1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Furutech e-TP60 ER

Furutech e-TP60 ER

O ile oczywistym i niepodlegającym dyskusji faktem jest, że profil naszego portalu obejmuje głównie zagadnienia stricte high-endowe, to od czasu do czasu pozwalamy sobie na odrobinę luzu, zdjęcie krawatów i sięganie po urządzenia zdecydowanie rozsądniej wycenione. Aby jednak tak się stało muszą one mieć w sobie pewne magiczne „coś”, co nas zaintryguje, przykuje uwagę a przede wszystkim wytrzyma próbę czasu w naszych systemach, tocząc ciężkie boje z nieraz wielokrotnie droższą konkurencją. Taki los spotkał m.in. rodzimy wzmacniacz Egg-Shell Prestige 9WST, japońskiego Lebena CS-300F, czy wreszcie ostatnio przez nas testowanego niepozornego Auralica Aries Mini. I w tym momencie pojawia się drobny dysonans, no bo jak zaproponować, zasugerować pozostałe elementy toru, żeby z jednej strony nie zostać posądzonym o całkowite oderwanie od szarej rzeczywistości a z drugiej nie popełniać zbytnich konfiguracyjnych mezaliansów. Powyższe zasady dotyczą również akcesoriów zarówno antywibracyjnych, jak i zasilających, których, jak to wielokrotnie udowodniliśmy pomijać nie należy. O ile z wszelakiej maści podstawkami, podkładkami i platformami do tej pory jakoś sobie radziliśmy biorąc na warsztat całkiem szerokie spektrum cenowe o tyle z przystępnie wycenionymi kondycjonerami i listwami bywało różnie. Dlatego też nie chcąc wywoływać stanów lękowych przeplatanych atakami histerycznego chichotu zamiast Furutecha Pure Power 6 za 40 kPLN dobrze byłoby móc zaproponować coś chodzącego w adekwatnej wadze. W tym celu postanowiliśmy zaryzykować i osobiście sprawdzić co piszczy w trawie już na początku cennika jednego z potentatów w tej dziedzinie – japońskiego Furutecha zamawiając na testy TP60 ER, czyli limitowaną wersję podstawowej i nie ma co się oszukiwać, najpopularniejszej listwy e-TP60E.

Już na sklepowej półce 60-ka przeciąga wzrok intrygująco czerwonym eleganckim kartonowym pudełkiem, co biorąc pod uwagę, że przeważająca większość konkurencji decyduje się na smutne szarości, daje jej kilka dodatkowych punktów przewagi. Po zsunięciu rubinowej banderolki jest już zdecydowanie spokojniej, choć trzymając w ręku opakowanie zaczynamy się zastanawiać, czy aby przypadkiem jego zawartość nie stoi przypadkiem gdzieś bok. Serio, serio – limitowana wariacja nt. podstawowego dystrybutora prądu Furutecha wagowo wpisuje się nawet w nie w trend „slim fit” co ostatnio zauważony przeze mnie przerażające „skinny”. Całe szczęście szybki rzut oka do wszystkowiedzącej sieci dał jednoznaczną i jasną jak słońce odpowiedź czemu tak jest. Skoro obudowę wykonano z lekkich aluminiowych profili – stanowiącego płytę górną szczotkowanego i anodowanego na czarno korpusu a we wnętrzu jest tylko okablowanie solid core poprowadzone od wejściowego IEC-a do sześciu gniazd wyjściowych typu Schuko,  to 0,94 kg przestaje dziwić i niepokoić. Zapobiegliwie pomyślano też o gumowych nóżkach zapobiegających przesuwaniu się listwy po podłodze.
Jak przystało na specjalistę od typowo audiofilskiej metalurgii w 60-ce nie mogło zabraknąć autorskich rozwiązań, więc niejako na początek wspomnę jedynie o tajemniczej technologii wykorzystującej materiał „Formula GC-303”, którym pokrywane są wszystkie łączenia i wewnętrzne powierzchnie obudowy, w celu eliminacji na drodze pochłaniania fal elektromagnetycznych tamże powstających. W odróżnieniu od wersji standardowej do wewnętrznego okablowania zamiast przewodów  14 AWG użyto …  jak to enigmatycznie stwierdził producent „nieco innych” połączeń o większej średnicy a zamiast gniazd FI-E30 ze złoconymi stykami z fosforobrązu (G) znajdziemy ich wersję rodowaną (R) mogącą pracować pod obciążeniem 1850 W.
Oczywiście podczas produkcji nie zapomniano o dwustopniowym procesie obróbki kriogenicznej (wymrażanie w temperaturze od -196 do -250°C ) i demagnetyzacyjnej (2-Step Cryogenic and Demagnetizing Alpha Process).
Tyle technikaliów i wrażeń natury ogólnej, czyli czas przystąpić do odsłuchów. Biorąc jednak pod uwagę, ze dostarczony przez katowicki RCM egzemplarz był fabrycznie nowy musiałem uzbroić się w cierpliwość i dać mu dłuższą chwilę pograć. Całe szczęście dziwnym zbiegiem okoliczności w czasie odsłuchów dysponowałem testowanymi równolegle zarówno monoblokami Electrocompaniet AW-180M z dedykowanym preampem  EC 4.8, jak i stereofoniczną końcówką Emotiva XPA-2 Gen 2. Słowem było czym Furutecha brzydko mówiąc „przedmuchać”. Po takiej, niewątpliwie hardcore’owej rozgrzewce przyszedł czas na bardziej krytyczne odsłuchy.

O samym wpływie Furutecha jako takim pozwolę sobie nie dyskutować, gdyż uważam, że pewnych oczywistych oczywistości udowadniać nie trzeba, a jeśli ktoś w nie wierzy, neguje i po prostu nie chce usłyszeć, to swoją przygodę z Hi-Fi spokojnie może zakończyć na radioodbiorniku Szarotka, bądź dowolnym boomboksie ustawionym na kuchennym parapecie a zaoszczędzone w ten sposób środki finansowe przeznaczyć np. na sadzonki Pelargonii. Jeśli jednak ów wpływ słyszymy, to wypadałoby jednak go w mniej, bądź bardziej lapidarny sposób określić i opisać. Cóż zatem Furutech robi? Cóż, po pierwsze redystrybuuje, rozdziela prąd pomiędzy wpięte do siebie urządzenia i już na pierwszy rzut ucha można autorytatywnie stwierdzić, że radzi sobie z tym nad wyraz dobrze. Nie dość, że nie odczujemy jego obecności pod postacią limitacji dynamiki, czyli obiegowego zmulenia, to dodatkowo zyskamy „małe co nieco” jeśli chodzi o swobodę i witalność dźwięku. Może zabrzmi to dziwnie i mało wiarygodnie, szczególnie patrząc poprzez pryzmat ceny tytułowej listwy, ale Furutech niejako uwalnia i wyswobadza potencjał wpiętej do niego elektroniki. Efekt jest o tyle intrygujący, że początkowo może się wydawać, iż całość brzmi lżej i bardziej eterycznie. Jednak nic bardziej mylnego. To nie środek ciężkości przesuwa się ku górze a podstawie basowej serwowana jest kuracja odchudzająca, lecz skraje pasma się poszerzają a wspomniany przed chwilą bas zachowuje się tak, jakby w iście ekspresowym tempie przeszedł obóz kondycyjny wespół z Navy SEALs. Stracił „oponkę” a przez to zyskał na szybkości, zwinności i motoryce przez co jego uderzenia subiektywnie odbieramy jako bardziej natychmiastowe i bezpardonowe – twardsze. Wystarczyło bowiem sięgnąć po „Aberrations Of The Mind” Morgana Lefay, by w pomieszczeniu odsłuchowym rozpętało się prawdziwe piekło. Potężne riffy gitar, obłąkańcze i wgniatające w fotel partie perkusji, za którą zasiadł Pelle Åkerlind z niemalże agonalnym rykiem Charlesa Rytkönena nad wyraz bezpardonowo pokazały, że żarty się skończyły. Podobnie sprawy się miały z iście subsonicznym utworem „Firestarter (Empirion Mix)” The Prodigy. Surowe, szorstkie i chropawe elektroniczne dźwięki oparto na potężnym i przytłaczającym basowym rytmie, co najwyraźniej przypadło do gustu Furutechowi, który ani myślał próbować ingerować w ten szaleńczy przekaz starczając do norweskich monobloków nieprzerwany i wartki strumień życiodajnej energii. Nie ukrywam jednak, że dość szybko okazało się, że sporą w tym zasługę ma egzystujący pomiędzy gniazdem ściennym a listwą uzbrojony w 50-ki NCF(R) przewód Furutech FP-3TS762, ale skoro summa summarum nijakich anomalii taki mariaż nie powodował, to warto taką konfigurację mieć na uwadze. Wróćmy jednak do 60-ki.
Wbrew obawom, czy przy tak energetycznym dole gdzieś po drodze nie zgubi się tak lubiane przez większość słuchaczy nasycenie średnicy spieszę donieść, iż wszystko jest w jak najlepszym porządku. Nie ma co prawda mowy typowo stereotypowym „lampowym” wysyceniu, ale bądźmy szczerzy – listwa nie jest od tego, żeby cokolwiek upiększać, maskować, czy faworyzować a dostarczać prąd elektronice, która ewentualnie takie zabiegi może oferować. Tak też jest i w tym przypadku. Jeśli nagranie jest w mirę neutralne o tak właśnie zabrzmi a jeśli ktoś przy konsolecie uznał, że warto trochę „poczarować” to z pewnością to Furutechem w torze wyłapiemy. Jako przykład niech posłuży „The Shape Of A Broken Heart & Acoustic Sessions” Imany, na którym niski, lekko matowy głos wokalistki przepięknie uzupełniają, dopełniają lśniące partie gitary i „robiące klimat” perkusjonalia. Co istotne świetnie zostały pokazane zarówno konturowość źródeł pozornych, jak i swoboda artykulacji i to bez jakże irytującego podkreślania sybilantów. Ot prawdziwe, płynące z głębi serca granie.
Nijak też nie można przyczepić się do odwzorowania akustyki pomieszczeń w jakich dokonywano nagrań. Może nie jest to regułą, ale część populacji złotouchych mniej bądź bardziej świadomie rezygnuje z akcesoriów „uszlachetniających” płynący z gniazdka prąd w obawie właśnie przed utratą wspomnianych mikro informacji i  niuansów. Jednak wielokrotne odtworzenie takich albumów jak bardzo „domowy” skupiony „Cantora” Mercedes Sosy, przepełniony kościelnym pogłosem „Cantate Domino”, czy równie bogaty we wszelakiej maści pogłosy i echa „A Trace of Grace” Michela Godarda.

Najwyższy czas zatem na werdykt. Czy można lepiej? To nie podlega nawet najmniejszej dyskusji – wystarczy tylko wspomnieć bezkonkurencyjnego i niestety adekwatnie do oferowanych możliwości wycenionego Pure Power 6. Można też gorzej i takich przypadków będzie z pewnością zdecydowanie więcej, lecz pozwolę sobie akurat w tym momencie nie posiłkować się konkretnymi nazwami i modelami. Jak zatem w moich oczach i uszach wypadł tytułowy Furutech e-TP60 ER? Szczerze i bez ogródek powiem, że nadspodziewanie dobrze. Jest niezwykle prawdomównym i praktycznie niezauważalnym, transparentnym akcesorium zdolnym potwierdzać zasadność swojej egzystencji w systemach za nieraz mało rozsądne kwoty. Jakie? Spokojnie możemy uznać, że granica 100 000 PLN niespecjalnie rodowaną 60-kę powinna stresować. Nie wierzycie? To na początek zainteresowanych odsyłam do naszej relacji z ostatniej edycji wrocławskiego Audiofila, gdzie w koncertowych wnętrzach Narodowego Centrum Muzyki  e-TP60 ER nader dzielnie radził sobie z dzieloną amplifikacją The Preamp /The Poweramp Einstein Audio Components napędzającą potężne Odeony No.38. Czy potrzeba lepszej rekomendacji? Ci co tam byli usłyszeli i uwierzyli a tym, którym dotrzeć się nie udało a szukają nad wyraz rozsądnie wycenionej listwy zasilającej o ponadprzeciętnych możliwościach nie pozostaje nic innego jak przekonać się na własne uszy. Jeśli jednak prawdomówność i transparentność wersji ER okaże się dla nich zbyt prawdziwa a jak wiadomo naga prawda nie zawsze jest piękna, zawsze można sięgnąć po „zwykłą” TP60E. Będzie cieplej, ładniej i przy okazji nieco taniej.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: RCM
Cena: 2 190 PLN

Dane techniczne:
Ilość gniazd: 6
Maksymalne obciążenie 1850W
Wymiary: 200 x 130 x 60 mm
Waga: 0,94 kg

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– DAC/Przedwzmacniacz/Wzmacniacz słuchawkowy: ADL Stratos
– Streamer/DAC/Przedwzmacniacz: Ayon S-3 Junior
– Przedwzmacniacz: Electrocompaniet EC 4.8
– Końcówki mocy: Electrocompaniet AW-180M; Emotiva XPA-2 Gen 2
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Spec RSA-717EX
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER; GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Pobierz jako PDF