1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. EgglestonWorks Fontaine Signature

EgglestonWorks Fontaine Signature

Opinia 1

O tym jak łatwo paść ofiarą obiegowych opinii, prawd objawionych i stereotypów pisałem nie raz i nie dwa. Równie łatwo, choć niekoniecznie etycznie, jest dawać rady innym, gdy samemu ma się co nieco za uszami. Cóż jednak począć, jeśli od maleńkości słyszy się, że w tzw. „Stanach” wszystko jest „naj”: największe, najlepsze, najszybsze, naj, naj, naj i to niezależnie, czy mówimy o motoryzacji, czy o BBQ i stekach. Co prawda od czasu do czasu rodzi się w człowieku odrobina zwątpienia i próbuje empirycznie zbadać powyższe oczywistości i tak też było w moim przypadku. Amerykańskie porcje żywnościowe skutecznie wyleczyły mnie z myśli o jakiejkolwiek diecie a kontakt z zagadnieniami zdecydowanie bardziej związanymi z tematyka naszego portalu jak kable (MIT, Acoustic Zen), elektronika (Jeff Rowland, McIntosh, ModWright), czy kolumny (Hansen, Rockport Technologies, Zu) tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że wszystko jest OK. Tam po prostu tak jest i nie ma co kombinować. Ot duże „zabawki” oferujące duży dźwięk. Tak też miało być i tym razem. Po krótkich i treściwych rozmowach z krakowskim Chillout’em stanęło na niewielkich, jak na amerykańskie standardy, podłogówkach – EgglestonWorks Fontaine Signature.

Zgodnie z informacjami podanymi na stronie dystrybutora „początkowo kolumny Fontaine Signature zostały zaprojektowane jako małe monitory, mające na celu idealnie wpasować się w małe pomieszczenia.” I to spokojnie można byłoby uznać za całkiem rozsądny wstęp do dalszych dywagacji, gdyby nie rzut oka w odmęty internetu na pochodzącą z 2001 r. zamieszczoną w „The Stereo Times” recenzję „zwykłej” wersji Fontaine autorstwa Henry’ego Wilkenson’a. Prawdę powiedziawszy zamieszczone tam zdjęcie dość masywnie wyglądających, blisko 32 kg., przysadzistych „katafalków” nie wskazywał na nawet najmniejsze konotacje z jakimkolwiek znanym mi monitorem. Nie bądźmy jednak małostkowi, w końcu na upartego Dodge’a Challenger’a Redline z HEMI V8 na pokładzie też możemy uznać za małolitrażowe autko miejskie.
Dostarczona do testu para Fontaine Signature prezentowała się zdecydowanie powabniej od swoich lekko nieokrzesanych pod względem wizualnym protoplastów, choć pierwszy z nimi kontakt dla miłośników harmonii i seksownych krągłości może być delikatnym szokiem estetycznym. Nie ma co ukrywać, że projektanci z EgglestonWorks postawili na swoistą oryginalność przejawiającą się pewną surowością i kanciastością formy. Całe szczęście ocenę projektu plastycznego pozostawiam indywidualnej weryfikacji, za to śmiało mogę powiedzieć, iż metaliczna, ciemnografitowa (dostępna jest również metaliczna czerń) powłoka lakiernicza pokrywająca te pochodzące z Tennessee kolumny zasługuje tylko i wyłącznie na superlatywy. Trudno się z resztą temu dziwić, skoro na obudowy w procesie produkcyjnym są najpierw nanoszone trzy warstwy koloru a następnie cztery warstwy transparentnego lakieru. Jako dodatkową ciekawostkę mogę podać fakt, iż dokładnie taki sam kolor można wybrać podczas konfiguracji … Porsche. Jeśli więc szukają Państwo głośników dopasowanych do ulubionego turladełka to … warto, nawet niezobowiązująco, rzucić uchem.
Industrialność designu podkreślają zarówno lekko pochylone ściany przednie i tylne, jak i ekstrawagancko „obciosana”, przycięta na płask część górna kolumn. Kołnierze koszy wysokotonowca, oraz dwóch intrygująco połyskujących membranami przetworników nisko – średniotonowych przykryte zostały grubym płatem szczotkowanego aluminium a tekstylny tweeter w ramach dodatkowej ochrony otrzymał trójramienny, druciany „kaganiec”, mogący się fanom motoryzacji kojarzyć z logiem Mercedesa. Nie zapomniano również o mocowanej za pomocą niewielkich magnesów maskownicy. Jak się okazuje zastosowane komponenty dobrano z rozmysłem i prawdopodobnie za plecami księgowych, gdyż nie dość, że zdecydowano się na 1” Esotara Dynaudio i 6” węglowe Morele to w zwrotnicy wykorzystano kondensatory Mundorf’a. Całość pracuje w układzie dwudrożnym z punktem podziału przypadającym na 3kHz i wspomaganiem podwójnym bass refleksem ulokowanym na tylnej ścianie. Dość pokaźną, jak na tak niewielkie gabaryty, wagę tłumaczy również solidność obudów wykonanych z klejonego MDFu o łącznej grubości przekraczającej 3 cm. I jeszcze jedno – dostęp do trzewi uzyskać można przez odkręcaną płytę dolną. Lecz aby tego dokonać oprócz standardowego wkrętaka krzyżowego umożliwiającego usunięcie ochronnego płata tworzywa sztucznego przyda się „długa” nasadowa 14-ka, bez której praktycznie nie ma szans na wykręcenie potężnych śrub ukrytych wewnątrz nagwintowanych nóżek, w które można wkręcić znajdujące się w komplecie eleganckie kolce.
Jedynym mankamentem, którego nie mogę pominąć są nie dość, że zaskakująco mikre, to jeszcze schowane wewnątrz głębokiego podfrezowania terminale głośnikowe irytująco utrudniające życie posiadaczom grubego, sztywnego i zakonfekcjonowanego szerokimi widłami okablowania.

Ponieważ, tak jak już zdążyłem wspomnieć wcześniej, Eggleston’y należą do konstrukcji z wylotami układu bass refleks ulokowanymi na tylnej ściance, na wstępie testów dałem sobie i im czas na znalezienie optymalnej pozycji względem odległości od ściany znajdującej się za nimi. Jak nader szybko miałem okazję się przekonać, co z resztą potwierdziły zalecenia producenta, Fontaine Signature nie tylko nie są wybredne, jeśli chodzi o ich usytuowanie, co wręcz preferują bliskość powierzchni wspomagających reprodukcje najniższych składowych. Drugą kwestią, którą warto poruszyć jest zapewnienie odpowiedniej, czyli odpowiednio wydajnej zarówno pod względem mocowym, jak i prądowym, amplifikacji. Co prawda producent litościwie wspomina o min. 50W, co przy 88dB/8Ω wydaje się całkiem rozsądną wartością, jednak odsłuchy prowadzone z użyciem dysponujących 120W/8Ω Electrocompanietem ECI5 i 300W /8 Ω 625-ką Jeff’a Rowland’a nad wyraz jednoznacznie wykazały, że podwojenie zalecanej wartości minimalnej jest nawet nie tyle wskazane, co konieczne. Oczywiście powyższe stwierdzenie dotyczy sytuacji, w której Egglestone’om przyszło grać w 20 metrowym pomieszczeniu i bardzo możliwe, że dysponując 14-18 metrowym pokojem spokojnie będzie można zejść z mocą amplifikacji.
Otrzymawszy do testów w pełni wygrzaną parę, mającą na swoim koncie nawet nie steki a tysiące przepracowanych godzin, proces akomodacji ograniczyłem raptem do kilku dni. Tym razem nie chodziło o jakieś specjalne „układanie” się kolumn w systemie, lecz raczej o znalezienie opisanego powyżej optymalnego ich ustawienia, by podczas krytycznych odsłuchów już z kolumnami po pokoju nie jeździć.
Pierwszą i jak się miało później okazać wcale nie jedyną niespodzianką była zaskakująca zwiewność, eteryczność reprodukowanych przez Eggleston’y dźwięków. Zamiast zgodnej z rodowodem iście hollywoodzkiej spektakularności akcent został położony na liryczną stronę muzyki. Poczynając od niewielkich jazzowych składów w stylu Arilda Andersena na albumie „Mira”, poprzez „Faithful” Marcin Wasilewski Trio i na kipiącym heavymetalową energią doładowaną potęgą orkiestry symfonicznej „S&M” Metallicy kończąc przekaz pozostawał całkowicie pod kontrolą elegancji i akuratności. Taki sposób prezentacji przypominał nieco manierę środkowych modeli zintegrowanych wzmacniaczy Accuphase’a, gdzie liczy się wysublimowanie i umiar a drzemiące w muzyce emocje dozowane są w taki sposób, by słuchacz przypadkiem zbytnio się nimi nie zafrapował. Nie chodzi bynajmniej o to, że mamy do czynienia z bezdusznym i asekuracyjnym graniem, lecz osoby szukające gwałtownych niczym wiosenna burza uniesień, targających sercem i trzewiami emocji i zapierającego w piersiach basu z Fontaine Signature raczej go nie osiągną. Nie twierdzę bynajmniej, iż jest to niemożliwe, lecz ani z ECI, ani z dzielonym Jeffem takich zjawisk nie dane mi było doświadczyć. W zamian za to mogłem leniwie wyciągnąć się w fotelu i pozwolić, by dobiegające uszu eleganckie dźwięki koiły me skołatane troskami dnia codziennego nerwy.
Wysokie tony były jedwabiście gładkie i idealnie zszyte z resztą pasma. Nie tracąc nic z rozdzielczości ukierunkowane jednak były na szeroko rozumianą śmietankowo – kremową muzykalność, aniżeli ofensywne próby zwrócenia uwagi poprzez epatowanie przeostrzonymi detalami. Ich analityczność można spokojnie uznać za satysfakcjonującą i przestać zawracać sobie nią głowę.
Poprzez zastosowanie dość „egzotycznego” materiału membran średnice i bas charakteryzowały niezwykła zwinność i zdolność do błyskawicznego oddania nawet najbardziej zaskakujących transjentów. Każde uderzenie palca, bądź kostki o strunę, każde trącenie talerzy, bądź innych perkusyjnych przeszkadzajek oddawane były w trybie natychmiastowym sprawiając, iż najbardziej karkołomne popisy instrumentalistów pozostawały wzorcowo czytelne. Gdybym jednak miał szukać dziury w całym, to z chęcią dodałbym szczyptę emocjonalnego dopalenia i soczystości. Może i preferowany przez Egglestone’y sposób grania był neutralny i dążący do pełnej transparentności, lecz osobiście nie miałbym nic przeciw lekkiemu oszustwu i sprawieniu, że całość była by bardziej spontaniczna, podkręcona. A tak niby wszystko było OK., ale  …. I właśnie tego „ale” chciałbym po prostu uniknąć.
Stabilność sceny określiłbym jako dobrą, choć kreślone lekką kreską kontury źródeł pozornych i brak fundamentu w postaci najniższego basu przypominały efekt uzyskiwany z reguły przy pomocy niewielkich monitorów a nie ponad 30 kg. podłogówek. Niezaprzeczalną zaleta takiego stanu rzeczy było za to natychmiastowe znikanie kolumn i nad wyraz sympatyczna przestrzenność i tzw. napowietrzenie dźwięku.

Patrząc z perspektywy czasu EgglestonWorks Fontaine Signature wydają się być niemalże całkowitym zaprzeczeniem stereotypu amerykańskiego typu grania utożsamianego z rozbuchaną, potężneą i spektakularną manierą reprodukcji dźwięku. Dzięki temu, łamiąc konwenanse stają się wielce ciekawą propozycją na rynkach europejskich i azjatyckich, gdzie cena metra powierzchni mieszkalnej przyprawia o ciężką migrenę a „duże” pokoje często rozpoczynają się od 15 mkw. Najwidoczniej w Stanach panuje moda nie tylko na kontynentalne uczelnie, ale powoli próbuje się zaadaptować rodzimą myśl techniczną do niemieckich, brytyjskich, czy polskich metraży.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Chillout Studio
Cena: 32 500 PLN (Para)

Dane techniczne:
Tweeter: 1” tekstylny
Przetworniki średnio-niskotonowe: 2 x 6” przetwornik z włókna węglowego
Pasmo przenoszenia: 35Hz – 24,000Hz (-3dB)
Efektywość: 88dB
Impedancja: 8 Ω nominalna, 5 Ω minimalna
Wymiary (WxSxG): 104 x 24 x 34 cm
Waga: 32 kg szt.

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: dwusilnikowy Transrotor ZET 3 + 12″SME + Transrotor MC Merlo Reference + zasilacz Transrotor Konstant M-1 Reference
– Przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Audio Sensor Prelude IC
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5
– Przedwzmacniacz: Jeff Rowland Corus
– Końcówka mocy: Jeff Rowland 625
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + przewód LC-2mk2; Amare Musica Silver Passive Power Station
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips; Acoustic Revive RAF-48H

Opinia 2

Z uwagi na dość rzadkie wizyty w naszych progach zestawów głośnikowych, z niekłamaną radością przyjęliśmy propozycję, przetestowania amerykańskich kolumn zamkniętych w wymyślnych obudowach. Jak wspominałem przy okazji opisu amplifikacji Jeffa Rowlanda, projekt plastyczny ma duże znaczenie, jednak jeśli chodzi o zestawy głośnikowe, jest kilka szkół definiujących kształt ich brył. Jedni zaczynają od wizualizacji, dostosowując współgrające z pomysłem komponenty generujące „sound”, inni zaś zakładając taki, a nie inny komplet przetworników, komputerowo symulują najlepsze dla ich pracy gabaryty obudów. Niemniej jednak wszyscy mają jeden cel – dążą do ideału, jakim jest utopia, czyli odwzorowanie muzyki na żywo. Nie wiem jaki klucz w procesie wizualizacji przyświecał w tym przypadku, ale wyciągnąwszy kolumny z kartonów, efekt pracy projektantów przyjąłem z może nie euforycznym „łał”, tylko stonowanym „jest przyzwoicie” (kwestia gustu), ale za to wykończenie znacznie pobudziło moje wysublimowane pokłady estetyki, potwierdzając tym punktem ich aspiracje do miana High-End’u. Tym krótkim wstępem, z wielką przyjemnością przedstawiam kolejnego w ostatnim czasie przybysza zza oceanu – markę EgglestonWorks, w postaci kolumn Fontaine Signature.

Moje wstępne stonowane wrażenia organoleptyczne, mocno dowartościował sznyt końcowy dostarczonych konstrukcji, a mianowicie wykończenie w lakierze „czarny metalik z palety samochodowej marki Porsche”, który mimo dość kanciastych kształtów górnych krawędzi obudów, daje poczucie dystyngowanego szyku całości projektu. To są kolumny, które oprócz walorów użytkowych posiadają cechy wykwintnych, pięknie prezentujących się, na wzór instrumentu klawiszowego, mebli i spokojnie wpiszą się w większość zastanych pomieszczeń odsłuchowych. Jednak nie jest to najistotniejszy element ich bytu, dlatego wrócę do dalszego opisu budowy. Fontaine Signature to delikatnie przekraczające metr wysokości pochylone do tyłu konstrukcje ze znajdującym się na szczycie głośnikiem wysokotonowym i usytuowanymi poniżej dwoma sześciocalowymi średnio-niskotonowcami. Zestaw przetworników zamocowany jest na wkomponowanej w przednią ściankę płytę drapanego, anodowanego na czarno, przykręconego sześcioma śrubami, owalnego płata aluminium. Jak wspomniałem, górna część obudowy jest przycięta kilkoma skośnymi płaszczyznami, które mogą być jedynym spornym punktem ogólnego wyglądu, ale możliwe, że są skutkiem kompromisów związanych z podstawowym ich zadaniem – dźwiękiem. Na tylnej ściance znajdziemy dwa niewielkie otwory bass refleks, a w dolnej części umieszczone w zagłębieniu pojedyncze terminale przyłączeniowe (mogłyby być szerzej rozstawione). Żadnych zbędnych fajerwerków, tylko prostota w połyskującym samochodowym czarnym metaliku. Konstruktorzy przewidzieli osłony na głośniki, ale do recenzji nie zostały dostarczone i próbując zwizualizować sobie ten pomysł stwierdzam, że gołe fronty są chyba lepszym rozwiązaniem. Tym bardziej, że jako zabezpieczenie przed przypadkowym kontaktem, wysokotonówki zaopatrzono w trójnogie, druciane pająki ochronne, które jeśli ktoś ma takowe życzenie, można spokojnie zdemontować. Producenci wiedząc o zbawiennym wpływie wkręcanych w dolne płaszczyzny kolców, przewidzieli takowe w komplecie, czym spełnili najbardziej wyszukane zachcianki potencjalnego nabywcy. Mając załatwioną sprawę wizji lokalnej, przystąpiłem do prozaicznej, ale warunkującej byt amerykańskich produktów czynności odsłuchowej.

Przesiadka na zdecydowanie niższe pułapy często ciągnie za sobą spory czas akomodacji i tak też było tym razem. Pewne wzorce są zarezerwowane dla wysublimowanych konstrukcji, jednak jeśli bierzemy na odsłuchy coś z niższej półki, nie można wymagać cudów i należy ustawić próg wymagań na odpowiednim poziomie. Proszę nie odebrać źle tego wprowadzenia, gdyż staram się jedynie, uczulać wszystkich przed pochopnymi, zbyt szybkimi ocenami słuchanych urządzeń. Inną ważną sprawą przed formowaniem jakichkolwiek wniosków, jest zapewnienie jak najlepszych warunków pracy, a nie powielanie wyświechtanych sloganów w stylu „jak coś jest dobre, to zagra z byle czym”. Oczywiście, że zagra, tylko czy na maksimum swoich możliwości? Przykładem potwierdzającym moje dywagacje są opisywane kolumny. Wypinając referencyjne zestawy głośnikowe, miałem do wyboru dwa komplety okablowania – zestaw Bravo’ Consequence tego wymaga, a wiedząc, że w większości przypadków lepiej wypada model Exquisite, zostawiłem go jako pewnik powodzenia tej kombinacji. Tymczasem kilkugodzinne odsłuchy amerykańsko-japońskiego mariażu, nie przynosiło spodziewanych pozytywnych wrażeń. Nie było źle, tylko coś nie do końca iskrzyło (było mocno za szczupło), a że nie lubię się męczyć słuchaniem, stwierdziwszy pewne braki w masie przekazu, zamieniłem głośnikowce na model SLC i wszystko zaczęło układać się w przyzwoitą całość. Zastosowane jako drugie druty Harmonixa, dociążają przekaz, co Egglestony przyjęły z ulgą, a biorąc pod uwagę dużą rozdzielczość mojej elektroniki, ten ruch jawił się jako niezbędny i tak zostało do końca testu. Gdy dobrany zestaw zaczął pokazywać pozytywne aspekty brzmienia, zacząłem penetrować zbiory pod kątem repertuaru do recenzji.

Tak się złożyło, że wizyta Amerykanów zbiegła się z testem wkładki gramofonowej i na moim Feickercie wisiał cartridge, nowowprowadzanej na nasz rynek marki London Audio Engineering Components (test). Wszystkie modele to wysoko-poziomowe MC, charakteryzujące się eliptycznym szlifem, który w tym wydaniu gra nieprzyzwoicie nasyconą barwą i sporym ciężarem dźwięku, prezentując tym kwintesencję mięsistości analogu. Gdy zaobserwowałem lekką zwiewność recenzowanych kolumn (mimo korekty kablami), nawet przez chwilę nie zawahałem się, czy start testu od źródła drapiącego czarne płyty, będzie dobrym posunięciem i na talerzu wylądował krążek Johna Coltrane’a w Quartecie z projektem „Ballads” z 1961 roku. Ta spokojna naładowana dużą dawką emocji muzyka, okraszona pięknym barwowo saksofonem Johna w akompaniamencie reszty zespołu, pozwoliła wyłuskać z amerykańskich kolumn to, co mają najlepszego do zaoferowania. Rozpiętość sceny w szerz i głąb była bardzo dobra i każdy muzyk miał swój nienaruszalny obszar wirtualnego świata. Otwartość i swoboda grania, dawała poczucie oddechu w muzyce, na co zawsze staram się zwracać uwagę. Niemałą zasługą takiej prezentacji jest łatwość ustawienia paczek zza oceanu w optymalnym miejscu odsłuchowym, co zajęło mi dosłownie kilka minut, a to nie zawsze jest takie proste, czego miałem okazję doświadczyć z kolumnami Audio Soulutions. W przypadku kłopotów z uzyskaniem zadowalających efektów budowania sceny spektaklu muzycznego, stary wyjadacz zawsze sobie poradzi, ale ktoś mniej zaprawiony w bojach, może manierę skrupulatnego umiejscowienia słuchanych głośników zakwalifikować jako porażkę. Dlatego łatwo ustawialne generatory fal dźwiękowych, prawdopodobnie szybciej znajdą potencjalnego nabywcę i do takich należą amerykańskie produkty. Z uwagi na fakt dość leciwej kompilacji Quartetu Coltrane’a, poszukałem czegoś świeższego, co mogłoby dać wgląd w inne aspekty dobiegających do mych uszu drgań cząstek powietrza i nastała era bluesa. Bywający u nas na jesiennych wystawach audio panowie: Wolfgang Bernreuther i Rudi Bayer zrealizowali wespół z przykładającą dużą uwagę do jakości nagrania firmą Cleraraudio krążek „Brothers & Frends”. Materiał źródłowy na tym poziomie, pozwala na swobodne formowanie wiążących wniosków o grającym sprzęcie. Po potwierdzeniu zachowania jakości sceny, tym razem szczególną uwagę zwróciłem na zakresy częstotliwościowe. Tutaj było trochę inaczej niż bym tego osobiście oczekiwał, a mianowicie, mimo próby podgrzania atmosfery gry (przewód SLC), nadal odczuwałem zbytnią zwiewność muzyki. Może jestem trochę przeczulony na tym punkcie, ale przesłuchawszy na swej drodze audiofila sporo kombinacji sprzętowych, wiem, że mogłoby być trochę gęściej na środku i grubiej w dole pasma, przy pozostawieniu góry bez ingerencji. Dla kogoś przedkładającego szybkość nad kolor, prawdopodobnie taka polaryzacja barwy będzie strzałem w dziesiątkę, niemniej jednak muśnięcie w dół, na pewno by nie zaszkodziło. To oczywiście jest łatwe do skorygowania dobraniem odpowiedniej elektroniki, która już z pułapu cenowego testowanych kolumn zachowa się całkowicie inaczej niż moja, ale ja mam opisać sygnaturę brzmienia w miarę neutralnie w stosunku do mojego wzorca, a ostatni szlif w docelowym secie należy do klienta. Wracając do popisów muzyków, muszę stwierdzić, iż mimo lekkiego odchudzenia nadal prezentowali się bardzo atrakcyjnie, gdyż ten niby mankament pozwolił na dogłębne wejrzenie w grę instrumentów i ocenę wirtuozerii władania nimi. Ta druga, potwierdzająca wstępne spostrzeżenia płyta, przemknęła niczym piorun i chcąc sprawdzić jak Egglestony różnicują nagrania, wybrałem krążek Kari Bremnes pt. „You’d have to be here”. Mocno osadzona w basie kompilacja pokazała umiejętności soczystszej prezentacji, czym utwierdziła m nie w przekonaniu, że kolumny nie grają na jedno „kopyto”, ale trzeba umiejętnie dobierać towarzyszące komponenty toru i żonglować trochę repertuarem. Synergiczne zestawienie pokaże nam szybkość i otwartość, przy dobrej barwie.

Amerykańskie kolumny to prawie początek oferty i nie można oczekiwać od nich czegoś, co jest zarezerwowane dla wyższych modeli, ale już na tym pułapie cenowym możemy zakosztować dobrego grania. Warunek jest jeden, przy łatwości ustawiania na docelowym miejscu, dobranie odpowiedniej temperaturowo elektroniki, wymaga trochę zachodu. Ale zabawa w audio jest często poszukiwaniem samym w sobie i łatwo kompletowalne zestawienia szybko się nudzą, zmuszając audiofila do ciągłych zmian, tymczasem początkowa walka o konsensus – kolumny + reszta systemu, może zauroczyć nas na dłużej. Takie są właśnie Egglestony, nietuzinkowo wyglądające, i wymagające od nabywcy dopieszczenia odpowiednią jakością toru odsłuchowego. Tylko proszę nie demonizować moich tez jako wyroczni, odbierając skreślone słowa jako opis bezbarwnych suchotników, gdyż mój wzorzec (Bravo Consequence) w żartach został ostatnio określany jako „tępa barwa żyrardowska” (bogu ducha winne miasto położone nieopodal stolicy). Dlatego można spokojnie przyjąć, iż testowane kolumny są dość neutralne temperaturowo z lekką odchyłką w stronę wyszczuplenia, które łatwo okiełznać stosownymi dodatkami. A znając sporo samotni znajomych audiofilów, w których notorycznie występują problemy akustyczne wzbudzających się fal stojących, takie nieduże podłogówki wykorzystają do swoich celów, umiejętnie czerpiąc to co najlepsze z tych niby dolegliwości pomieszczenia. Dlatego, nawet gdy ktoś ma niedużą pokój odsłuchowy, spokojnie może wpisać Egglestony Fontaine Signature na listę potencjalnych kandydatów do ożenku. Można się mile zaskoczyć.

Jacek Pazio 

System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX, platforma antywibracyjna Acoustic Revive RST-38H, platforma antywibracyjna Audio Philar
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII, London AEC C91E “POD”
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”

Pobierz jako PDF