Opinia 1
Nie będę zbyt oryginalny twierdząc, że każdy z nas ma pewną pulę ulubionych marek, po których produkty sięga niemalże w ciemno i dziką radością gościłby je u siebie zdecydowanie dłużej aniżeli na mniej, bądź bardziej okazjonalnych odsłuchach. Pomijając oczywistych przedstawicieli ekstremalnego High-Endu, którzy nader często, abstrahując od sfery czysto finansowej, po prostu nie zmieściliby się w naszych czterech kątach zawsze warto mieć na podorędziu coś bardziej realnego i osiągalnego. Do takich właśnie przykładów należy norweski Electrocompaniet, który pomimo nieraz szalonych zawirowań na rynku audio uparcie trzyma się lata temu obranej drogi i ani myśli z niej zbaczać. Dotyczy to zarówno nader charakterystycznej stylistyki, jak i przesłanek czysto ekonomicznych. W rezultacie z nieukrywanym zadowoleniem możemy otwarcie mówić nie tylko o powszechnej rozpoznawalności Electrocomanietów na rynku, co o zapomnianym przez co poniektórych „młodych gniewnych” pozycjonowaniu swoich wyrobów poprzez brzmienie a nie li tylko przez bardzo często wyssaną z „drugiej czystości” palca ceny.
Tym oto sposobem zbliżyliśmy się do końca wstępniaka a mi nie pozostaje nic innego jak tylko przedstawić Państwu naszych dzisiejszych gości, czyli dzielony zestaw Electrocompanieta w skład którego wszedł przedwzmacniacz liniowy EC 4.8 i pracujące (podobno) w klasie A monofoniczne końcówki mocy AW 180.
Przechodząc do części poświęconej walorom estetycznym dostarczonego przez polskiego dystrybutora marki – warszawski Hi-Fi Club, duetu przez pewien czas biłem się z myślami czy być możliwie obiektywnym, czy też, do bólu subiektywnym i jak to mam w zwyczaju, wbić gdzieś szpilę. Koniec końców stanęło na niekoniecznie zgniłym kompromisie – będzie obiektywnie z niewielką wycieczka osobistą. Niezaprzeczalnie i bezdyskusyjnie Electrocompaniet należy do ścisłej światowej czołówki marek o niepodrabialnym i ponadczasowym designie. Obok amerykańskiego McIntosha i japońskiego Accuphase’a również Norwegowie wyszli z założenia, że rozpoznawalność na rynku jest po prostu bezcenna i jeśli dotychczasowa linia wzornicza, z resztą całkiem zasłużenie, zaskarbiła sobie sympatię tysięcy audiofilów na całym świecie to bezsensem byłoby takie dziedzictwo zaprzepaszczać. Oczywiście czynniki ekonomiczne co i rusz odciskają tu i ówdzie swoje piętno, lecz całe szczęście jest ono kierowane poza główny, interesujący nas nurt i przyjmują postać, czy to „budżetowej” linii Prelude, czy lifestyle’owych EC Living. Przedwzmacniacz EC 4.8 całe szczęście zalicza się do pełnokrwistego mainstreamu, co widać już na pierwszy rzut oka. Mamy zatem firmowy gruby akrylowy front z centralnie umieszczonymi nazwą marki, logotypem i włącznikiem głównym. Front z korpusem łączą usytuowane w narożach ozdobne imbusy a komunikację ze światem zewnętrznym zapewniają duży i czytelny nawet z kilkunastu metrów błękitny wyświetlacz (z lewej) i charakterystyczny czteroprzyciskowy krzyżak (z prawej). Oczywiście wszystko, z wyjątkiem displaya utrzymano w kolorystyce szlachetnego złota idealnie kontrastującego ze smolistą czernią frontu. I w tym momencie niestety nie mogę się powstrzymać i pozwolę sobie na małą prywatę. Jako wieloletni i przy tym wiece zadowolony użytkownik integry ECI 5 MkI ze zgrozą i przerażeniem patrzyłem na ewolucję ww. modelu i jemu pokrewnych dotyczącą sposobu informowania o aktywnym źródle. W mojej, znaczy się starej wersji, podobnie jak w poprzedniej inkarnacji preampu (EC 4.7) są tą mikroskopijne piktogramy dyskretnie podświetlane błękitną poświatą. Czytelność takiego rozwiązania jest oczywiście umowna, choć już po kilku dniach orientujemy się w temacie na podstawie usytuowania świecącej kropki, ale elegancji odmówić mu nie sposób. Pojawienie się w tym miejscu kilkucentymetrowego wyświetlacza osobiście uznałem za równie dobry pomysł co założenie pistacjowej koszulki polo do smokingu, o czym z resztą nie omieszkałem poinformować ekipy producenta podczas jednej z minionych monachijskich wystaw. Niestety argumentacja była i nadal jest taka, że czasy są takie a nie inne, więc trzeba iść z ich duchem i robić wszystko tak, żeby nawet jednostka o IQ zbliżonym do przeterminowanej musztardy była w stanie dane urządzenie z powodzeniem obsłużyć. Dość jednak marudzenia. Wyświetlacz jest, w dodatku ponadprzeciętnej czytelności odmówić mu nie sposób a jak się komuś nie podoba, to zawsze może go sobie zastawić np. puzderkiem po wkładce gramofonowej, albo skrzyneczką do cygar. A co!
Wróćmy jednak do naszego preampu. Dość niski profil korpusu zdobią jedynie poprowadzone prostopadle do krawędzi bocznych ażurowe nacięcia poprawiające wewnętrzną cyrkulację powietrza. Ściana tylna jest oczywistym odzwierciedleniem zapowiadanej na froncie w pełni zbalansowanej wewnętrznej topologii dual mono. Mamy zatem logicznie odseparowany kanał prawy od lewego i wyraźne wskazanie na transmisję zbalansowaną. Wyjścia są tylko w formie XLRów, i jedynie zewnętrzny rejestrator można podpiąć po RCA. Z wejściami liniowymi jest już mniej ortodoksyjnie. Dwie pary XLR-ów i trzy pary RCA powinny w zupełności spełnić wymagania nawet rozbudowanego systemu, tym bardziej, że nie zapomniano o ukłonie w stronę domów inteligentnych dodając trzy porty SPAC, oraz porty USB – jeden do zmian oprogramowania a drugi do … ładowania pilota.
Do końcówek mocy AW 180 żadnych uwag, przynajmniej jeśli chodzi o estetykę, nie będzie. Są po prostu takie, jakie być powinny – minimalistyczne, majestatyczne i po prostu piękne. Przyozdobiony jedynie czterema mocującymi do korpusu imbusami akrylowy front, logo i nazwa producenta i umieszczony w dolnej części opis urządzenia to prawie wszystko czym może przykuć nasza uwagę Electrocompaniet. Prawie, gdyż na płycie górnej ulokowano niewielkie okienko z podświetlonym logotypem.
Boki korpusu, ze względu na deklarowane przez producenta osiągi mocowe zostały zauważalnie ponacinane tworząc ażurową, acz nadal sztywną konstrukcję. Ściana tylna jest do bólu minimalistyczna. Do dyspozycji mamy jedynie wejście i wyjście (na kolejną końcówkę) w standardzie XLR i podwójne, oblane plastikiem terminale sprawiające bardzo korzystne wrażenie … do czasu aż nie spróbujemy w nie wetknąć kabli zakończonych widłami. Po prostu nóż a raczej pilnik się człowiekowi w tym momencie otwiera. Dolną część tyłu okupuje zintegrowany panel z gniazdem IEC, włącznikiem głównym i klapką bezpiecznika. Ulokowanie w tym miejscu włącznika dość jasno daje do zrozumienia, że ekologia ekologią, ale jeśli to tylko możliwe, to lepiej cały czas trzymać 180-ki pod prądem.
A teraz ciekawostka. Pomimo dość trudnych kolumn i niemalże letnich temperatur, oraz materiałów prasowych producenta twierdzącego, że cały układ pracuje w klasie A bardziej przychylałbym się do zdania części branżowych publicystów, że jedynie stopień wejściowy pracuje w klasie „A” a wyjściowy w „AB”. Wskazują na to m.in. niezbyt wysoka temperatura pracy i wynoszące raptem 115W (w czasie spoczynku) zużycie energii. Nie ma jednak co kręcić nosem 650 VA trafo i bateria kondensatorów o łącznej pojemności 60 000 µF wskazują, że źle być nie powinno.
Po kurtuazyjnym okresie akomodacyjnym podczas którego Norwegowie mieli okazję ułożyć się w moim systemie niezobowiązująco przetwarzając sygnały z TIDALa przeszedłem do bardziej krytycznych odsłuchów. Pierwsze wrażenia określiłbym mianem mieszanych. Niby wszystko się zgadzało, bo dostarczony na testy set prezentował się po prostu wyśmienicie, lecz to, co dobiegało mych uszu było praktycznie tym samym, z czym mam do czynienia od kilku lat – brzmieniem Electrocompanieta. Mojego poczciwego ECI-5. Oczywiście w tym momencie można byłoby wysmarować ekstatyczne podsumowanie, że nie ma sensu wydawać 40 kPLN na dzielonkę, skoro to samo można mieć za 15 kPLN (tyle mniej więcej kosztuje ECI-5 Mk.II). Jednak jak to w życiu bywa diabeł tkwi w szczegółach i im dalej w las, tym więcej drzew. W telegraficznym skrócie, w końcu nie wszyscy lubią sążniste elaboraty, z EC 4.8 & AW 180 dostajemy to, co oferuje 5-ka, lecz w zdecydowanie większej, bardziej intensywnej dawce.
Zacznijmy jednak od początku, aby i czytelnicy, którym do tej pory nie dane było zasmakować norweskich specjałów nie czuli się poszkodowani. W przypadku tytułowej marki spokojnie możemy mówić o własnej, wypracowanej przez … 40 lat(!) szkole brzmienia. Szkole opartej na muzykalności, kulturze przekazu, ale i dynamice. To nie są za przeproszeniem ciepłe kluchy i buła na basie, lecz na wskroś dynamiczne granie stawiające na równi selektywność i nasycenie. Teoretycznie nic trudnego, jednak jak pokazuje rynek teoria teorią ale żeby ją prawidłowo zaimplementować w fizyczne urządzenia, to trzeba się nieźle napocić.
Weźmy na ten przykład element, na który nasze ucho jest najbardziej wyczulone – ludzki głos. Instrument przepiękny, lecz równie piękny, co diabelnie trudny do poprawnej reprodukcji. W tym celu sięgnąłem po EP-kę Imany „There Were Tears”. Ciemny, naładowany emocjami, jak świąteczny keks bakaliami, blisko podany głos, świetna i tylko pozornie stanowiąca tło orkiestra to prawdziwy majstersztyk. Na takim materiale ECI momentalnie złapał wiatr w żagle tworząc obszerną i świetnie zagospodarowaną zarówno na boki, jak i w głąb scenę całkowicie panując nie tyko nad gradacją planów, lecz i nad miejscem samego słuchacza. Choć najłatwiej byłoby wsadzić nader atrakcyjną wokalistkę na kolana szczerzącego się z zadowolenia samca Norwegowie wybrali trudniejszą, bo bliższą prawdzie opcję. Nadal mając świetny wgląd w rozgrywający się przed nami spektakl zajmujemy miejsca nie na scenie, lecz gdzieś w okolicach piątego rzędu, dzięki czemu bez trudu ogarniamy wzrokiem/słuchem całość a nie tylko dekolt solistki. Czujemy zatem „klimat” nagrania, jego przestrzeń, trójwymiarowość. Nie mamy jednak do czynienia z bezduszną aparaturą pomiarową, lecz rasowym, audiofilskim graniem, w którym zawsze co nieco można upiększyć i podkolorować. Nie jest to bynajmniej żaden zarzut z mojej strony a jedynie stwierdzenie faktu. Electrocompaniety źródła pozorne kreślą precyzyjnie, lecz nieco pogrubiona kreską dodatkowo nieco podkręcając saturację średnicy ze szczególnym uwzględnieniem wokali.
Na takim sposobie prezentacji zyskuje również repertuar oparty na szeroko rozumianej elektronice. Najnowszy album Reni Jusis „BANG!” jest tego najlepszym przykładem. Dostajemy bowiem potężny beat, zróżnicowany, szybki bas i otwartą górę pomiędzy którymi króluje wszechobecny i niezwykle komunikatywny (chlubny wyjątek pamiętania o dykcji) głos Reni. To takie ludzkie oblicze podobno zdehumanizowanego elektronicznego nurtu muzycznego. Bez trudu odnajdziemy w nim barwy, emocje i niuanse, które upiększają przekaz a nie irytują jednostajnym cykaniem.
Przechodząc do czegoś bardziej mrocznego, uznałem iż miło będzie zaczerpnąć z muzycznej spuścizny skandynawskich bardów i z głośników popłynęły potępieńcze ryki zarejestrowane na albumie „Jumalten Aika” formacji Moonsorrow. Połączenie elementów folkowych z brutalnością najcięższych odmian metalu zazwyczaj sprawia, że trudno idealnie utrafić w tzw. środek ciężkości, zespolić te dwa odrębne światy tak, żeby otrzymać coś homogenicznego. Sztuka ta udała się jakiś czas temu naszej ojczystej formacji Percival Schuttenbach i tym razem spokojnie można uznać, że i Moonsorrow osiągnął zakładany cel. Pytanie tylko jak zmusić sprzęt do tego, by z odpowiednią werwą, dynamiką i potęgą ów efekt odtworzył. W tym momencie z radością chciałbym obwieścić, iż tytułowej amplifikacji do niczego zmuszać nie trzeba było. Nie dość, że załapała klimat od pierwszych taktów, to z dziką radością zapuszczała się w najdziksze rejony folk-metalowego post apokaliptycznego świata. Przy odpowiedniej głośności fala dźwiękowa wprawiała w drżenie nie tylko rodowe skorupy, ale i ciężkie meble tapicerowane. Wartym podkreślenia jest fakt, iż nawet w kulminacyjnych momentach ECI nie szły na łatwiznę i nie ograniczały się do wytwarzania przytłaczającej słuchacza monotonnej ściany dźwięku, lecz w owej ścianie każdy z instrumentów miał swoje jasno określone miejsce. Oczywiście głębię sceny można było uznać za symboliczną a jeśli ktoś po takiej siarkowej kuracji łaknąłby jej, jak kania dżdżu zawsze może sięgnąć po baśniowy krążek „Kristin Lavransdatter” Arilda Andersena. A z resztą, czegokolwiek nie włączycie to norweska elektronika z finezyjnym „E” na froncie na pewno to zagra, poza tym zrobi to na takim poziomie, że prędzej czy później zaczniecie się zastanawiać co opętało windującą na absurdalne poziomy cenowe swoją ofertę konkurencję.
Electrocompaniet wkracza w kolejną dekadę swojej działalności ze stabilną i przejrzystą ofertą, w której niedawno pojawiły się nie tylko intrygujące kolumny, ale i niemalże musowy w czasach winylowego renesansu gramofon. Będące przedmiotem niniejszej recenzji przedwzmacniacz EC 4.8 i monobloki AW 180 są dowodem na to, że dla Norwegów liczy się rozwój na drodze ewolucji a nie rewolucji i nikomu nawet przez myśl nie przeszło, by zrywać z wypracowanym dziedzictwem i własną szkołą brzmienia. To, czym kuszą modele zintegrowane jest rozwijane i udoskonalane w wersjach dzielonych. Ponadto przy całej swej uniwersalności trudno byłoby znaleźć przykład, w którym odsłuch tytułowego zestawu nie byłby wskazany, gdyż jeśli tylko kochamy muzykę to po prostu Electrocompaniet powinien znaleźć się na naszej liście.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– DAC/Przedwzmacniacz/Wzmacniacz słuchawkowy: ADL Stratos
– Streamer/DAC/Przedwzmacniacz: Ayon S-3 Junior
– Końcówka mocy: Emotiva XPA-2 Gen 2
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Spec RSA-717EX
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Chyba zgodzicie się ze mną, że jest kilka marek na naszym rynku, które mimo solidności w prawie każdym aspekcie swojego bytu, nie szukają jakiegoś większego rozgłosu medialnego. Mając wierny elektorat, szanują go unikając sztucznego windowania cen, co w obecnych – goniących za podnoszeniem prestiżu marki przez pryzmat wielokrotności zer czasach jest co godną pochwały rzadkością. Taki też rys działalności w polskich i o dziwo również światowych realiach ma dzisiejszy bohater. Nie będę uskuteczniać zbędnej wyliczanki podobnych w swych działaniach do prezentowanego dzisiaj brandu, czyli szanujących klienta marek, tylko zdradzę, iż po trwających dłuższy czas negocjacjach – bezproblemowa sprzedawalność i oczekiwanie na nową dostawę odcisnęły swoje piętno – udało nam się zorganizować na testy zestaw pre – power marki Electrocompaniet. Nie przedłużając zatem, zapraszam na kilka zdań o norweskim zespole wzmacniającym w postaci przedwzmacniacza liniowego EC 4.8 i monofonicznych „A” klasowych końcówek mocy AW 180. Patrząc na położenie producenta wydawałoby się , że jest duża szansa na bezduszność, czy wręcz chłód w grze prezentowanego seta, tymczasem zapewniam, że takie postawienie sprawy jest trochę złośliwym wprowadzeniem w temat, gdyż z pewnością spora grupa zainteresowanych orientuje się, iż generowany przez komponenty ECI dźwięk stoi w opozycji do zajmowanego przez Norwegów północnego skrawka Europy, oferując nieskończone pokłady ciepła i muzykalności. Miło mi również oznajmić, iż dzisiejsze spotkanie zawdzięczamy warszawskiemu dystrybutorowi Hi-Fi Club.
Prawdopodobnie przyznacie mi rację, że wręcz natychmiastowa rozpoznawalność wizualna naszego bohatera pośród reszty konkurencji jest bezdyskusyjna. Opiera się bowiem o grube czernione akrylowe płaty frontów, na których w zależności od funkcji znajdziemy stosowne dla każdego z komponentów mieniące się złotem manipulatory. Powiem tak, dla jednego to zbędny blichtr, ale dla mnie i zdecydowanej większości moich rozmówców piękno w najczystszej postaci. Do którego klubu należycie Wy, niespecjalnie mnie interesuje, gdyż ja tylko zdaję relację z tego co widzę sprawy gustu pozostawiając na boku. Rozpoczynając bliższy opis wyglądu od końcówek mocy, niestety, albo stety, wspomniana przednia ścianka z racji sterowania każdego z piecyków przedwzmacniaczem liniowym może pochwalić się jedynie czterema montażowymi złotymi łebkami śrub i wielkim, również złotym logo marki. Wędrując ku tyłowi mimo niezbyt mocnego nagrzewania się urządzenia obudowa na swych bocznych płatach dzięki sporej ilości ażurowych bloków jest mocno wentylowana. Gdy doszliśmy do tylnego panelu, wyraźnie widzimy, że prostota zadań końcówek mocy wymusiła jedynie byt podwojonych terminali głośnikowych, zespolonego z głównym włącznikiem gniazda sieciowego, kończąc swą ofertę na wejściach i wyjściach sygnału w standardzie XLR. Dla delikatnego ożywienia wizualnego sporych i w dodatku czarnych klocków, podczas pracy urządzenia na górnym panelu znajdziemy jeszcze podświetlone na niebiesko logo. Szczerze? Gdy odklejałem folię ochronną z tych dodatków, nie sądziłem, że owe błękitne znaczki wniosą w projekt plastyczny tyle dobrego. Przyglądając się samemu przedwzmacniaczowi nie sposób zauważyć, że jest orędownikiem przywołanych na wstępie zaimplementowanych na czarnym akrylu złotych manipulatorów. A jak zostały rozmieszczone? Oczywiście centrum frontu zarezerwowano dla włącznika, nad którym wyeksponowano wielki również w kolorze drogocennego kruszcu znak marki. Jednak to jeszcze nie wszystko w temacie złotych akcentów, gdyż na prawej flance swoje miejsce znalazły cztery funkcyjne w układnie krzyża okrągłe przyciski. Aby rozpoznawalności brandu stało się zadość, podobnie do końcówek mocy w każdy z narożników akrylowej sztabki przedniego panelu pięknie wkomponowano mocujące ją do korpusu urządzenia złote śruby. Kończąc opis frontu należy wspomnieć jeszcze o istotnym, bo informującym nas o stanie urządzenia i wykorzystywanym w danym momencie terminalu wejściowym błękitnym wyświetlaczu z lewej strony.
Jak zdecydowana większość czytelników znakomicie się orientuje, będąca wabikiem dla sporej grupy słuchaczy topologia układu klasy „A” zawsze odciska bardzo pozytywne soniczne piętno na prezentującym owo rozwiązanie komponencie. Jakie to piętno? Oczywiście gładkość, nasycenie i ciepło dźwięku, a także obracającą się wokół złota kolorystykę wysokich tonów. Tak też było i tym razem. Co prawda miłośnicy detaliczności za wszelką cenę mogliby się czepiać, jednak nawet delikatne przekraczanie granicy neutralności podczas kolorowania świata muzyki dla hołubiącego takiemu sznytowi grania orędownika jest raczej czynnikiem zwiększającym przyjemność odbioru dobiegających do zwojów mózgowych fraz dźwiękowych, niż złem w czystej postaci. Dlatego z czystym sumieniem produkty w klasie „A” w swym rankingu stawiam za jeden ze wzorów do naśladowania. Zanim rozpocznę wyprawę w krainę możliwości testowanego zestawienia, chciałbym obronić zwrot: „przekroczenie granicy neutralności” – oczywiście jeśli ktoś z użytkowników poczuł się urażony. Nie odbierajcie tego, jako próby umniejszenia jakości dźwięku idącej tą drogą myśli technicznej, ale bez względu na okupowane przez Was stanowiska w wartościach bezwzględnych dodatkowa szczypta wypełnienia połączona z podgrzaniem temperatury grania zawsze odbierane będą w kategoriach odstępstwa od pewnych ogólnie przyjętych standardów. I nie zmieni tego fakt, że każdy – włącznie ze mną – ma inny punkt odniesienia, tak jest i basta. Wracając do Norwegów oznajmiam, iż wspomniany pakiet uprzyjemniający odbiór muzyki jest jedynie delikatnym muśnięciem, niźli siłowym pompowaniem nazywanej przez niezbyt osłuchanych audiofilów dawką niekontrolowanej muzykalności , czy uśredniającej przekaz masy fal dźwiękowych. Śmiejecie się? Nic dziwnego, ale naprawdę z takim określeniem nadwagi dźwięku bardzo często się spotykam. Proces weryfikacyjny dzisiejszego seta pre-power rozpocząłem od repertuaru jazzowego. Lubię prezentowaną przez Electrocompanieta estetykę grania, ale nie powinna być myślą przewodnią każdej muzyki. Owszem delikatny sznyt jest mile widziany, ale ciężkie kapiące złotem blachy i grający jedynie pudłem kontrabas na płytach firmowanych przez Bobo Stensona są niedopuszczalne. Wynik? Uspokajam, wszystko mimo pakietu homogeniczności było w najlepszym porządku. Kontrabas wyraźne zaznaczał szarpanie struny, by w konsekwencji wzmocnić je pogłosem pudła rezonansowego. Fortepian co prawda cieplejszy i delikatnie cięższy, ale za to przyjemniejszy w odbiorze w głośniejszych pasażach. Blachy natomiast lśniły wszelkimi odcieniami złotego kruszcu. Jak widać, przekaz nie unikał zaznaczania swoich przywar, ale wszelkie wycyzelowane przez Manfreda Eichera płyty fenomenalnie się materializowały, stawiając wszelkie instrumenty w zazwyczaj wytypowanych przez codzienny set Reimyo miejscach. Czy to szerokość, czy głębokość sceny, bez najmniejszych problemów osiągały bardzo zbliżone do Japończyka wartości. Gdy do tego dorzucę bardzo dobrze wypadającą rozdzielczość, samoistnie kreuje się bardzo zasadnicze pytanie typu: „Czy w takim razie warto dopłacać, by przeskoczyć Norwega?”. Niestety pytanie jest na tyle zasadnicze, że tylko zajmowany punkt siedzenia może w pełni obronić jakąkolwiek podjętą decyzję. Oczywiście pierwszą sprawą jest odpowiednio wysoko zawieszona poprzeczka, co możliwe jest jedynie w drodze sporego osłuchania i wiedzy czego się oczekuje. Jednak sądzę, że gdy nastanie moment decyzyjny, mimo, że ECI gra grubszą kreską, co w bezpośrednim porównaniu z lepszym zawodnikiem w całym paśmie akustycznym pokaże zatracanie eterycznych detali łatwo i tak łatwo skóry nie odda. Ale mniejsza z tym, gdyż bez wdawania się w nic nikomu nie dające dywagacje na temat – warto, czy nie warto – mam ciekawsze poparte kilkoma pozycjami płytowymi rzeczy do opisania. Po epizodzie z wymagającym wyrafinowania od systemu audio mitingu jazzowym przyszła kolej na muzykę dawną Jordi Savalla ze świętej pamięci małżonką Montserrat Figueras w roli solistki. Jak się pewnie domyślacie, gdy w wyciętym ostrą kreską materiale jazzowym Norwedzy wypadli dobrze, to i czerpiące z dobrodziejstw dodatkowego kolorowania muzyki instrumenty dawne za taki bonus odwdzięczały się podwójnie. Co więcej, Pani Figueras dzięki wspomnianej dawce homogeniczności nawet w śpiewanych pełną piersią fragmentach wokalnych przyjemnie masowała moje małżowiny uszne. A przyznam szczerze, że w końcowym okresie jej kariery artystycznej czasem nie było tak różowo. Po zakończeniu koncertu wspomnianej diwy swoje pięć minut otrzymały ciężkie brzmienia z grupą Percival Schuttenbach i jej płytą „Svantevit” na czele. Efekt? Jak dla mnie było fantastycznie tak pod względem czytelności przekazu, jak również przyjemności jego wybrzmiewania. Jednak biorąc pod uwagę zestawienie Electrocompanieta z moimi ISIS-ami dla wielbicieli latających żyletek w masakrującym nasze narządy słuchu przenikliwym jazgocie muzyki metalowej mogło być zbyt kulturalnie. Wszelkie instrumenty dzięki nico grubszej rysującej je kresce i większej masie bardzo zyskiwały. Ba, wokalistki i wokaliści również czerpali wszystko co najlepsze. Niestety, znam gusta targetu tego stylu muzycznego i wiem, że woleliby więcej pazura, bez względu na czytelność. Ma być ogień, a nie przyjemne pitu pitu. Jednak biorąc ECI w obronę przypominam o pewnej przypadkowości zestawienia testowego, co każdy poszukujący swojego wzorca słuchacz, choćby doborem innych kolumn jest w stanie całkowicie wyeliminować. Mimo wszystko z ręką na sercu stwierdzam, iż nawet kompilacja grających kolorem Austriaków (ISIS) i podgrzewających jeszcze atmosferę Norwegów (ECI) dla wielu, wliczając w to nawet ortodoksów byłaby dźwiękiem na dłuuugie lata. I w takim duchu będąc przekonanym o dużej wartości sonicznej testowanego dzisiaj zestawienia kończę tę wspaniałą przygodę.
Prezentowany dzisiaj zestaw wzmacniający z Norwegii potwierdził swoją owianą legendą klasę. Po tych kilkunastu dniach jestem w stanie zrozumieć unikanie usilnego poprzez windowanie cen wchodzenia na piedestał dobrze ocenianych marek. Właściciele brandu znają i chcą kontynuować swoją wypracowywaną przez długie lata w świadomości wiernej klienteli rozpoznawalność poprzez jakość i bez gonitwy za nadmiernym zyskiem właśnie na niej się skupiają. I gdy wydawałoby się, że przy takim postawieniu sprawy panowie z północy cokolwiek tracą, w konsekwencji okazuje się to dobrym sposobem na utrzymanie przy sobie na kolejne lata dotychczas zadowolonych, jak również zachęconych taką postawą nabywców. Czy zestaw EC 4.8 i AW 180 jest dla wszystkich? Sądzę, że dla sporej większości audiofilów tak. Delikatna słodycz w dźwięku jeszcze nikomu nie zaszkodziła, a konfrontacja tego fenomenu w swoich warunkach sprzętowych może okazać się strzałem w przysłowiową dziesiątkę. Proszę również nie brać zbyt do siebie mojego przytyku w sprawie uśredniania przekazu, gdyż naturalną koleją rzeczy jest uzyskiwanie zdecydowanie lepszej rozdzielczości na wyższych półkach cenowych, z czym w tym przypadku mamy miejsce. Dlatego bez większych obaw wpadkowych nawet przypadkowych zestawień polecam dzisiejszy test do nausznej weryfikacji, a może okazać się, że oferta panów z Półwyspu Skandynawskiego nawet jeśli kiedykolwiek słyszeliście coś lepszego, najzwyczajniej w świcie spełnia Wasze oczekiwania.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Hi-Fi Club
Ceny:
Electrocompaniet EC 4.8: 13 800 PLN
Electrocompaniet AW 180: 28 800 PLN (para)
Dane techniczne:
Electrocompaniet EC 4.8
Wejścia liniowe: 2 pary XLR, 3 pary RCA
Wyjścia 1 para XLR, wyjścia RCA Rec Out
Impedancja wejściowa: 47kΩ
Maks. napięcie wejściowe: 30 Vpp (bal)
Maks. napięcie wyjściowe: 30 Vpp (bal)
Zakres wzmocnienia: od -111 do +6 dB
Poziom tła: <-130 dB (@ 0dB gain)
Pasmo przenoszenia: 5 – 200 000 Hz
Separacja kanałów: >120 dB
Zniekształcenia THD+N: <0.002%
Pobór energii: 30 W
Wymiary (S x G x W): 483 x 386 x 76 mm
Waga: 9 kg
Electrocompaniet AW 180
Impedancja wyjściowa: (20 Hz – 20 kHz): < 0,008 Ω
Impedancja wejściowa: RCA 220 kΩ, XLR 110 kΩ
Maks. moc impulsu: > 100 A
Zniekształcenia THD: < 0,001 %
Szum: 400 Hz – 30 kHz: 90 μV, 10 Hz – 30 kHz : 100 μV
Moc znamionowa: 8 Ω / 1x 180 W, 4 Ω / 1×350 W, 2 Ω / 1×650 W
Pobór energii: 115 W (w spoczynku)
Wymiary (S x G x W): 215x470x288 mm
Masa: 22 kg
System wykorzystywany w teście:
– Cd: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA