadku są nieodzownym i nadającym rozpoznawalną przez wszystkich wartością dodaną, którą fantastycznie uzupełnia kroczący drogą ostrych linii prostokątny, wspierający się na dwóch wąsach pilot zdalnego sterowania. Jednym słowem “cymes”.

Jeśli ktoś z Was miał przyjemność osobistego zapoznania się z możliwościami sonicznymi wyrobów prezentowanego dzisiaj brandu, z pewnością wie, dlaczego we wstępniaku tak mocno artykułowałem sprawy kojarzenia marki ze sznytem grania. Tytułowy Gryphon bez względu na osobisty odbiór poszczególnych przedstawicieli gatunku homo sapiens postrzegany jest jako orędownik szybkiego, rozdzielczego, ale dzięki temu dla wielu nieco pozbawionego nuty romantyzmu grania. To oczywiście w dużym stopniu umiejętnie dobranym zestawem audio jest do delikatnego skorygowania, ale z pewnością Accuphase’a z niego nie zrobimy. I gdy w moje ręce trafił najnowszy produkt duńskiej myśli technicznej, chyba największą niewiadomą było sprawa ewentualnej firmowej korekty owych około-dźwiękowych stawiających na przejrzystość przywar. Powiem więcej, gdy zaproponowałem klubowiczom KAIM-u niezobowiązujący quiz, z którym z posiadanych w tym czasie wzmacniaczy chcieliby się osobiście zapoznać, w przedbiegach wygrał testowany dzisiaj Diablo 300. Oczywiście zaznaczali przy tym, iż chodzi właśnie o konfrontację dawnych cech z najnowszymi  trendami prezentacji spektaklu muzycznego, w podprogowym przekazie licząc na skierowanie  dźwięku urządzeń tej marki ku większej muzykalności. I wiecie co? Inżynierowie Gryphona może nie pchnęli dźwięku ku płynącemu z kolumn syropowi na kaszel, ale pewne oznaki przyjemniejszego obchodzenia się z ważnymi dla nas średnimi tonami wyraźnie dało się odczuć. To nadal było bardzo dbające o szczegółowość, energię i kontur granie, ale za sprawą zwiększenia dawki koloru ewidentnie zbliżało się do moich barwowych preferencji. Nadal najważniejszymi były skraje pasma, ale jak dla mnie było to dążeniem do przypisanej High Endowi wyczynowości dźwięku, którą notabene w nieco innej estetyce mam u siebie, a nie szkodliwe wyostrzenie przekazu muzycznego. Nie będę zbytnio rozpisywał się na temat występów klubowych trzysetki, ale na potwierdzenie wyrafinowania tak postawionej sprawy dźwięku niech będzie fakt, iż mimo, że klubowe kolumny oparte są o głośniki aluminiowe, generowana przez nie muzyka nawet podczas głośnego słuchania nie pokazywała ich maniery podszytej metalem krzykliwości. To była pełna informacji, całkowicie kontrolowanych najwyższych i najniższych organowych piszczałek muzyczna prezentacja. A przecież pomieszczenie klubowe znane jest ze sporego podbicia pasma na poziomie 50Hz, co Diablo całkowicie ignorował częstując je całkowicie zamierzonym trzęsieniem ziemi. I nie miało znaczenia, że słuchaliśmy różnorodnego repertuaru od muzyki dawnej po rockowy hałas, gdyż testowany wzmak ze wszystkim radził sobie bez najmniejszej zadyszki. Owszem, kilku bardziej niż ja stawiającym na muzykalność dźwięku klubowiczom brakowało trochę ciepła w muzyce, ale to co usłyszeli, bez naciągania faktów określali jako dobry ruch w kierunku muzykalności produktów tej marki. Gdy po serii srebrnych krążków stali bywalcy klubu zapoznali się z tematem ogólno-dźwiekowym Duńczyka, przyszedł czas na zaaplikowanego w tej wersji DAC-a. To wbrew pozorom była dla nas bardzo ciekawa konfrontacja, gdyż dotychczas wszelkie takie dodatki okazywały się trochę na siłę aplikowanymi funkcjami, które jeśli nie wypadały słabo, to co najwyżej przeciętnie. I gdy nastawieni na pogorszenie dźwięku w stosunku do będącego testowym źródłem klubowym Lectora IV słuchaliśmy kolejnych propozycji płytowych, sprawy obrały całkowicie zaskakujący i pokazujący, że jednak da się wbudować w urządzenie bardzo dobrą dodatkową opcję wyposażeniową kierunek, a co według wcześniejszych  anonsów, nie jest takim oczywistym. O dziwo, w porównaniu do wzorca dostaliśmy zdecydowanie bardziej rozdzielczy w całym pasmie dźwięk, bez wpływu na ogólną tonację przekazu muzycznego, mimo, że Lector ma na wyjściu lampę elektronową. Oddając prawdę o tym wieczorze muszę wspomnieć, że szukający przede wszystkim muzykalności klubowicze nadal delikatnie kręcili nosem, ale mimo to zgodnie twierdzili, iż sytuacja w porównaniu do starszej generacji modeli Gryphona w ich rozumieniu spójności pasma znacznie się poprawiła.

Gdy przyszedł czas na weryfikację spostrzeżeń klubowych z systemem domowym, okazało się, iż są bardzo zbieżne, z tym, że gdy na wyjeździe owe wytykane osuszenie środka było nieco bardziej odczuwalne, to w mojej układance jawiło się jedynie w sferze muśnięcia. Oczywiście nadal było słyszalne, ale w zdecydowanie mniejszym stopniu, co według mnie jest pokłosiem zbyt ochoczego dążenia ku barwie klubowego zestawienia, od czego ja analizując rynek dziesiątkami testów powoli odchodzę. Ale najlepsze w tym wszystkim było to, że firmowe nastawienie dźwięku na informacyjną wyczynowość fantastycznie zgrywało się z moimi oczekiwaniami. Bas bez utraty masy nabierał dodatkowego konturu, a górne rejestry skrząc się niczym noworoczne fajerwerki co prawda żywo, ale bez szkodliwych wyostrzeń rozświetlały przestrzeń między-kolumnową. Naturalnie przekaz robił się bardziej wyrazisty od codziennej prezentacji – wzmacniacz Reimyo mimo bycia tranzystorem w oddaniu atmosfery spektaklu muzycznego jest kontynuatorem swojego poprzednika na lampach 300B, ale wszystko z powodzeniem mieściło się w mojej estetyce grania. Chyba nie muszę nikogo uświadamiać o korzyściach czytelności dalszych planów tak przedstawionego spektaklu muzycznego, ale wszystko obywało się bez powiększania tylnych źródeł pozornych, a jedynie otwarcia się na udział w całości projektu muzycznego. To zaś sprawiało, że przy płytach pokroju ECM-owskiego jazzu spod znaku Bobo Stensona, czy naszego flagowego trębacza Tomasza Stańki dostawałem pięknie wykreowaną w odbiorze wirtualną scenę 3D. Feeria tak ważnych dla twórczości przywołanych muzyków świetlistych blach, podparta pakietem informacji o pracy fortepianu i trąbki, a do tego pełna kontrola nad najszybszymi solówkami kontrabasu długo nie pozwalały mi przestawić się na inny repertuar testowy. I gdyby fantastycznie płynący czas nie uciekał tak szybko, przesłuchałbym całą posiadaną jazzową kolekcję z free-jazzem włącznie. Niestety, czas nieubłaganie mijał i chcąc nie chcąc musiałem wykonać przesiadkę na ostrzejsze brzmienie. Tutaj podobnie do wcześniejszego materiału nie było niedomówień, gdyż bez znaczenia co włożyłem do napędu CD, ocena była pozytywna. A muszę przyznać, że nie było łatwo, gdyż swoje folk-metalowe szaleństwo prezentowała grupa Percival Scuttenbach, a podbudowaną niskimi rejestrami ścieżkę dźwiękową do filmu “Helikopter w ogniu” sam Hans Zimmer. Gdyby prześledzić dotychczas opisane zmagania testowe, wydaje mi się, że właśnie te dwie ostatnie pozycje płytowe pokazały pełnię możliwości wizytującej moje progi 300-ki. Prezentowana przez nie szybkość i gęstość fraz muzycznych zabiła już niejedno urządzenie, tymczasem Duńczyk bez najmniejszych problemów miotając piętnasto-calowymi basowcami  nie wprowadzał do muzyki najmniejszych zniekształceń, tnąc przy tym każdy niski ton na wygenerowane przez niego słyszalne składowe. Zapewne pośród miłośników muzykalności ponad wszystko można by rozprawiać, czy nie było zbyt “neutralnie”  – czytaj bezdusznie, ale w wartościach bezwzględnych wszystko oscylowało właśnie wokół owego punktu przejścia przez zero. Na potwierdzenie tych wniosków zapuściłem sobie kilka podobnych merytorycznie srebrnych krążków, aż przyszedł czas zmierzenia się z moim konikiem, czyli wymagającą pierwiastka “X” muzyką dawną Claudio Monteverdiego. Cóż, to nie była porażka jako taka, ale w tym momencie zgodziłbym się z tezą, iż Duńczykowi nieco ducha romantyzmu by się przydało. Było czytelnie, swobodnie i z blaskiem, tylko trochę technicznie, a chyba w tej muzyce nie do końca o to chodzi. Niestety wokalistyka i mające po kilkaset lat instrumentarium aż prosiły się o dawkę koloru, a to akurat Diablo zdawał się reglamentować. Tylko proszę nie brać moich wniosków jako wyroczni, gdyż w tym aspekcie jestem bardzo wyczulony i nawet gdy całość wypada ciekawie, to brak tak ważnej dla muzyki eteryczności musi być wyartykułowane. I nie chodzi tutaj o jakiekolwiek siłowe punktowanie, tylko pokazanie, co kosztem czego zyskujemy. W tym momencie spieszę z wyjaśnieniem, iż większość z Was w ogóle może tego nie zauważyć, gdyż dana konfiguracja odbierze to jako oczekiwane dobro lub w ogóle nie słuchacie takiego rodzaju muzyki. Niemniej jednak, bez względu na oczekiwania i osłuchanie sprawa ogólnego rysu brzmieniowego testowanej integry jest niezaprzeczalna – szybkość i kontrola ponad wszystko.

Zakończenie sparingu czysto amplifikacyjnego nie oznaczało końca testu, gdyż na pokładzie wzmacniacza był jeszcze weryfikowany w klubie DAC i na analogowy deser mocno intrygujący mnie phonostage. Ze względu na łatwość połączenia dalszą część testu rozpocząłem od przetwornika D/A. Tutaj sprawa miała się podobnie do występów w klubie, z tym, że nie było zwiększenia czytelności – wbudowany DAC walczył z osobnym urządzeniem za połowę ceny całego wzmacniacza i ciężko jest go przebić w tym aspekcie, tylko ochłodzenie przekazu muzycznego. Jednak co byście sobie nie dopowiedzieli, oświadczam, latających w eterze żyletek nie zanotowałem. Ba, całość prezentacji odebrałem jako ciekawostkę, gdyż pokazała mi, że gdy do głosu dochodzi zwiększenie pakietu nawet schłodzonych temperaturowo informacji, a nie sztuczne ich rozjaśnianie, ogólny odbiór jest bardzo łatwy do zaakceptowania również przez orędownika muzykalności. Tylko nie myślcie, że zaprzedałem dusze tytułowemu diabłu 300, gdyż nawet w sferze przypuszczeń pozostawienie Gryphona w moim torze byłoby okupione podgrzewającą atmosferę żonglerką kablami.
Na koniec spotkania z tak ciekawie wypadającą integrą zostawiłem sobie przedwzmacniacz gramofonowy. Cóż, nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Ba, nawet obawiałem się naginania świata analogu do ogólnego grania produktów tego brandu. Tymczasem, zastąpienie Therii Gryphonem okazało się podobnie do DAC-a ciekawym doświadczeniem. Dlaczego? To trochę dziwne, ale przy dążeniu tej marki do konturowości i otwartości, gramofon skonfigurowany z Duńczykiem zagrał nieco ciemniej. To natychmiast zdusiło odczucie spektaklu muzycznego i o dziwo zmusiło muzyków do wykonania kroku w przód, ale na szczęście bez zagęszczania strefy pomiędzy formacjami. Przekaz nadal był bardzo energetyczny, ale nie porywał tą słyszaną podczas wcześniejszych testowych prób iskrą. Początkowo nie wiedziałem, czemu przypisać uzyskany wynik podmiany przedwzmacniaczy, ale po kilkunastu akomodacyjnych pytach doszedłem do wniosku, że może to być założeniem przedprodukcyjnym, aby skorelować ogólną prezentację elektroniki z wymogami odbioru dźwięku analogowego. I sądzę, że takie dążenie do pewnej synergii dźwiękowej kilku podzespołów w jednej obudowie jest bardzo dobrym posunięciem, gdyż powielanie tendencji szczegółowości, skazałoby projekt na aufiofilską alienację. A tak mamy w pełni uzupełniający się, dobrze wyposażony i dobrze grający pomysł na dźwięk.

Gdy Gryphon zawitał w moich progach, wiedziałem, że będę mierzył się ze szczegółowością muzyki. To zaś natychmiast zapalało mi w głowie czerwoną lampkę w sferze utraty magii w słuchanych produkcjach muzycznych. Patrząc ogólnie, wyartykułowane wnioski nie są bardzo dalekie od ogólnie panującej opinii o tej marce. Jednak bez szukania łatwych do obalenia dowodów mogę obiecać Wam, iż obecna oferta Duńczyków jest mi zdecydowanie bliższa. Owszem, w kochającej nawet spore podkolorowanie muzyce dawnej delikatnie się potknął, ale nie rozdzierałbym z tego powodu szat, gdyż stawiał ją w estetyce pełnego detali, nieco chłodnego punktu widzenia, a nie szkodliwie rozjaśnionej prezentacji. I powiem Wam, że gdybym miał wybierać pomiędzy pozornie przyjemniejszym matowym, mięsistym graniem, a pełnią blasku duńską prawdą o zapisie nutowym, z pełną odpowiedzialnością wybieram tę drugą opcję. Raz, że pewnymi ruchami kablowymi można by nieco zbliżyć ją do swoich preferencji, a dwa, że nawet bez tego, całość była mi niepokojąco bliska. I chyba ten niepokój kazał mi tak dokładnie zaprezentować Wam testowaną integrę. Gdzie widziałbym ten ciekawie prezentujący się zarówno od strony wizualnej, jak i sonicznej wzmacniacz? Na pewno omijałbym go w przypadku anoreksji własnej układanki. Dodatkowa dawka oszczędnej w barwę szybkości z pewnością poderwałaby przysłowiowe żyletki z ziemi, co niektórym mogłoby nawet się podobać, ale nie miałoby nic wspólnego z neutralnym graniem. Wszyscy inni miłośnicy dobrego dźwięku powinni co najmniej spróbować swoich sił z Diablo 300, gdyż to co usłyszałem w dwóch konfiguracjach pozwala mi sądzić, że chyba największą niewiadomą teoretycznych połączeń będą wasze oczekiwania. Dlaczego stawiam raczej na oczekiwania, a nie potrzeby samego seta? Klubowy i mój set mimo, że stawiają na kolor, to robią to ze zdecydowanie innym naciskiem na mięsistość. Tam w głośnikach jest aluminium, a u mnie papier, co powodowało, że mimo, iż każdy set miał inne zapotrzebowanie na ilość wspomnianego mięsa i ciepła, efekt końcowy był bardzo zbliżony. To zaś dobitnie świadczy, że mimo nalepki chłodnego, Gryphon Diablo 300 ma w sobie na tyle dużo wyrafinowania, że jest w stanie sprostać wielu potencjalnym układankom, co tylko osobiście jesteście w stanie zweryfikować.

Jacek Pazio


Dystrybucja: Audio Klan
Ceny:
Diablo 300:  56 999 PLN
Diablo 300 z przedwzmacniaczem gramofonowym: 64 999 PLN
Diablo 300 z modułem DAC: 77 999 PLN
Diablo 300 z  modułem DAC i przedwzmacniaczem gramofonowym: 85 999 PLN

Dane techniczne:
Moc wyjściowa (RMS): 2 x 300 W (8 Ω), 2 x 600 W (4 Ω), 2 x 950 W (2 Ω)
Odstęp S/N: < -88
Zniekształcenia THD+N: < 0,1%
Czułość wejściowa: 0,617V
Impedancja wejściowa: 40 k Ω (XLR), 40 k Ω (RCA)
Impedancja wyjściowa: 0,019 Ω
Wzmocnienie (gain): +38dB
Pasmo przenoszenia: 0,1 Hz – 350 kHz
Separacja kanałów: > 120dB
Wejścia analogowe: 2 pary XLR, 3 pary RCA
Wyjścia analogowe: 2 pary RCA (tape + sub)
Pobór mocy: < 0,5 W (Stand-by), 1900 W  (Maximum), 200 W (Idle)
Łączna pojemność filtrująca: 2 x 68000 µF
Wymiary (S x W x G): 48 x 23,5 x 46 cm
Waga: 38,1 kg
Opcje:
– moduł przetwornika cyfrowo-analogowego PCM/DSD: 1 x USB, 2 x SPDIF, 1 x AES, 1 x Toslink
– moduł przedwzmacniacza gramofonowego MM/MC

System wykorzystywany w teście:
– odtwarzacz CD: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny:  TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Pobierz jako PDF