1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Trenner & Friedl Duke

Trenner & Friedl Duke

Opinia 1

Gdybyśmy przywołali z pamięci nasze dotychczasowe portalowe zmagania, okazałoby się, iż w każdej kategorii, co jakiś czas pojawiają się jakieś topowe konstrukcje światowych ikon branży audio. Bez nadmiernego wysiłku jednym tchem jestem w stanie przywołać sporą liczbę marek, wśród których z pewnością znaleźliby się tacy producenci, jak Accuphase, Octave, czy Audio Tekne. To oczywiście jedynie ułamek tego, co na przestrzeni kilku ostatnich lat u nas się działo, dlatego na głębszą analizę tego, co mieliśmy przyjemność testować odsyłam do stosownej wyszukiwarki. A dlaczego dzisiejszy wstępniak tak bezpardonowo przybrał formę rysu historycznego przywołującego owe topowe wspomnienia? Ano dlatego, że dość nieoczekiwanie w nasze progi zawitała oferująca maksimum możliwości sonicznych myśl techniczna Austriackiej manufaktury będącej twórcą moich dyżurnych kolumn. Chyba nie muszę nikomu tłumaczyć, że od pierwszych chwil po decyzji zmiany zespołów głośnikowych z japońskich Bravo’ Consequence na obecne ISISy gdzieś w zakamarkach audiofilskiej próżności kołtała mi myśl zmierzenia się z modelem wytyczającym kierunek działań Austriaków. Niestety, jak to w życiu bywa, pragnienia sobie, a rzeczywistość sobie, dlatego gdy dotarła do mnie trochę zaskakująca wiadomość o ziszczeniu się owych jeszcze niedawno będących w sferze marzeń życzeń, z racji moich skłonności do  delikatnego pesymizmu w głowie natychmiast zrodziło się kilka drobnych wątpliwości. Jakich? Choćby rodzącą niepewność myślą był niepokój, co można poprawić w dźwięku po występie ISIS-ów ze środkowym zestawem Audio Tekne, za który w końcowych frazach testu dałbym się pokroić, a co bardzo rzadko mi się zdarza. Ale proszę nie brać mych słów zbyt dosłownie, gdyż chyba dość nieszczęśliwie się wyraziłem, ponieważ w pewnym sensie nie były to obawy, tylko raczej pełne nadziei oczekiwania. Dlatego też, nie męcząc Was dalszymi kłębiącymi się w moim umyśle pytaniami, z wielką przyjemnością zapraszam na kilka strof o kolumnach Trenner & Friedl DUKE. Na chwilę obecną jest to ich szczytowa i jak to często na piedestale oferty bywa bardzo rozbudowania konstrukcja, którą do zaopiniowania ze sporym wysiłkiem logistycznym dostarczył wrocławski dystrybutor Moje Audio.

Jak przed momentem wspomniałem, do przetransportowania tytułowych Duke’ów potrzebujemy przynajmniej busa, który pomieści pięć wielkich „estradowych” skrzyń transportowych i dwóch, również niemałych kartonów. Głównymi, najbardziej determinującymi wielkość konstrukcji elementami są cztery bardzo głębokie prostopadłościenne moduły basowe, z których każdy ma zaimplementowany po jednym wentylowanym firmowym pomysłem na połączenie bass-refleksu i tuby głośnik niskotonowy. Rozpoczynając opis wizualizacyjny od dołu należy wspomnieć, iż całość konstrukcji stoi na firmowych podstawach zaopatrzonych we wkręcane stabilizujące się na dostarczonych w komplecie podkładkach kolce. Ciekawostką konstrukcyjną tego modelu jest sposób osadzenia skrzyń basowych na wspomnianych platformach za pomocą trzech kulek spoczywających w specjalnie do tego celu zaprojektowanych łożach. Owe kulki znajdują się również pomiędzy obiema skrzyniami niskotonówek i wykonane są z trzech różnych materiałów – występują po jednej z każdego rodzaju na każdym poziomie. Przechodząc z opisem do modułu średnio-wysokotonowego, naszym oczom ukazuje się specjalnie mocujący go stelaż, który umożliwia uzyskanie w zależności od odległości miejsca odsłuchowego od kolumn takiego kąta nachylenia, by tubowa wysokotonówka trafiała nieco ponad wysokość uszu słuchacza. Zwieńczeniem całości konstrukcji są oparte o diamentowe głośniki bijące ku górze w będące swoistymi rozpraszaczami kryształy Swarowskiego super tweetery. Ważną informacją dla potencjalnych nabywców jest również fakt możliwości uzbrojenia kolumn w dwa rodzaje zwrotnic zewnętrznych – pasywną i aktywną, z których główną rolę mojej przygody odegrała ta druga. Tutaj chciałbym jeszcze dodać jeden smaczek natury technicznej, czyli informację o istnieniu możliwości zmiany z firmowych zwrotek aktywnych  na zaprojektowane przez znanego chyba wszystkim konstruktora wzmacniaczy samego Nelsona Passa. Przyznacie chyba, że takie namaszczenie przez znaną w świecie High Endu osobowość ma sporą wagę natury postrzegalności wyrobu i sądzę, iż nie jest przypadkiem, tylko hołdem wieńczącym pewien poziom zaawansowania technicznego produktów Trenner & Friedl. Zbliżając się do końca tego akapitu niestety z pewną skruchą muszę przyznać, iż nie do końca spełniłem wytyczne producenta. Według założeń zestaw powinien być napędzany czterema takimi samymi końcówkami, gdy tymczasem udało mi się zorganizować jedynie dwa monofoniczne monobloki Vitusa do modułów basowych, a resztę, czyli środek i górę pasma akustycznego zasilałem moją stereofoniczną końcówką Reimyo. Zanim jednak ktoś powie, że nie do końca się  przygotowałem, natychmiast jestem w stanie zripostować to wyłożeniem kawy na ławę, co jawi się jako drobny problem dość szybkiego zorganizowania elektroniki i okablowania godnych zasilania kolumn za blisko 650 tysięcy złotych. I tak stanąłem na głowie, gdyż dwutygodniowy epizod testowy całkowicie wyeliminował na ten czas mojego bogu ducha winnego znajomego ze świata muzyki, która jest dla niego jak powietrze. I jeśli to kogoś nie przekonuje, nie mam nic więcej do powiedzenia. Puentując tę część testu dla zobrazowania labiryntu połączeń nakreślę zgrubną ścieżkę sygnału audio przesyłanego w standardzie XLR. Jako źródło na przemian służyły dzielony CDek i gramofon. Kolejnym przystankiem był przedwzmacniacz liniowy Robert Koda, a z niego sygnał podążał do aktywnych zwrotnic. Tam dzielił się na dwa i każdy z zakresów częstotliwościowych niósł swój pakiet informacyjny do odpowiedzialnych za poszczególne pasma wzmacniaczy, czyli do Vitusów na bas i Reimyo na środek z górą. Co ważne, owa zwrotnica jest aktywna jedynie dla zakresu niskotonowego, ale to ona dzieli pełny impuls prądowy z pre na stosowne połówki dla odpowiednich wzmaków. Jeśli chodzi zaś o zasilenie super tweetera, na szczęście jest wyposażony we własny podłączany do zacisków zakresu wyskotonowego kabel. Takim to sposobem do spełnienia zapotrzebowania okablowania całości zestawu potrzebowałem czterech kompletów łączówek i trzech kolumnówek. Przyznacie, że to nie lada wyzwanie.

Część testową rozpocznę od małej dygresji. Gdy co jakiś czas przybywają do mnie takie wzbudzające maksimum emocji konstrukcje, moje cztery ściany stają się pewnego rodzaju domem otwartym. Tak też było i tym razem, co po dwóch tygodniach odbiło się drobnym zmęczeniem materiału, ale suma summarum nie żałuję poświęconego czasu, gdyż pomogło mi to w wyciąganiu końcowych wniosków. Jak zapewne wiecie, podobnie czynię – słucham opinii innych – z wieloma urządzeniami, z tą tylko różnicą, że wożę je do klubu KAIM, a w tym przypadku opiniodawcy przybyli do mnie. Dlatego też jeśli w swoich spostrzeżeniach będę posiłkował się opiniami innych, proszę nie odbierać tego jako pójście na łatwiznę, tylko moją pełną aprobatę o wyrażonej przez gości opinii, co dodatkowo oddala ode mnie mogącą wynikać z użytkowania na co dzień produktu dzisiaj występującej marki stronniczość. Ale do rzeczy.
Świat malowany przez topowy zestaw zespołów głośnikowych marki Trenner & Friedl zasadniczo nie odbiega od tego co mają do zaoferowania ISIS-y. Owszem, użycie nieco innych, bo teoretycznie również papierowych, ale już wzmacnianych włóknem szklanym przetworników w sekcjach basowych objawia się trochę inną sygnaturą wybrzmiewania, a za sprawą monstrualnych pojemnościowo skrzyń dla każdego z niskotonowców również masą tego zakresu. Bas staje się bardziej muskularny, ale nie zdradza najmniejszych oznak bułowatości, fundując nam pokaz pełnej kontroli niespotkanego na co dzień nawet w bardzo drogich konstrukcjach ciśnienia akustycznego. Co ważne, jak to powiedział jeden z gości, „szybkość jego narastania i waga powodują, iż nie przebierając w słowach bierzemy pełny udział w spektaklu muzycznym na  żywo”. A zdradzę, że wyprawy na koncerty są dla niego chlebem powszednim. Jednak to nie koniec zaskoczeń w temacie podbudowy dźwięków, gdyż elektronika, którą udało mi się zorganizować, z uwagi na strojenie zwrotnic do całkowicie innego seta – konstruktor ma cztery topowe monosy Jeff’a Rolanda – powodowała lekkie uwypuklenie tego zakresu, a mimo to, zestawiona kompilacja fundowała wszystkim tak zaskakujące pozytywne odczucia. Nie wiem, gdzie w tych kolumnach jest konstruktorski myk, ale jeśli nawet jest, to bardzo dobrze wpisuje się w efekt końcowy tych konstrukcji. Ale to nadal nie koniec napawających optymizmem przygód z basem, gdyż nawet ta nadinterpretacja jego ilości w większości muzyki klasycznej i jazz-owej była bardzo dobrze wpływającym dodatkiem, który innego znajomego po dwóch latach spokoju ponownie wpędził w stan chorobowy zwany „audiofilią nervosą”. Dla mnie osobiście wolałbym go w ilości trafiającej w punkt, co bez najmniejszych problemów po zakupie dostroiłby zwrotnicami sam konstruktor, jednak mając pewne osłuchanie przez cały czas procesu testowego spokojnie oddzielałem nadpobudliwość od jakości. Opuszczając okowy najniższych rejestrów dość płynnie przechodzimy w zakres wysoko-średniotonowy, jednak za sprawą kolejnej zaskakującej wypowiedzi kolejnego z gości na razie skupimy się tylko na środku. Relacjonując tę część mojej zabawy z zakresami częstotliwościowymi i idąc za wrażeniami wizytującego mnie osobnika powiem tak, nigdy nie spodziewałbym się, że papierowy 20-to centymetrowy, powtarzam papierowy 20-to centymetrowy głośnik może dać więcej informacji od przecież wydającego się zdecydowanie bardziej przystosowanym do pokazania najdrobniejszych niuansów brzmieniowych głośnika diamentowego. I naprawdę to nie są moje osobiste, niczym nie poparte przemyślenia, tylko potwierdzone przez wielu słuchaczy obserwacje. Do tej weryfikacji najlepszym okazał się być materiał z muzyką klasyczną. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że przyczyną była jakość nagrań, ale to słychać było również na starych wydaniach winylowych, a nie tylko na modnych obecnie samplerach, dlatego stawiam na umożliwiające pokazanie wszystkiego co jest zarejestrowane na płycie wyrafinowanie kolumn, niż samą jakość nagrań. Najdrobniejsze nawet przypadkowe  muśnięcia strun, czy wielowarstwowy szum wydostającego się z lejka saksofonu niewykorzystanego do generowania dźwięków powietrza były pełnymi udziałowcami spektaklu muzycznego. Oczywiście nie wychodziły przed szereg, stając się lepem na początkującego melomana, tylko rozpoczynały lub wykańczały poszczególne kreowane przez źródła pozorne frazy dźwiękowe.  Nie wiem, jak to lepiej opisać, ale chyba tylko nauszna konfrontacja jest w stanie oddać to, co chciałbym przekazać teraz w tekście. Dlatego nie chcąc być posądzanym o kumoterstwo z producentem pozostawię Was w trochę niezręcznej, bo nie do końca wyłożonej specyfice, co mam nadzieją odda stan duszy, jaki funduje obcowanie z tytułowymi Duke’ami. Gdy szczęśliwie doszliśmy do górnych rejestrów, mam kolejnego asa w rękawie. Panowie z Austrii podobnie jak w ISIS-ach , tak i w Duke’ach zastosowali na ogół wywołującą u mnie stany lękowe tubkę. Na szczęście jej aplikacja jest bardzo podobna do mniejszych konstrukcji, czyli w stosunku do większości konkurencji wręcz lekko wycofana, a to powoduje, że przekazuje pełną paletę informacji bez przeszywania na wylot bębenków uszu. Jednak szczyt oferty każdego producenta wymusza unikanie kompromisów i w celu likwidacji uczucia wycofania wysokich tonów, topowy model uzbrojono dodatkowo w bazujący na głośniku diamentowym super tweeter. Co ciekawe, podłącza się go do zacisków w module środek-góra, czyli ma swoją zwrotnicę, ale jest tak umiejętnie cięty, że gdy przyłożymy ucho wyraźnie go słychać, jednak w szkodliwych dla prezentacji materiału muzycznego sybilantach całkowicie neutralny. Przyznam się szczerze, że gdy podczas procesu rozpakowywania kolumn lekko obawiałem się jego oderwanego od rzeczywistości bytu, to po kilkunastu dniach wsłuchiwania się w najdrobniejsze niuanse wiem, że oprócz dodatkowej dawki powietrza w przekazie muzycznym ma postawić przysłowiowa kropkę nad „i” w błysku każdej nuty. A mając w swoim życiu kilka spotkań z podobnymi dodatkami wiem, iż nie jest to takie łatwe. Owszem super tweetery pięknie dźwięczą, ale często też chadzają własnymi ścieżkami, co czasem kaleczy narządy słuchu, czego tutaj znakomicie udało się uniknąć. Tak w telegraficznym skrócie przedstawiają się umiejętności soniczne testowanych kolumn i aby nie być gołosłownym przytoczę teraz kilka utworów, które wyryły kanion pozytywnych odczuć w moim wzorcu bezkompromisowego dźwięku.

Zacznę od przywoływanej klasyki, która pokazała gdy wymagał tego materiał piękno tępych, wybrzmiewających drewnem pierwszych skrzypiec orkiestry, czy rzuconych gdzieś w oddali z prawej strony licznej sekcji mocno osadzonych w swoich partiach dźwiękowych kontrabasów z pełną separacją każdego z nich. I tutaj posłużę się kolejną wypowiedzianą przez jednego z gości sekwencją. Mianowicie, chodzi o fakt ogólnego nieposkromienia basu, który właśnie w takim repertuarze pozwalał na poczucie na własnych trzewiach mocy składu wielkiej orkiestry w małej kameralnej sali. Takie koncerty nie zdarzają się codziennie, ale jeśli na taki traficie, to wyobraźcie sobie, że austriackie kolumny bez problemów oddają owe wywołane przez pełny skład takiej orkiestry ciśnienie akustyczne. Jak zapewne zdążyliście zauważyć, dopiero teraz przy pomocy sekcji kontrabasów przywołałem tak podstawowe zagadnienia, jak budowanie sceny w zakresie jej głębokości, czy szerokości. Oczywiście zrobiłem to z pełną premedytacją, gdyż jakiekolwiek odstępstwo od prawdy, nie, nie próby nadmiernego wyskakiwania ich z kapelusza, tylko prawdy byłoby drwieniem z potencjalnego klienta. Kolejnym nurtem muzycznym, który wywarł na mnie znaczące wrażenie był jazz. Tutaj swoje trzy grosze najpiękniej pokazywała średnica. Wokalistyka aż kipiała od smaczków, a ciche pasaże twórczości Tomasza Stańki czarowały czernią na tle której słychać było każdy nieuprawnione bo nie zapisane w partyturze szmery, czy przypadkowe dźwięki. I gdy część płytową zakończę obrazującym okrutną  bitwę utworem z filmu „Gladiator”, każdy, nawet najbardziej wymagający audiofil powinien być usatysfakcjonowany. A co takiego działo się podczas tego kawałka? Dla Duke’ów nic specjalnego, po prostu na głośności zarezerwowanej dla procesu uszkodzenia narządów słuchu wespół z kilkoma znajomymi słuchaczami znaleźliśmy się w centrum walki, ale bez najmniejszych oznak kompresji czy zniekształceń. Tak, po tej kilkuminutowej orgii byliśmy zmęczeni, ale nie pokazującym ograniczenia przekazem, tylko wciskającym nam bębenki do uszu ciśnieniem akustycznym przy pełnej kontroli każdego zakresów od czytelnego basu, przez rozdzielczy środek, po dźwięczną górę. To było niesamowite przeżycie, którego prawdopodobnie bez namowy kolegów bym nie przeżył, a co dzięki nim testowanym kolumnom  pozwoliło postawić w pełni uzasadnioną szóstkę z plusem.

Czy kolumny Duke są dla każdego posiadacza niezbędnej sumy banknotów NBP? Niestety nie, gdyż swoimi gabarytami stawiają pewne warunki lokalowe. Po tych dwóch tygodniach użytkowania sądzę, że nawet moje 35 metrów kwadratowych jest zbyt małą kubaturą dla pokazania pełni ich możliwości. Owszem, podczas spokojnego słuchania dźwięk spokojnie się mieścił, ale nieco większe przekręcenie gałki Volume niczym w filmie „Matrix” powodowało efekt wyginania się ścian. Jednak najciekawsze w tym wszystkim jest to, że było to całkowicie przyswajalne i jeśli ktoś się uprze i lubi takie efekty, będzie zachwycony. Czy austriackie konstrukcje zagrają wszystko? Biorąc pod uwagę repertuar i głośność słuchania odwiedzających mnie gości bez najmniejszych oporów mogę powiedzieć, że tak. Czy pokażą go w tak wyrafinowany jak moją ulubioną muzyką dawną sposób, musicie sprawdzić sami. Ja jednak wiem jedno, gdy w napędzie kręcił się krążek z muzyką metalową, świat wokół mnie niczym po spaleniu zioła kręcił się razem z nią. Gdy wybierałem się na wojnę w Germanami w epizodzie muzycznym Hansa Zimmera, na własnej skórze czułem ich złowieszcze okraszone odorem z otworów gębowych porykiwania, a gdy John Potter zaprosił  mnie na recital twórczości Monteverdiego, byłem w siódmym niebie. Powiedzcie sami, czegóż chcieć więcej?

Jacek Pazio

Opnia 2

O tym, że High-End nie tylko kosztuje krocie, ale i waży swoje wspominaliśmy nie raz i nie dwa. O ile nawet najbardziej szalone ceny niespecjalnie już robią na nas wrażenie, tym bardziej, że po odsłuchach wszystko ładnie pakujemy i odsyłamy dystrybutorom, o tyle sama logistyka potrafi dać zdrowo w kość. Nie chodzi bynajmniej o to, że jesteśmy jakoś specjalnie marudni, mieszkamy na przysłowiowym końcu świata a na pomieszczenia odsłuchowe wybraliśmy lokale na szczycie latarni morskiej pozbawionej windy. Nic z tych rzeczy. Zabierając się jednak za testy urządzeń okupujących topowe pozycje w katalogach poszczególnych producentów lepiej mieć świadomość, że zarówno dystrybutorom, jak i nam przyjdzie trochę więcej aniżeli trochę się poruszań i nadźwigać. Oczywiście świadomość, świadomością i dodając do tego przyzwyczajenie powoli przechodzące w rutynę skrzynie po 100 kg powoli traktujemy jako coś oczywistego. Dlatego też bardzo miło wspominamy zarówno wizytę najwyższych, jak do tej pory, w naszych skromnych progach Dynaudio Evidence Platinum, jak i najbardziej rozłożystych Avantgarde Acoustic Trio. Jednak jak się mieliśmy przekonać oba powyższe zestawy głośnikowe były jedynie preludium do tego, czym raczył był nas uszczęśliwić wrocławski dystrybutor marki Trenner & Friedl – Moje Audio dostarczając nam na testy topowy model Duke.

Jak mam nadzieję widać na załączonych zdjęciach Duke’i to dość absorbujące zarówno pod względem gabarytów (1500 x 500 x 850 mm), jak i wagi (136 kg/szt) modułowe zestawy głośnikowe. Począwszy od sekcji basowej, w której każda z dwóch 12-ek ma własną skrzynię, poprzez średnio – wysokotonową nadstawkę a na dookólnym supertweeterze skończywszy wszystko podobno zostało gruntownie przemyślane i zaprojektowane zgidnie z zasadami złotych proporcji. Dodatkowo dwa górne elementy należy odpowiednio pochylić ku miejscu odsłuchowemu, więc zawczasu uprzedzam, że do montażu i nawet wstępnego ustawiania przydadzą się przynajmniej dwie dodatkowe osoby, bo w pojedynkę wszystkiego ogarnąć po prostu nie sposób. Jeśli ktoś ma co do tego jakieś wątpliwości to tylko niemiało wspomnę, że moduły basowe ustawia się jeden na drugim przełożywszy je uprzednio trzema niewielkimi kulkami i wykonanie tej czynności nawet w dwuosobowym składzie stanowi nie lada wyzwanie. Z intrygujących, co bardziej dociekliwych czytelników detali wato wspomnieć, że austriackie kolumny wykonywane są z dobieranej indywidualnie do każdego zamówienia brzozowej sklejki a w roli wewnętrznego wytłumienia zdecydowano się na naturalną, również austriacką owczą wełnę. Same przetworniki też nie są dobrane przypadkowo i różnią się detalami nawet od wersji stosowanych w niższych modelach. Przykładowo pozornie zwyczajne 12” basowce powstają w kooperacji z SB Acoustics i posiadają wzmacniane włóknem szklanym celulozowe membrany a nie zwykłe papierowe, jakie możecie znaleźć np. w ISISach. Żeby było ciekawiej dedykowane im moduły obudów stanowią skomplikowane rozwiązanie hybrydowe rezonatorów tubowych ze zdecydowanie bardziej popularnymi układami bas refleks. Papierowe a dokładniej papirusowe są za to membrany modyfikowanych specjalnie dla T&F średniotonowców Seasa z drewnianymi korektorami fazy, które dodatkowo pokrywane są pojedynczą warstwą włoskiego balsamicznego lakieru używanego do produkcji skrzypiec. Całości dopełnia wysublimowany układ magnetyczny AlNiCo.
Napędzane magnesami neodymowymi 1,75” zamawiane we Włoszech kopułki wysokotonowe wykonano z tytanu z napyloną warstwą TiN (titanium nitride – azotkiem tytanu) i dodatkowo umieszczono je w aluminiowych tubkach traktrysa. To jednak nie wszystko, gdyż nie sposób zapomnieć o pracującym powyżej 15 000 Hz diamentowym Accutonie promieniującym bezpośrednio w imponujących rozmiarów kryształ Sfarowsky’ego.
I teraz przechodzimy do najlepszego, gdyż co prawda Duke’i da się podłączyć „normalnie”, czyli z użyciem standardowych – pasywnych zwrotnic, lecz trzeba mieć w tym momencie świadomość, że kupiliśmy bolid F1 i zafundowaliśmy mu „dojazdowe” ogumienie. Do pełni szczęścia potrzebować bowiem będziemy dedykowanych  „hybrydowych – aktywnych” (nazewnictwo producenta) symetrycznych zwrotnic i co najmniej dwóch stereofonicznych końcówek mocy, z czego jedna napędzać będzie sekcje basowe a druga moduły średnio – wysokotonowe. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja zaprząc do pracy cztery odpowiednio wysokiej klasy monobloki i … postarać się o adekwatny „przydział” od lokalnego dostawcy energii. No dobrze, żarty żartami, ale po prostu decyzja zakupu topowych T&F to nie koniec a tak naprawdę dopiero początek wydatków, gdyż oprócz wspomnianej, jakby na to nie patrzeć, koniecznej amplifikacji należałoby całość w miarę sensownie i spójnie okablować … trzema takimi samymi setami głośnikowców i czterema kompletami XLRów a na tym pułapie cenowym nader trudno liczyć na mało bolesne wydatki. Pewną wskazówką w temacie może być dokonany przez producenta wybór okablowania wewnętrznego i spinającego poszczególne moduły, który zdecydował się na amerykańskiego Cardasa.

O ile pierwsze, zapoznawczo – akomodacyjne odsłuchy przeprowadziliśmy w konfiguracji z pojedynczą końcówką stereofoniczną i zwrotnicami pasywnymi, to krytyczne odsłuchy odbywały się już zgodnie z arkanami audiofilskiej sztuki i do pracy  zaprzęgliśmy nie tylko zwrotnice aktywne, lecz również dwa potężne monobloki Vitus Audio SM-102 wspomagane dyżurną, stereofoniczną końcówką Reimyo KAP – 777. Dopiero wtedy można było mówić o uwolnieniu potencjału drzemiącego w imponujących Austriakach. Pierwszymi cechami, jakie zwracały na siebie uwagę były niesamowita swoboda i  rozmach z jakimi T&F błyskawicznie wypełniły nasze pomieszczenie dźwiękiem. Jeśli miałbym w tym momencie podać synonim audiofilskiego wzorca tzw. brzmienia „live”, to właśnie odwołałbym się do tego, co dane nam było usłyszeć z Duke’ów. Wszystkie wizytujące do tej pory nasze skromne progi kolumny wypadały bowiem przy nich może nie tyle mało angażująco i anorektycznie, co byłoby dla nich krzywdzące ze względu na dość poważne różnice w cenie, lecz po prostu jak konstrukcje z całkowicie innej półki, co z resztą jest jak najbardziej zgodne z prawdą. Po prostu z Duke’ami wchodzimy na nieosiągalną dla większości śmiertelników orbitę odpowiednio wysoko ustawiając poprzeczkę punktu odniesienia. Najogólniej rzecz ujmując to ten sam ekstremalny poziom doznań co w przypadku Isophonów Berlina RC11. Zero reskalingu, zero pomniejszania wielkiej symfoniki i rockowych, stadionowych koncertów na potrzeby zastanego lokum. To jest właśnie ten poziom intensywności doznań, na którym muzykę odbieramy równolegle zmysłem słuchu, jak i całym naszym ciałem. Podkreślam – „równolegle” a nie przy okazji. Zwykło się bowiem mówić, że dopiero w momencie, gdy do głosu dochodzą najniższe basowe pomruki „fizycznie” czujemy kolejne uderzenia fali dźwiękowej a tym razem zachowana była ich ciągłość w całym paśmie. Wystarczyło bowiem włączyć „Rhapsodies” Stokowskiego, wsłuchać się w partie chóru w „Carmina Burana” Orffa, bądź  dać się porwać potędze koncertu „S&M” Metallicy. Za każdym razem nie sposób było wyznaczyć granicę pomiędzy spokojnym siedzeniem w fotelu a czynnym uczestnictwem w danym spektaklu muzycznym. Jedynym aspektem, do którego mógłbym mieć zastrzeżenia była ilość a dokładniej wolumen generowanego basu. Patrząc na ten aspekt czysto obiektywnie należałoby uznać, że było go relatywnie zbyt dużo i przy tutti orkiestry potrafił brzmieć wręcz apokaliptycznie, lecz po pierwsze nie była to wina samych kolumn a, jak się bardzo szybko okazało, niezbyt wystarczającej kubatury naszego OPOSa (Oficjalnego Pokoju Odsłuchowego Soundrebels). Niestety nie mając na podorędziu żadnego, choćby zbliżonego do ponad dwustumetrowej wrocławskiej Sali Kameralnej Narodowego Forum Muzyki buduaru zadowoliliśmy się tym, czym dysponowaliśmy a na momentami zbyt „spektakularne” poczynania najniższych składowych braliśmy stosowną poprawkę. Co ciekawe, tam gdzie my upatrywaliśmy źródła ewentualnych problemów spora część odwiedzających nas audiofilów właśnie ten aspekt wskazywała jako ze wszech miar referencyjny i taki sam, jeśli nie lepszy od tego, jaki znają m.in. z klubowych koncertów. I tak po prawdzie trudno się z takim punktem widzenia nie zgodzić skoro w większości przypadków właśnie bas stawiany jest przez akustyków na pierwszym miejscu o czym wspominał na ostatnim Audiofilu Piotr Guzek a i my sami mieliśmy okazję na własnej skórze się przekonać np. podczas koncertu Łąki Łan. Ot, najwidoczniej jesteśmy już tak zmanierowani, że doszukujemy się problemów tam, gdzie ich po prostu nie ma.
Zostawmy jednak ten nieszczęsny bas i skupmy się na pozostałych aspektach tejże niezwykle intrygującej prezentacji. Przy tak absorbujących gabarytowo wielogłośnikowych konstrukcjach niejako z całym dobrodziejstwem inwentarza pojawiają się pytania o prawidłowe ogniskowanie źródeł pozornych i tzw. „znikanie” kolumn. W obu przypadkach odpowiedź brzmi „Będzie Pan/Pani zadowolony/a”. O ile przy standardowych – jednoskrzynkowych kolumnach znalezienie przysłowiowego sweetspota może okazać się fizyczną niemożliwością ze względu na np. brak miejsca do przesunięcia fotela/kolumn o metr do tyłu, o tyle przy Dukach sprawę załatwia odpowiednie dogięcie sekcji średnio – wysokotonowej, więc spójność pasma mamy o prostu gwarantowaną. Podobnie mają się sprawy związane z „dematerializacją” Trennerów podczas odsłuchów. Spora w tym zasługa odseparowania wspomnianego modułu średnio – wysokotonowego od zdecydowanie szerszych skrzyń basowych i dodanie dookólnie promieniującego diamentowego przetwornika super wysokotonowego. Co prawda najintensywniej poczyna on sobie dopiero od 15 kHz, ale dzięki temu przestrzeń generowaną przez topowe T&F można określić bez najmniejszych skrupułów jako referencyjną. I aby tego doświadczyć wcale nie trzeba było ograniczać się do „In My Solitude: Live at Grace Cathedral” Branforda Marsalisa, czy referencyjne „Cantate Domino”, choć właśnie na tak dopracowanych nagraniach, szczególnie w przypadku drugiego z ww. albumów, uczestnictwo w prawdziwym sacrum było wszechobecne i bezdyskusyjne. Namacalność ludzkich głosów, potęga instrumentarium i realizm oddania akustyki sakralnej budowli sprawiał, że praktycznie czuć było chłód kościelnych murów. Do pełni szczęścia w zupełności bowiem wystarczy „Starkers in Tokyo” Whitesnake, które właśnie odpowiednio dociążone zabrzmiało z niespotykaną dotychczas głębią i namacalnością a głos Coverdale’a zdolny był zmiękczyć najtwardsze kobiece serce. Niby to tylko pozornie nic nie znaczące niuanse, ale każdy dźwięk był skończony i kompletny. Nie urywał się tam, gdzie kończyłyby się możliwości danego przetwornika, tylko płynnie przechodził, bez najmniejszych anomalii, w pasmo reprodukowane przez kolejny driver. Dzięki temu nie było niedopowiedzeń a nawet po kilkugodzinnej sesji, jeśli oczywiście nie przesadziliśmy z głośnością wychodziliśmy wypoczęci i bez oznak psychicznego zmęczenia. Psychicznego? Oczywiście. Jeśli bowiem słuchamy repertuaru, który znamy niejako na pamięć i testowane w danym momencie urządzenie coś tam po drodze gubi, czy pomija, to ludzki umysł sobie owo „coś” stara dopowiedzieć a jeśli takich „pominięć” jest wystarczająco dużo to podczas odsłuchy cały czas musi pracować na najwyższych obrotach monitorując to, co dociera do naszych uszu. Pełni rolę alter-ego cenzorów pilnujących uroczystości rozdania Oskarów, aby w przypadku niepoprawnego politycznie żartu „palniętego” przez którąś z występujących gwiazd odpowiednio szybko zareagować i wyciszyć przemowę. A z Duke’ami nasze mózgi miały rajskie życie i wakacje w pięciogwiazdkowym resorcie na Hawajach ograniczając się li tylko do pławienia w sączących się z austriackich głośników referencyjnych dźwiękach.

Trenner & Friedl Duke to konstrukcje bezapelacyjnie ultra High-Endowe i szalenie wymagające zarówno od reszty toru audio, jak i samego pomieszczenia w jakim przyjdzie im zagrać. Można oczywiście iść na kompromisy i ratować się półśrodkami w postaci pojedynczej amplifikacji i zwrotnic pasywnych, ale trudno odnaleźć sens zakupu Bentley’a Mulsanne Speed, tylko po to, by czym prędzej go za przeproszeniem „zagazować” i skrupulatnie stosować wszystkie zabijające przyjemność z jazdy doktryny  eco-drivingu. Dlatego decydując się na Duke’i najlepiej pogodzić się z myślą, że to właśnie pod nie odbywać się będzie konfiguracja naszego nowego systemu a jeśli sprawę potraktujemy naprawdę bezkompromisowo, to i budowa dedykowanego pomieszczenia odsłuchowego nie będzie wcale taką ekstrawagancją, jaką mogłaby się jeszcze na początku tej recenzji wydawać.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Moje Audio
Cena: 620 000 PLN

Dane techniczne:
Zastosowane przetworniki:
– basowe: 2 x 12”
– średniotonowe: 1 x 8”
– wysokotowe: 1 x 1.75”
– supertweeter: 1 x 0.8″ o 360° propagacji, z kryształem Swarovsky’ego w roli rozpraszacza
Pasmo przenoszenia: 22 Hz (f-6 dB) – 80 kHz (f-3 dB)
Skuteczność: 92 dB (2.83V/1m)
Impedancja: 8 Ω
Wymiary (W x S x G): 1500 x 500 x 850 mm
Waga: 136 kg

System wykorzystywany w teście:
– Odtwarzacz Cd: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– Końcówki mocy: Reimyo KAP – 777, Vitus Audio SM-102
Kolumny:  TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Pobierz jako PDF