Opinia 1
Choć trudno mówić o spadku popularności winyli bez trudu można zauważyć, iż jeszcze niedawny „hype” jaki otaczał (nie tylko) czarne płyty nieco zelżał. Promocje w dyskontach spożywczo-przemysłowych zeszły z pierwszych stron gazetek a i samo posiadanie nawet budżetowej „szlifierki” przestało oznaczać towarzyskie być albo nie być. Ma to swoje dobre strony, gdyż pozwala odsiać ziarno od plew i słomiany zapał od nieco bardziej świadomego zainteresowania tematem, co tym samym oznacza niewątpliwe ustabilizowanie rynku. To wszystko jednak wierzchołek góry lodowej, której większość ślizgających się li tylko po powierzchni obserwatorów może nawet nie tyle nie zauważać, co wręcz nie mieć świadomości jej istnienia. Jednak trzymając rękę na pulsie i co jakiś czas odświeżając stan posiadanej wiedzy ową świadomość nie tylko się posiada, co nawet podświadomie pogłębia, dochodząc do poziomu automatycznego wyławiania z wszechobecnego szumu informacyjnego ciekawostek zdolnych może nie tyle zrewolucjonizować, co znacznie udoskonalić – wyeliminować/zminimalizować błędy samego procesu odtwarzania. Do grona tego typu akcesoriów z pewnością można zaliczyć wszelakiej maści szablony pozwalające możliwie najdokładniej ustawić zawieszoną na ramieniu wkładkę (vide Dr.Feickert Protractor NG), bądź też i same ramiona pozbawione większości dolegliwości standardowego rodzeństwa, jak daleko nie szukając futurystyczny Dynavector DX-507 MkII, czy Thales Simplicity MkII (o błędzie kątowym prowadzenia wkładki wynoszącym 0,006º). O ile jednak samą „aparaturę” można dostrajać niemalże w nieskończoność, to dość niewygodną kwestią pozostaje nazwijmy to delikatnie wrodzona ułomność samych nośników, które nie dość, że na skutek nawet niezwykle troskliwej eksploatacji się zużywają, to jeszcze potrafią znacznie odbiegać swym kształtem od idealnego „placka”. Niby z pomocą przychodzą wszelakiej maści obręcze, bądź też same gramofony zdolne przyssać nośnik do talerza (TechDAS), jednak do niedawna były to działania eliminujące jedynie część – li tylko „pionowych” anomalii. A co z poziomymi – wynikającymi z niecentryczności? Ano nie tyle nic, co niewiele. Niby w ekstremalnych przypadkach w grę wchodziła zabawa wiertarką a następnie mocne dokręcenie tak rozwierconej płyty dociskiem do talerza, jednak większość takich działań odbywała się „na oko”. A jak wiadomo, na oko, to chłop w szpitalu umarł, więc jak już coś robić, to lepiej z głową i oprzyrządowaniem o nieco większej precyzji od lewej, bądź prawej gałki. I w tym momencie wchodzi on – (prawie) cały na … srebrno – DS Audio ES-001. Czyli? Czyli docisk korygujący wspomnianą niecentryczność płyt, który pojawił się w naszych skromnych progach dzięki uprzejmości katowickiego RCM-u a po dwumiesięcznych testach koniec końców doczekał się niniejszej epistoły.
Na pierwszy rzut oka ES-001 wygląda całkiem zwyczajnie. Ot klasyczny, nieco obciosany na górze, wyposażony w obrotową podstawę i posiadająca stosowny – pozwalający na osadzenie go na gramofonowym szpindlu otwór aluminiowo – wolframowy walec o całkiem rozsądnej wadze 620g. Próżno doszukiwać się w jego bryle rustykalnej nomen omen harmonii Harmonixa TU-812MX Million Maestro, czy też iście biżuteryjnego przepychu złoto-platynowego a (nie)skromnego Omicrona Turntable Clamp Luxury. Uwagę jedynie zwraca umieszczony na płycie górnej 2,4” dotykowy ekran z pomocą którego przeprowadzamy cały proces kalibracji. Dokonując nieco bardziej skrupulatnych oględzin tuż przy podstawie natrafimy na dwie pary otworów w których ukryto diody podczerwieni oraz centralnie umieszczony włącznik główny a po przeciwnej stronie niewielką (1,5mm Allen) śrubkę umożliwiającą wymianę ukrytych w trzewiach baterii (dwa standardowe paluszki AA), oraz dostęp do portu USB przydatnego w przypadku pojawienia się nowszej wersji oprogramowania (do pobrania ze strony producenta). Jeśli zaś chodzi o samą obsługę i zasadę działania, to są one proste i intuicyjne. Wystarczy bowiem włączyć ES-a po uruchomieniu gramofonu z założoną płytą. Przytrzymując górną część jego korpusu poczekać aż sobie spokojnie wszystko pomierzy. Zatrzymać talerz i patrząc na ekran ustawić płytę celując krzyżykiem tak aby znalazł się jak najbliżej centrum. Zakręcić talerzem i jeśli wszystko jest OK wygodnie rozsiąść się w fotelu i zacząć słuchać.
Zabierając się za odsłuchy co nieco o możliwościach naszego dzisiejszego gościa było mi wiadome, gdyż przez pierwsze tygodnie obecności w naszej redakcji był nader intensywnie eksploatowany przez Jacka, więc chciał, nie chciał – nawet mimochodem i okazjonalnie było mi dane rzucić na niego uchem. Ba, śmiem twierdzić, że właśnie na skutek takich zupełnie niezobowiązujących spotkań pomimo początkowego sceptycyzmu doszedłem do wniosku, że koniec końców i tak muszę posłuchać go u siebie, bo to co robi owe ustrojstwo nie tylko burzy ale i wywraca do góry nogami znany mi porządek rzeczy. Po pierwsze bowiem jasnym od dawien dawna było, że w analogu robotę robi duet napęd + ramię a i wkładka ma co nieco w kwestii finalnego brzmienia do powiedzenia. Phonostage’a na razie pomijam, bo to nieco inna bajka, gdyż skupiamy się w tym momencie przede wszystkim na maszynerii zapisane w wytłoczonych rowkach informacje wyłuskującej. Po drugie nikt nikogo nie musiał uświadamiać w kwestii ważkości prawidłowego ustawienia całości, a po trzecie doskonale pamiętaliśmy o tym, by naszym szlifierkom zapewnić dobrostan tak antywibracyjny jak i energetyczny. Czyli wszystko zapięty na ostatni guzik. Dokładnie guzik z pętelką, bo aplikacja DS Audio ES-001 okazała się na znacznej części płyt po które w tzw. międzyczasie sięgaliśmy progresem porównywalnym z wymianą wkładki / ramienia o oczko, bądź nawet dwa wyższych. I nie, to nie żart, ani też nie jest to próba zaklinania rzeczywistości na potrzeby niniejszej recenzji, lecz fakt i to w dodatku ewidentny, oczywisty i bezdyskusyjnie słyszalny z … jednym małym „ale”. Otóż o ile zmiany wprowadzane przez tytułowy docisk osobiście, a więc de facto wybitnie subiektywnie, odbieram jako jednoznaczny progres, to zarazem przyjmuję do wiadomości i dopuszczam taką ewentualność, że dla kogoś innego owe zmiany mogą być nie tylko krokiem w bok, co wręcz w tył względem jego dotychczasowych dążeń i wzorców. Chodzi bowiem o to, że DS niesamowicie „czyści” reprodukowane nagrania z wszelakiej maści zniekształceń wynikających z niecentryczności nośników, więc i dobiegające nas z głośników / słuchawek dźwięki takowych pozbawione również zostają. Definicja i lokalizacja źródeł pozornych staje się niekiedy wręcz porażająca, konturowość i zróżnicowanie basu, w tym tego zapuszczającego się w rejony odcięcia przez filtr subsoniczny phonostage’a wywołuje zdziwienie nawet u starych wyjadaczy a głębia sceny onieśmiela największych malkontentów. To wszystko wpływa oczywiście na rozdzielczość w ujęciu globalnym i poprzez jej pryzmat postrzeganie całości. Problem w tym, że jeśli tylko ktoś uzależnił się od mdłych i rozmytych onirycznych plam oraz będącej zaprzeczeniem owej rozdzielczości i timingu lepkiej muzykalności początkowo, bądź też (o zgrozo) permanentnie, może nie godzić się na takie, będące ewidentną rewolucją status quo. W końcu nie każdemu do gustu może przypaść przesiadka z „pływającego okularnika” (Mercedes E W210) do błyskawicznie reagującego tak na ruchy kierownicą, jak i muśnięcie pedału przyspieszenia GTR-a. Od razu jednak zaznaczę, iż w tym miejscu nieco dramatyzuje i przejaskrawiam, ale tu chodzi o ewidentne przedefiniowanie pozornie znanych płyt. Pół żartem pół serio można byłoby uznać iż aplikacja DS-a zbliża nawet średniej klasy gramofony do tego sposobu prezentacji jaki znamy ze szpulaków. Poprawie ulega bowiem nie tylko wspomniana rozdzielczość, ale i bezpośredniość dźwięku, dynamika i poczucie bycia tam i wtedy. Co ciekawe ów wzrost „ostrości widzenia” bynajmniej nie oznacza pseudo-samplerowego, iście karykaturalnego przekontrastowienia i dążenia do bijącego po oczach/uszach HDR-a. Ba, nawet dość szkliste i chłodne w swej wymowie krążki, jak „Vägen” Tingvall Trio, czy wręcz jazgotliwe thrashe (vide „Rust In Peace” Megadeth) zamiast spodziewanego przegięcia i skrętu w kierunku prosektoryjnej, bezlitosnej ostrości zabrzmiały oczywiście czyściej ale właśnie przez ową czystość bardziej wyraziście, lecz i szalenie mniej ofensywnie. Okazało się bowiem, że da się pogodzić krystaliczną czystość z iście jedwabistą gładkością. Nie da się jednak ukryć, iż największym beneficjentem pojawienia się w moim systemie ES-001 okazała się klasyka i to ta wykorzystująca możliwie bogaty i zarazem liczny aparat wykonawczy. Wgląd w nagrania typu „Tchaikovsky: Symphony No. 6 „Pathétique”” (Leopold Stokowski/London Symphony Orchestra na japońskim tłoczeniu RCA) początkowo wręcz onieśmielał swą misterną ażurowością, by po chwili wcisnąć w fotel niszczycielskim tutti. Jednak zamiast bezkształtnej masy wylewających się z głośników fal decybeli całość podana została nadspodziewanie precyzyjnie. Niczym w wyrafinowanym chronografie każdy instrument pełnił rolę trybiku mającego swoje ściśle zdefiniowane nie tylko miejsce ale i czas, więc oprócz wolumenu udało się zachować pełną różnorodność właściwą wielkiej orkiestrze symfonicznej począwszy od podziału na sekcje poszczególnych instrumentów i oczywistą gradację planów po zdolność wyłuskiwania poszczególnych muzyków. Śmiem wręcz twierdzić, że DS Audio wycisnął z mojej bądź co bądź dość „rockowo” grającej 10-ki Dynavectora takie pokłady rozdzielczości, że zasadnym wydawało się jej porównanie do znacznie starszego i szlachetniej urodzonego rodzeństwa w stylu DV XX-2 MkII. Oczywiście mowa o sytuacji, gdy takowy sparingpartner pozbawiony byłby wspomagania ww. japońskiego akcesorium. Cuda i przejaw myślenia życzeniowego? Nic z tych rzeczy. Po prostu efekt wyeliminowania jednej z kluczowych i jak mam nadzieję jasno wynika z powyższych dywagacji dramatycznie degradujących efekt końcowy niedoskonałości samych nośników. Tylko tyle i aż tyle.
Tak, tak. Doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, iż część z Państwa puka się w głowę nerwowo zerkając do rubryki z ceną i zastanawiając się co u licha w DS Audio ES-001 warte jest niemalże 27 kPLN. Przewrotnie odpowiem, że nie mam bladego pojęcia, gdyż to nie ja brałem udział w pracach zespołu R&D, jednak oceniając progres brzmieniowy, jaki obecność tytułowego docisku wniosła w moim systemie śmiem twierdzić, że w jego trzewiach mogłoby być równie dobrze nic, jak i stado upalonych holenderskimi specjałami krasnoludków a i tak nie miałoby to najmniejszego znaczenia. Skoro bowiem działa i co najważniejsze jego działanie zgodne jest z moimi prywatnymi preferencjami a oczekiwaną przy kasie cenę jestem w stanie zaakceptować patrząc na nią poprzez pryzmat skali zmian wprowadzanych przez dane ustrojstwo, to raczej nie ma powodów do niepotrzebnego strzępienia języka. W końcu High – End to zabawa dla dużych dzieci i każdy z nas jest w stanie określić do jakiego pułapu może jeszcze licytować a kiedy będzie zmuszony powiedzieć pas. Jedno jednak warto mieć na uwadze. Otóż zanim postanowicie Państwo zmienić posiadany gramofon na lepszy i zarazem dysponujecie budżetem pozwalającym zainteresować się najnowszym akcesorium DS Audio postarajcie się przetestować je we własnych czterech kątach, bo bardzo możliwe, że jeszcze nie wiecie na co tak naprawdę stać Wasz system i jak potrafią zagrać płyty, które podobno znacie niemalże na pamięć. Nie wierzycie? Posłuchajcie.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Być może zabrzmi to niecenzuralnie, jednak z uwagi na fakt, iż portal Soundrebels nie jest kierowany do nieletnich, myślę, że spokojnie mogę przypomnieć najważniejszą w naszym hobby maksymę – „Shit in, shit out”. Niestety to jest sól naszej zabawy w audio, w ogarnięciu której budując tor cyfrowy byłem zmuszony pójść po tak zwanej bandzie. Chodzi oczywiście nie tylko o rozdzielenie odtwarzacza CD na transport i przetwornik D/A, ale dodatkowo zastosowanie do taktowania sygnału w każdym z urządzeń zewnętrznego zegara wzorcowego 10MH ze stosownym dzielnikiem do obsługiwanej przez CD częstotliwości. Naturalnie to pociągnęło za sobą dodatkowo dobranie odpowiedniego jakościowo okablowania zasilającego i zegarowego, co bez dwóch zdań pokazuje, iż w tym temacie otarłem się o szaleństwo w najczystszej postaci. A wszystko w służbie uzyskania jak najlepszego sygnału ze źródła. Jednak bez względu na ewentualne pukanie się w głowę zapewniam niedowiarków, przebyta walka o jak najlepszy odczyt sygnału z płyty CD w każdym calu była warta przysłowiowej świeczki. Jaki cel ma powyższy wywód? Być może wielu z Was się zdziwi, ale wbrew pozorom dzisiejszy odcinek będzie poświęcony podobnej sytuacji tylko w sekcji analogowej. Tak, tak, głównym rozdającym będzie źródło, czyli gramofon. I co w tym wszystkim jest najciekawsze, poniższa epistoła przybliży Wam synonim czegoś na kształt wspomnianego przed momentem tandemu zegara wzorcowego z reclocker-em. Jednak różnica jest taka, że gdy w cyfrze błąd zwany iitter-em zwalczaliśmy synchronizując sygnał zegarów nadajnika z odbiornikiem, w przypadku płyty analogowej w zwalczaniu błędu odczytu będziemy działać na poziomie ustawienia wytłoczonego rowka w stosunku do idealnej osi jego obrotu działając przy tym w wydawałoby się symbolicznym, jednak jak się okazuje, dającym zaskakujące wyniki zakresie luzu osadzenia płyty na szpindlu talerza. Cóż to za cudo? Otóż dzięki zaangażowaniu katowickiego RCM-u tym razem przyjrzymy się będącemu, przynajmniej moim zdaniem, analogowym Świętym Graal-em, bardzo skomplikowanemu w budowie wewnętrznej dociskowi spod znaku japońskiego specjalisty DS Audio ES 001.
Gdy spojrzymy na naszego bohatera, wydaje się on być niewinnym, jednym z wielu proponowanych przez konkurencję, ładnie wyglądającym, bo dwukolorowym walcem. Jednak myli się ten, kto myśli, że to pracujący jedynie wagą zwykły puc aluminium. To tylko pozory, gdyż w trzewiach tego ustrojstwa znajdziemy skomplikowany miernik, który uzyskane podczas pomiarów wyniki – przed i po kalibracji – pokazuje na zorientowanym na górnej płaszczyźnie dotykowym wyświetlaczu. Co dokładnie jest w środku, tak naprawdę nie ma znaczenia, gdyż z pewnością jest to zaawansowany układ elektroniczny i nie ma co się w to zagłębiać. Ważniejsze dla nas jest informacja, jak to działa. A w skrócie wygląda to tak. Gdy przyjrzycie się dokładniej, tuż pod włącznikiem zobaczycie poziomy prześwit łożyskowego odseparowania głównego (górnego) modułu z elektroniką od płaskiej, solidnie stabilizującej całość konstrukcji na szpindlu talerza podstawy. Ta bardzo istotny temat, bowiem przy kręcącej się płycie w celu dokonania pomiaru pozwala zatrzymać górny blok wysyłający na boki wiązki IR. Po kilku obrotach od startu gramofonu wyświetlacz eliptycznie błądzącym, zazwyczaj czerwonym, czasem zielonym lub na przemian zmieniającym kolor z czerwieni na zieleń krzyżykiem pokazuje nam stan przypadkowego ułożenia się płyty. Wówczas zatrzymujemy werk i delikatnymi ruchami – przypominam o naprawdę minimalnym luzie na osi talerza – staramy się ustawić krzyżyk w idealnym centrum, co zazwyczaj powoduje stałą zmianę jego barwy na zieloną. Czasem jednak otwór jest tak źle wybity lub zaskakująco mały, bo ledwo pozwalający ułożyć na talerzu płytę, że po prostu bez dodatkowych działań nie da się go idealnie wycentrować. Mimo to zalecam spokój, gdyż z kilkutygodniowej autopsji wiem, iż już zmiana barwy z czerwieni na stałą zieloną bez idealnego trafienia w „dychę” lub poprawienie ustawienia nawet w zakresie samej zieleni daje znakomite wyniki. A i to nie koniec możliwości dokonania działań regulacyjnych, jakie daje japoński zestaw ES 001? Otóż dla w pełni zaangażowanych winylo-maniaków producent przewidział zestaw ratunkowy w postaci znajdującego się w komplecie rozwiertaka otworów wytłoczonych w płycie. Niby banał, gdyż rozmiar powiększamy symbolicznie, ale nie raz przekonałem się, że taki ruch bez problemu pozwala na idealną kalibrację pracy tandemu rowek vs igła wkładki gramofonowej. Osobiście kilka razy z tej opcji korzystałem i wiem, że czasem warto powalczyć o uzyskanie idealnego punktu „G”. Wieńcząc skrótowy opis budowy i działania tytułowego „dynksa” z przyjemnością dodam, iż całość oprzyrządowania w postaci docisku, rozwiertaka, zestawu baterii, kabla USB do upgrade’owania wewnętrznej elektroniki oraz imbusowego klucza pozwalającego wymienić znajdujące się wewnątrz baterii pakowana jest w elegancką aluminiową walizeczkę z piankową wytłoczką, stabilizując z osobna każde z przywołanych akcesoriów. Na koniec tej części testu jeszcze jedna ważna informacja. Otóż jeśli chcecie obejrzeć DS Audio ES 001 w akcji, bez problemu możecie obejrzeć film poglądowy zamieszczony na stronie producenta. Naprawdę warto.
Co tak po ludzku robi DS Audio ES 001 i co z owych działań wynika? Odpowiedź na pierwsze pytanie jest bardzo prosta, bo oparta o zasady fizyki. Otóż wiadomym jest, że otwór wybity w płycie winylowej nie oznacza z automatu idealnej osi obrotu rowka z zapisanym sygnałem. To robią bardziej lub mniej dokładne maszyny i często mają sporą odchyłkę. Owszem, nierzadko bywa, że nawet ciasny otwór jest dobrze wycentrowany, jednak po kilkunastu tygodniach użytkowania 001-ki przekonałem się, iż jest to ułamek ogółu. Większość ma z tym problem. Niby nieduży, który wydaje się, nie powinien wpłynąć na finalne brzmienie, jednak jak udowadnia nasz bohater, robi to dramatycznie in minus. Powód? Banalny. Przecież igła odczytując rowek przez cały czas skacze po min jak głupia na prawo i lewo oraz w górę i dół, przez co wszystkie nasze kalibracyjne działania kierowane są w stronę idealnego prowadzenia jej w odpowiednim spektrum będących dawcą informacji odchyłek. Jednak co z tego, gdy nie zadbawszy o idealne obracanie się rowka płyty w stosunku do osi jego wirowania wprowadzimy do układu dodatkowe, wynikające z błędu produkcyjnego, wymuszone niewidocznym gołym okiem balansowaniem rowka, bujanie się igły na boki. Toż to nic innego, jak pozbawione jakiejkolwiek korekcji zniekształcenia w najczystszej postaci. Taki stan powoduje, że igła dostaje rytmicznego, niestety nie tylko nic niewnoszącego od strony sfokusowania jej działań, ale przy okazji siejącego zbędnymi impulsami, niechcianego kopniaka. Niby niezauważalnego, bo muzyka gra, czasem nawet pięknie, jednak jak miałem okazję się przekonać, mocno ograniczającego możliwość pokazania przez nią pełni swoich zalet. Jakich? I tutaj zaczyna się odpowiedź na drugie, związane z sonicznymi skutkami użycia DS-a pytanie.
Próbując przybliżyć efekt działań podyktowanych wykonaniem pomiaru przez ES 001 być może dla wielu brutalnie, ale powiem tak. Żadne wspinanie się po drabince jakości toru analogowego w moim mniemaniu bez tego akcesorium nie ma najmniejszego sensu. Owszem, gdy żyjemy w niewiedzy co tracimy, bez problemu odczujemy progres jakościowy wprowadzanych zmian. Jednak co z tego, gdy cały czas w sygnale mamy notorycznie wprowadzane błędy odczytu. Jest niby lepiej, jednak z systemowo zapisanymi w kodzie DNA błędnie odczytywanej muzyki zniekształceniami. A jeśli tak, to gdzie tu sens walki o okupiony gigantycznymi wydatkami Olimp, gdy zawsze jesteśmy skazani na przysłowiowe powielanie błędów wejściowych. Pozwolicie, że nie będę odpowiadał na to pytanie, gdyż do niedawna wiele tracąc sam w ten sposób błądziłem. Co konkretnie traciłem?
Opisując to w prostych słowach pierwsze co po zastosowaniu clou spotkania rzuca się w uszy, to całkowicie inna projekcja wydarzenia muzycznego. Źle usadowiona płyta daje obraz nieco rozmyty, z pozoru pełen powietrza, dzięki temu jakby eteryczny, ale w konsekwencji nie do końca osadzony w ramach określonych przez wirtualne byty. Niby wszystko jest podane jak na tacy, tylko bez konkretnego – piję do realnej prezentacji – konturu i z nie do końca oddającym prawdę o danym medium poziomem energii. I nie chodzi o mniej lub bardziej ostrą kreskę, więcej lub mniej basu, czy środka, tylko wyrazistsze, przez to bliższe prawdy wirtualne postawienie muzyka na dobrze zbudowanej we wszystkich wymiarach scenie. I na uzyskanie takiej projekcji pozwala właśnie użycie japońskiego urządzenia. Nagle po wyzerowaniu celownika na wyświetlaczu Ds-a każde źródło dźwięku nabiera energii. Odczuwamy coś na kształt zamiany okalającej go poświaty w przyrost masy skierowanej na mocniejsze oddanie drive-u. Ale dla jasności, nie w służbie pogrubienia dźwięku, tylko zwiększenia impulsu jego wybrzmienia. Dzięki temu każdy wirtualny bohater znacznie lepiej pokazuje się w domenie 3D, przy okazji oferując zwiększoną dawkę naturalnie brzmiących niuansów. Co więcej, dzięki takiemu postawieniu sprawy bardzo zyskuje czytelność i swoboda kreowania wydarzeń muzycznych. Wcześniej ową swobodę określali rozdmuchani – coś na kształt duchownych z aureolką wokół głowy na obrazach sakralnych i jakby powiększeni, przez to odbierani jako bardzo lotni – bohaterowie sceniczni. Tymczasem po kalibracji płyty poczucie rozmachu prezentacji nie tylko nie zmalało, ale jakby w efekcie wszystkiego nieco inaczej pojawiło się w przestrzeni międzykolumnowej, oprócz tego, że nabrało energetycznego, jakby bliższego rozmiarowo do realnego świata wigoru, to jeszcze wzrosło. Mówiąc wprost to jakby trąceni anorektycznymi symptomami muzycy po konsultacji lekarskiej nagle nabrali realnych, czyli naturalnych dla siebie, bardziej ludzkich artefaktów. Zdaję sobie sprawę, że to brzmi jak zaklinanie rzeczywistości, jednak jak rzadko kiedy, w obronie powyższego opisu jestem w stanie położyć rękę na przysłowiowym pieńku. Tym bardziej, że taką projekcję uzyskiwałem na dosłownie każdym materiale muzycznym, od źle nagranego rocka począwszy – Led Zeppelin III, przez chóralną wokalizę – coś z kilku posiadanych na winyli zapisów Mandrygałów, po ostatnio wydaną elektronikę spod znaku Depeche Mode. Tak, tak, nawet muzyka na bazie krzemu kipiała oczekiwaną estetyką nie zwalistej buły, tylko sprecyzowanej konkretnym dźwiękiem, raz fajnie kopiącej, a innym razem wyraźnie modulowanej, często przedłużającej się, ale zawsze rozwibrowanej nuty. Zdaję sobie sprawę, że dla wielu owa wyliczanka to zwykłe banały, jednak zapewniam, nigdy nie zaliczyłem aż tak wciągającego efektu brzmieniowego popularnych „Depeszów”, jak po korekcji usadowienia płyty. Nagle na tle niegdysiejszych, wówczas odbieranych jako znakomite prezentacji, podobnie do popisów rockmenów i wokalnych soborów stali się – jakby ciekawsi. Jak to możliwe? Normanie, oni tak ekscytujący byli zawsze, tylko oszpeceni zniekształceniami, których jak się okazuje, z łatwością można się pozbyć.
Jak widać na załączonym obrazku, dzisiejszy tekst nie jest typową recenzją popartą mocno rozbudowanymi przykładami płytowymi, tylko okraszonym osobistymi przemyśleniami swoistym słowotokiem. A jeśli tak i na przestrzeni lat zdążyliście mnie poznać, z pewnością domyślacie się dlaczego. Chodzi oczywiście o mój rozgrzany do czerwoności stan emocjonalny po użyciu tytułowego DS Audio ES 001. Gdy coś w podobny sposób mnie ruszy, zazwyczaj ma dwie konsekwencje. Pierwszą jest opis zdarzenia w estetyce jak najbliższego doznanym uczuciom, przelania emocji na klawiaturę bez owijania w muzyczną bawełnę. I w tym przypadku mam nadzieję, iż niesiony euforią w miarę jasny i przystępny sposób wyłożyłem kawę na ławę. Natomiast drugą jest uruchamiająca posiadane zasoby środki płatnicze decyzja zakupowa. Być może wielu z Was zerkając na obecnie posiadany set analogowy – podstawowy werk Clearaudio Concept, wkładka Dynavector DV20X oraz phono RCM Sensor MK II – z politowaniem popuka się w głowę. Jednak zapewniam nawet najzatwardzialszych przeciwników mojego pomysłu, tego, co pozwala wycisnąć z toru analogowego tytułowy docisk, nie uzyskacie nawet najlepszą wkładką, czy całym konglomeratem analogowym. Jak pisałem, na tle wcześniejszego seta będzie lepiej, jednak w starciu z DS-em polegnie. Powód? Banalny. Po prostu walczymy ze zniekształceniami na poziomie ich powstawania – o to samo walczyłem w torze cyfrowym, a nie jak to zwykle bywa, próbujemy je w taki, czy inny sposób tuszować lub przesuwać poza słyszalny zakres. Dlatego też bazując na wieloletnim doświadczeniu z topowym gramofonem SME, wkładką Mijajima Madake i phonostage-m Theriaa doskonale wiedziałem, że rozsądniej jest podnieść jakość grania chwilowego taniego zestawu japońskim produktem, niż wykładając podobne pieniądze do DS-a brnąć w wymianę na droższy, że tak brutalnie powiem nadal karmiony sonicznymi „fekaliami”. To nawet z czysto teoretycznego punktu widzenia nie ma sensu. A gdy się tego spróbuje, w ogóle nie ma czym gadać. Oczywiście jeśli do kogoś to nie przemawia, to wolny kraj i może temat odpuścić. Jednak ze swojej strony przed jakąkolwiek decyzją zalecałbym choćby chwilowy, nawet w okowach salonu dystrybutora sparing. Ale ostrzegam, analogowy świat już nigdy nie będzie taki sam.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
Dystrybucja: RCM
Producent: DS Audio
Cena: 26 900 PLN
Dane techniczne:
Wymiary: φ80 × H 70mm
Waga:620g (w tym baterie)
Obudowa: Aluminium i wolfram
Zasilanie: 2 x bateria AA