Opinia 1
Pierwsze rozmowy z producentem dotyczące niniejszego testu zaczęliśmy z Jackiem prowadzić ponad rok temu – podczas monachijskiej wystawy High End, w maju 2014r. Prezentująca wtenczas prototypowy egzemplarz ekipa G•LAB Design Fidelity pełna zapału i optymizmu liczyła na to, że już wkrótce wszystko zostanie zapięte na ostatni guzik i finalny, w pełni certyfikowany i zaaprobowany przez brukselskich speców (m.in. od krzywizny banana) produkt trafi nie tylko do naszej redakcji, ale przede wszystkim na światowe rynki. Niestety biurokratyczne realia okazały się zdecydowanie mniej napawające nadzieją i na brutalnych, biurokratyczno – papierologicznych bataliach upłynęło kilkanaście miesięcy. Całe szczęście w momencie, w którym czytają Państwo te słowa jedyny w swoim rodzaju zintegrowany wzmacniacz lampowy BLOCK, bo to o nim mowa, jest już osiągalny w normalnej sprzedaży.
Wygląd Blocka można określić jako tyleż niecodzienny, co intrygujący. Ma w sobie zarówno coś z pierwotnej surowości – obudowa z tzw. „nierdzewki”, jak i z kubistyczno – futurystycznych fantazji rodem z „Gwiezdnych Wojen” G. Lucasa. Jest kontrowersyjny, niejednoznaczny i raz zauważony po prostu zapada w pamięć równie głęboko, co architektura Gaudiego. Proszę mu się tylko przyjrzeć. Centralnym elementem, niejako kręgosłupem, rdzeniem, czy też cokołem łączącym poszczególne moduły w nierozerwalną całość jest czerniona rura kryjąca nie tylko solidne trafo, lecz i pozostałe elementy układu zasilania. Wewnątrz „lewitujących” na jej orbicie czterech stalowych prostopadłościanów umieszczono zaprojektowane i wykonane przez pana Mariana Kopeckiego transformatory wyjściowe i dławik. Główną płytkę drukowaną ulokowano w poziomym, również prostopadłościennym, lecz tym razem mocno spłaszczonym i przymocowanym do wspomnianej „rury” chassis.
Pomimo na wskroś nowoczesnego a przy tym niepowtarzalnego designu, o co w urządzeniach audio ostatnimi czasy niezwykle trudno, Block w swych konstrukcyjnych założeniach jest wręcz książkowym przykładem ortodoksyjnego minimalizmu. Niech Państwa jednak nie zwiedzie widok popularnych 34-ek, gdyż zamiast typowego i popularnego w niedrogich rozwiązaniach push – pulla w trzewiach tytułowej integry drzemie purystyczne zaplecze pracującego w czystej klasie A układu single-ended. Za wzmocnienie sygnału odpowiedzialne są po trzy lampy na kanał – obsługujące stopień phonostage’a podwójne triody JJ E88C, pracujące w stopniu wejściowym i w roli driverów kolejne triody (również podwójne) 6N6P, oraz wspomniane stopnie wyjściowe pod postacią pentod JJ E34L. Każda z lamp posiada własną, dedykowaną „klatkę”, co z jednej strony nadaje całości mocno industrialny wygląd, lecz z drugiej zadowala najtęższe umysły w UE odpowiedzialne za certyfikowanie urządzeń elektrycznych pod względem bezpieczeństwa użytkowania.
Przepraszam, że dokonując swoistej roszady trochę zaburzyłem zwyczajowy porządek recenzji, lecz mając pokrótce omówione zagadnienia czysto techniczne mogę spokojnie skupić się na walorach typowo estetycznych. Jak sami Państwo zapewne zdążyli zauważyć Block nie przypomina typowych wzmacniaczy dostępnych na rynku. Nie jest jedną z wielu wariacji nt. „mamy gotową elektronikę i musimy ją jakoś opakować”. Nic z tych rzeczy. W przypadku, przynajmniej na chwilę obecną, jedynego produktu G•LAB Design Fidelity projekt powstał zapewne najpierw w głowie, a potem na desce kreślarskiej absolwenta Akademii Sztuk Pięknych – pana Mateusza Główki i dopiero potem został zaadaptowany na jakże miłe naszym sercu audiofilskie potrzeby.
Na stosunkowo niewysokim a przy tym pasującym szerokością bardziej do kategorii midi, aniżeli pełnowymiarowych komponentów audio froncie, umieszczono z lewej strony delikatnie zagłębione masywne, toczone pokrętło głośności, oraz znajdujący się nieopodal włącznik główny, a po prawej trzy bliźniacze mu przyciski odpowiedzialne za wybór źródła sygnału. Zero wieloliterowych opisów, świecących diód, czy innych wizualnych atrakcji. Surowość do kwadratu, a raczej do sześcianu, bo przyciski przecież są trzy a nad każdym z nich umieszczono odpowiednio rosnąca liczbę mikroskopijnych kwadratowych piktogramów, umożliwiających dopasowanie – przyporządkowanie wciśniętego (proszę się wsłuchać w charakterystyczny klik) przycisku do analogicznie oznaczonego wejścia RCA z tyłu. A właśnie ściana tylna. Warto wspomnieć, iż zdobią ją autografy twórców a wszelakiej maści interfejsy i przyłącza ukryto w zgrabnym „wykuszu”, co może budzić pewne obawy co do ergonomii, lecz empirycznie miałem okazję się przekonać, że nie taki diabeł straszny jak go malują i nawet montaż uzbrojonych w masywne widły Hydr Signal Projectsa nie nastręczył mi większych problemów. Wejścia liniowe są oczywiście trzy, z czego środkowe prowadzi do przedwzmacniacza gramofonowego dedykowanego wkładkom MM. Z drobiazgów natury użytkowej nadmienię tylko, że pilota nie ma i nie będzie, oznacza to, że jak chce się poklikać, albo zmienić głośność, to trzeba od czasu do czasu cztery litery ruszyć z fotela. W końcu ruch to zdrowie, nieprawdaż?
Zanim przejdę do opisu dotyczącego możliwości brzmieniowych tytułowego wzmacniacza chciałbym zwrócić Państwa uwagę na jeden, acz nad wyraz istotny detal. Otóż Block dysponuje, zgodnie z deklaracjami producenta (my badań laboratoryjnych weryfikujących prawdomówność takich sformułowań nie prowadzimy). „oszałamiającą” mocą 5,5W na kanał. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, w końcu to lampowe single – ended, gdyby nie to, że pan Dionizy Konieczny (Sales Manager) szedł w zaparte i z uporem maniaka powtarzał, że to w zupełności wystarczająca moc, by „uciągnąć” moje Gaudery. Co prawda Arcony oparte zostały na średnio – nisko tonowych przetwornikach aluminiowych i tweeterze AMT, ale jak to u dr. Rolanda bywa odznaczają się dość szybko dającymi się we znaki słabowitym amplifikacjom zarówno przebiegiem impedancji, jak i „wystarczającą” skutecznością. Miałem zatem do wyboru – przeprowadzić cykl sesji odsłuchowych w naszym redakcyjnym OPOSie (Oficjalnym Pomieszczeniu Odsłuchowym Soundrebels) z użyciem ISISów, zorganizować sobie jakieś inne wysokoskuteczne kolumny, lub … posłuchać przedstawiciela producenta i w razie fiaska ograniczyć się do rzutu monetą pomiędzy dwoma pozostałymi rozwiązaniami. Nie mając za bardzo nic do stracenia postawiłem na bramkę numer trzy i … cytując klasyka „Bingo!”. Oczywiście początkowo do tematu podchodziłem z adekwatną do zaistniałej sytuacji, bo przecież nie wrodzoną (u ponad 100 kg ogra), delikatnością. Dlatego też na pierwszy ogień poszedł nastrojowy album „Popular Problems” Leonarda Cohena, jednak łatwość tego repertuaru była tylko pozorna. Niby niski, zachrypnięty głos wokalisty, który nomen omen nigdy nie był królem ekspresji, zamiast krzyku preferując zdecydowanie bardziej spokojne i stonowane formy artystycznego wyrazu nie stanowił zbyt ambitnego wyzwania, jednak okraszony delikatnymi chórkami i przeszkadzajkami syntetyczny bas wtórujący fortepianowi potrafi na niezbyt wydajnych prądowo konstrukcjach nader skutecznie zamulić i przykryć grubym kocem cały przekaz. Jednak tym razem nic podobnego nie miało miejsca. Będący w nieustająco dobrej formie Cohen został lekko przybliżony ku słuchaczowi a znajdujące się na drugim i trzecim planie źródła pozorne cały czas zachowywały właściwe sobie wymiary. Co prawda kreowanie przestrzeni i związana z tym gradacja planów oparte były głównie na faworyzowaniu namacalności, czasem nawet kosztem zachowania sztywnych reguł perspektywy, lecz jestem w stanie przejść nad tym zabiegiem do porządku dziennego. Powód jest oczywisty – dźwięk czaruje a może raczej oczarowuje namacalnością i bliskością muzyków/instrumentów nie epatując przy tym zbytnim wyostrzeniem krawędzi i bijącą po oczach fakturą, których i tak w rzeczywistości nie mielibyśmy okazji dostrzec. Nie chodzi bynajmniej o mniej, bądź bardziej kosmetyczne zabiegi zmiękczająco – blurujące, lecz bycie bliżej prawdy – rzeczywistości, aniżeli ordynarne przejaskrawienia i okołosamplerowe sztuczki. Szukając fotograficznej analogii – HDR w portrecie niezwykle rzadko się sprawdza i podobnie jest też w muzyce.
Dźwięk był niezwykle zwarty, spójny i wręcz odwrotnie proporcjonalny pod względem prezentowanej motoryki do deklarowanej, czysto teoretycznie słabowitej mocy. Próbując umiejscowić go pod względem podejścia, maniery, z jaką reprodukuje zadany mu materiał muzyczny muszę przyznać, że Block całkiem zgrabnie wpisuje gdzieś pomiędzy reprezentującą obóz single-ended końcówkę Tellurium Q Iridium 20 II a klasyczną, acz niezwykle żywiołową lampowa integrę Leben CS-300F. Oczywistą cechą wspólną wymienionych amplifikacji i tytułowego wzmacniacza jest „pozornie” niewielka moc, której parametry mierzalne mają się zupełnie nijak do doznań czysto empirycznych, czyli odsłuchu. Bo w końcu jak opisać sytuację, kiedy wiemy, że właśnie grający u nas wzmacniacz ma moc wynoszącą raptem kilkanaście, czy nawet kilka, jak bohater niniejszej recenzji, watów a bez trudu wysterowuje kolumny, przy których niejedna „muskularna legenda” musiała się nieźle napocić.
Skoro tak dobrze poszło Blockowi z wiekowym bardem czas było sięgnąć po coś bardziej masywnego i zarazem gęstego – np. „Anastasis” Dead Can Dance. Gdy suto okraszona elektroniką „symfonika” stanowiąca tło do niemalże wprowadzających w stan transu partii wokalnych zaczęła dobiegać z Gauderów mój szacunek do polskiej konstrukcji wzrósł o kolejne kilka punktów. Nisko schodzący a przy tym świetnie zróżnicowany bas trzymany był na zaskakująco krótkiej smyczy, dzięki temu nie degradował selektywności pozostałej części pasma. Wyłącznie w superlatywach wypada wypowiadać się również o gładkości i spójności reprodukowanego spektaklu muzycznego. Zamiast niezwiązanych ze sobą, odseparowanych dźwięków Block podchodził do tematu bardzo szeroko – globalnie. Rozpoczynał od ogółu, kreśląc przekaz – myśl przewodnią, na którym opierała się akcja a następnie, w sposób całkowicie płynny i naturalny, pozwalał słuchaczowi skupić się i śledzić poszczególne detale – partie konkretnych wokalistów, czy instrumentów.
Na koniec zostawiłem hardrockowy „War Of Kings” Europe. Rozmach, wykop i iście epicką spektakularność udało się całkiem udanie odwzorować, lecz gdy pokrętło volume wędrowało zbyt daleko w prawo do głosu dochodziły prawa fizyki i scena zaczynała się zauważalnie kurczyć by w kulminacyjnych momentach przemycać nawet lekką kompresję. Oczywiście dziecięcą naiwnością byłoby z mojej strony liczenie, że w tak a nie inaczej skonfigurowanym systemie Block zagra zawsze, wszystko i na każdym poziomie głośności. I taka sytuacja jak widać miejsca nie miała, za to dobierając do tytułowej integry dedykowane, bądź dysponując już odpowiednio wysokoskutecznymi kolumnami z powodzeniem można sięgać nawet po cięższy od legend „pudelmetalu” repertuar.
I jeszcze jedno. Kiedy praktycznie wszystko, co miałem do napisania napisane zostało, już zupełnie „poza konkursem” włączyłem z czystej ciekawości i sentymentu dawno niesłuchany „Beggars Banquet” The Rolling Stones (24Bit/88,2kHz). O tym, że muzycznie album cały czas się broni nie muszę chyba przypominać, lecz od strony realizacyjnej już tak różowo nie jest. Pomimo swojej gęstości w większości przypadków wypada zbyt sucho i w pewien sposób anorektycznie. Brakuje w nim prawdziwego mięcha, krwistej tkanki i jakiegoś takiego ludzkiego ciepła. Tymczasem Block w jedynie wiadomy sobie tajemny sposób sprawił, że z do bólu cyfrowego pliku udało się osiągnąć namiastkę, bo namiastkę, ale zawsze czegoś na kształt analogowej organiczności. Co prawda nadal głębokość sceny nie przekraczała tej w brodziku dla przedszkolaków, lecz całość układała się w coś nie tylko sensownego pod względem kompozycyjnym, lecz przede wszystkim zaczynała spełniać kryteria trójwymiarowości.
G•LAB Design Fidelity BLOCK już podczas statycznej prezentacji na zeszłorocznym monachijskim High Endzie zauroczył nas unikalna bryłą i jasną dedykacją określonej grupie docelowej. Bez podlizywania się i tzw. grania pod publiczkę wiadomo od razu, że nie jest to idealny kandydat na pierwszy krok w audio. Za to wszyscy ci, którzy dość mają niekończących się poszukiwań i rosnącej w zastraszającym tempie listy kiedyś posiadanych urządzeń powinni na spokojnie usiąść i posłuchać Blocka w zaciszu własnych czterech kątów. Szansa na to, że jakość pochodzących z tego uroczego lampowca watów okaże się zdecydowanie bardziej istotna od ich ilości.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center; QAT RS3
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R;
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Minął dokładnie rok, gdy wespół z Marcinem odwiedzając w 2014r wystawę w Monachium, natknęliśmy się na wtedy jeszcze statyczną prezentację dzisiaj opisywanego produktu. Tak tak, aby coś zostało dopuszczone do sprzedaży, obwarowane jest makabryczną papierologią , która w naszym zrzeszonym z Unią Europejską kraju mniej więcej tyle twa. Ale nie ma co narzekać, gdyż jak znam życie, projekt mógł w tym czasie ewoluować do ostatecznej wersji, by teraz zaprezentować pełnię swoich możliwości sonicznych. A mowa o rodzimej produkcji wzmacniaczu lampowym Block, powołanym do życia przez grupę G – LAB DESIGN – FIDELITY, który będąc w swych założeniach konstrukcją bezkompromisową, oferuje jedynie 5,5 Watt na kanał w królewskiej klasie ”A”. Co z tego wydawałoby się skazanego na sromotną porażkę (cena wzmacniacza oscyluje w kwocie niższej niż mój jeden kabel głośnikowy) sparingu wynikło, zdradzę w dalszej części tekstu.
Patrząc na bryłę Blocka’a, nie sposób powstrzymać się od twierdzenia, że aby tak umiejętnie wizualnie umieścić na orbicie walca kilka różnych kostek z drapanej stali nierdzewnej, trzeba mieć lekko odklejoną przynajmniej jedną klepkę w naszym narządzie zmysłu – oczywiście w dobrym tego słowa znaczeniu. Rasowy przedstawiciel homo sapiens choćby nie wiem jak się wytężał, skomponowałby pospolitą i na dłuższą metę nudną budowlę z klocków Lego, a nie tak chwytającą za wzrok przestrzenną kompozycję. Nie wierzycie w moje zapewnienia? Proponuję spróbować swoich sił i dać do oceny obiektywnemu opiniodawcy własne „dzieło”, a pewnie okaże się, że lepiej dla społeczeństwa będzie, gdy zostawimy to ludziom kompetentnym w tej materii. Ale wystarczy tych wizualnych dygresji i przejdźmy do clou spotkania. Jak zdążyłem wspomnieć, projekt plastyczny skupia się na ubraniu centralnego, mieszczącego całość układów elektrycznych cylindra w cztery sześciany i jedną dużą platformę nośną dla lamp, czyli prostota i perfekcja w jednym wcielona w życie. Dolne kostki wyglądają jak masywne stopy, gdy tymczasem konstrukcja stoi na skrywającym wnętrzności cylindrze. Górna płaszczyzna w swej centralnej części gości zestaw lamp elektronowych, ukrytych w wyśmienicie współgrających z ogólnym projektem koszykach. Front owej platformy z lewej strony dumnie ubrano w dużą gałkę wzmocnienia sygnału i oldschoolowy, rodem ze starych PRL-owskich urządzeń włącznik, by na drugim biegunie zaimplementować potrójny podobny do włącznika guzikowy selektor wejść. Użycie jednego z tych mechanicznych pstrykaczy, natychmiast przywołuje mi lata młodości. Brawo Panowie. Tył naszej integry wyposażono w gniazdo sieciowe i uziemienie dla przedwzmacniacza gramofonowego na korpusie cylindra, a także zestaw trzech wejść liniowych – w tym jedno phono i pojedyncze terminale głośnikowe na zapleczu lądowiska dla szklanych baniek. Żadnych zbędnych udziwnień. I to byłoby na tyle, jeśli chodzi o wygląd. Zatem przejdźmy do najważniejszego zagadnienia – wzmacniania sygnału, które z racji minimalnej w stosunku do dzisiejszych standardów (gigantyczne moce) bardzo mnie intrygowało.
Początek spotkania z takim hardcore’owym produktem, jak zwykle niósł ze sobą garść domysłów typu: sama dość wysoka skuteczność moich kolumn (90 dB) nie daje gwarancji na poprawne wysterowanie ich przez słabowity wzmacniacz. Dlaczego? Otóż z jednej strony jej wysoki wynik w papierach może być i niestety często jest wyssany z palca, a znowu z drugiej strony, gdy nawet jest bliski prawdy, może okazać się, iż do poruszenia prawie czterdziestocentymetrowych membran niskotonowców, pięć Wattów może nie wystarczyć. Jednak nie deliberując zbytnio –ostatecznie panowie PR-rowcy wiedzieli z czym i gdzie przyszli, wpiąłem tę świeżynkę w swój tor audio i muszę przyznać, że jak na takiego cherlaka, już od startu szło mu całkiem dobrze. Oczywiście zanim przyjrzałem się możliwościom współgrania lampowego gościa z kolumnami z Austrii, zaaranżowałem mu kilkudniową zapoznawczą rozgrzewkę przy taktach uwielbianej przeze mnie muzyki dawnej, śledząc poniekąd przy okazji, w którą stronę skieruje się początkowa ostrość grania fabrycznego piecyka. Gdy bohater dzisiejszego spotkania doszedł już do stanu recenzenckiego, postanowiłem sprezentować mu sparing z wysokoskutecznymi kolumnami, w postaci trzydziestoletnich Klipsch-ów stojących w klubie KAIM. Niestety, ta konfiguracja okazała się zbyt mocno okraszona manierą grania dawnych tubowców, dając nam bardzo krzykliwy, bez wypełnienia i w konsekwencji suchy dźwięk. Tak więc ostrzegam wszystkich mądrych świata audio, że podobne stereotypy – skuteczne kolumny z epoki megafonów plus oferujący kilka „wacików” wzmacniaczyk gwarantują sukces – szybko okazują się pobożnymi życzeniami, a nie aksjomatem. Jako ciekawostkę dodam, że kiedyś w klubie udało nam się zrobić z tych właśnie egzemplarzy Klipsch’a, coś na kształt kontynuatora grania wyspiarskiego Hrbeth’a. Jednak użyliśmy do tego pełnego kompletu odpowiednio modelującego dźwięk okablowania od sieciówek, przez łączówki, po głośnikówki, kilka dobre razy przekraczając tym wartość ukulturalnianych kolumn. Jeśli ktoś nawet widzi w tym sens, to niestety zdroworozsądkowo patrząc, było to leczenie dżumy cholerą, a nie mające głębszy sens posunięcie. Ale wracajmy do naszego zbioru kostek Rubika. Powrót po takiej porażce na stare śmieci – czytaj: do mojej samotni – na szczęście reanimował mój nieco ostudzony entuzjazm. Spodziewałem się grania wyższym środkiem z tendencją przesady, gdy tymczasem okazało się, że była to wina klubowych, zbyt ofensywnych kolumn, a nie otwarcie grającego malucha. Detaliczność dźwięku wspomagana jego ogólnym oddechem, już podczas wstępnych krążków rozruchowych w moim secie wyraźnie pokazywała duże możliwości naszego bohatera, by za drugim podejściem po raz kolejny to potwierdzić. A przecież na pokładzie moich zespołów głośnikowych są również papierowe przetworniki i tuba, ale zaaplikowane według obecnych trendów konstrukcyjnych. Oczywiście nie ma róży bez kolców i taki naciskający na ilość informacji sposób prezentacji materiału zapisanego na płycie, w konsekwencji oferował niekiedy drobne podbicie sybilantów, które często są zmorą słabych realizacji. Może nie były męczące, ale gdy realizator postanowił włożyć mikrofon do gardła artystki lub artysty, słychać było zwiększenie udziału syków w spektaklu muzycznym. W referencyjnej konfiguracji ten aspekt albo nie występował, albo był pomijalny, ale nie oszukujmy się, walka nie była równa. Na usprawiedliwienie bohatera dodam, że nawet jeśli te artefakty już zaistniały, nie degradowały dźwięku, tylko wskazywały potknięcia realizatora, przy których nieco słabsze urządzenie mogło mieć problem. I nie piszę tego aby deprecjonować testowany komponent, ale aby uświadomić potencjalnym nabywcom, że mamy do czynienia z bardzo swobodnie grającym piecykiem i dobór kolumn nie będzie zwykłą formalnością, tylko ważnym przed-zakupowym procesem odsłuchowym. Mając coś tak nietuzinkowego, musimy nieco się przyłożyć, aby osiągnąć pełnię zadowolenia w górnych rejestrach jego możliwości sonicznych, a nie sztampowo przeczytać tabelki w instrukcjach obsługi i w ciemno (głucho) zakupić współpracujące z nim przyszłe kolumny. To ma być konsensus dwóch synergiczne dopasowanych produktów, a nie zakup z łapanki. Ale przejdźmy do wizualizowania generowanego dźwięku, w kompilacji z moimi Trennerami. Gdy końcówka Reimyo została zastąpiony rodzimym produktem, z racji małej mocy stopa perkusji straciła nieco ze swego ciężaru. Nie była płaska jak deska, ale nie generowała już tego podmuchu, jak dwustuwatowy Japończyk. Co ważne, temperatura grania była może nieco przesunięta ku górze, ale nadal obracała się w widełkach ciepłego przekazu. Z pewnością nie odbierałem tego jako szkodliwego rozjaśnienia, tylko sposób na poradzenie sobie z membranami basowymi wielkości starej emaliowanej miednicy. Aby przybliżyć nieco specyfikę wzmacniania dźwięku, posłużę się kilkoma płytami, zaczynając od bardzo często lądującej w napędzie CD ECMowskiej kompilacji Johna Pottera z serii „The Downland Project”, a zatytułowanej „Care – charming sleep”. Kilka motywów Monteverdiego przełamywane innymi pieśniami tamtych czasów, zaśpiewane w dość nietypowy, taki pałający energią i swobodą, bez nadęcia na artyzm sposób sprawiają, że mogę słuchać tego kilkukrotnie w jednej sesji odsłuchowej. To oczywiście ma swoje zalety w postaci dogłębnej znajomości prawie każdej zapisanej na płycie frazy, ale na minus trzeba zaliczyć szybkie znudzenie się tym materiałem. Reasumując, owa przywołana na początku maniera świeżej prezentacji dźwięków, zdawała się bardzo pomagać tej pozycji płytowej, gdyż delikatne przesunięcie ciężaru w stronę wyższego środka, powodowało spektakularne, często chwalone przez odwiedzających mnie gości doświetlenie sceny muzycznej. Idąc dalej tym tropem, chcę przywołać wokal Johna Pottera, który czerpiąc z takiego postawienia sprawy, tak rozbrzmiewał w mym pokoju, że swym wolumenem przegrywał jedynie z ograniczającymi go ścianami i sufitem. Jak na taki stosunkowo tani produkt z działu wzmacniania sygnału, było to bardzo pouczające doświadczenie. Widać ewidentnie, że jednak i na takim pułapie cenowym da się zrobić coś grającego co najmniej ciekawie. Ale nie samą muzyką dawną człowiek żyje, dlatego musiałem sprawdzić, jak wypadnie rozkład kilku artystów na scenie. Do tego punktu testu zaprzągłem gramofon z winylem Enrico Ravy i Dino Saluzzi’ego w quintecie zatytułowanym „Volver”, a wydanym przez ECM. Tak tak, jestem nudny, ale co ja poradzę, że ta wytwórnia ma monopol na tak wysoki standard jakości nagrań i naprawdę trzeba się postarać, by znaleźć jakąś wpadkę. Dlatego też, ta monachijska oficyna jest u mnie numerem jeden podczas współpracy recenzenckiej i szlus. Ale do rzeczy. Nieprzypadkowo wziąłem na tapetę tę płytę, gdyż jest to co prawda bardzo powoli, ale konsekwentnie rozwijająca się opowieść kilku artystów. W rozpoczynającym krążek utworze, sukcesywnie włączają się w dialog pomiędzy sobą, pokazując dokładnie, gdzie realizator posadził każdego z nich. Odrobina wyciszenia i nagle gdzieś w oddali słyszymy muzyczne frazy gitary, na której tle, nieco bliżej z lewej strony wchodzi akordeon Salizziego, by później swój udział z prawej strony zaznaczył kontrabas i blachy perkusji. Apogeum tego utworu, to wejście trąbki Enrico Ravy, jako centralnie umieszczonego źródła pozornego. I gdy utwór dobiegł do końca, okazało się, że może nie była to wierna kopia możliwości mojego pełnego seta z Japonii, ale jak na debiutującego w świecie audio i chyba zbyt wstrzemięźliwie w stosunku do możliwości sonicznych wycenionego pretendenta do zaistnienia na rynku, wypadło bardzo dobrze. Na koniec muszę przyznać, że znalazłem repertuar, który pokonał naszego bohatera. Co prawda do średnich poziomów głośności dzielnie się bronił, ale po przekroczeniu punktu „G” na potencjometrze, obraz muzyczny mocno tracił na czytelności i gradacji planów. Proszę jednak wziąć na tę przygodę spory margines tolerancji, gdyż jako wsad do kompaktu posłużyła płyta rodzimej folk-metalowej grupy Percival, z którą problem ma większość stacjonujących na testach u mnie urządzeń. Raz, że jest niezbyt dobrze zrealizowana, a dwa, że uważam to za coś na kształt własnowolnego niszczenia komórek mózgowych potencjalnego słuchacza, co udało mi się porzucić już kilkanaście lat temu. Tak więc, proszę nie wyciągać z ostatnich kilku zdań zbyt daleko posuniętych wniosków, tylko przyjąć je, jako czysto informacyjne dane solidnie podchodzącego to oceny recenzenta. Sądzę, że z kolumnami o nieco mniejszych przetwornikach byłoby znacznie lepiej, ale nie oszukujmy się, raczej nikt nie będzie rozglądał się za królewską klasą „A”, do masowania wnętrzności muzyką szatana. Takie urządzenia powstają dla wyedukowanego melomana, który doceni kunszt konstruktorów w oddaniu prezentacji ulubionej muzyki. Powtarzam, muzyki, a nie zbioru przekrzykujących się nawzajem instrumentów i wokalistów, dla których tak z pamięci na jednym oddechu wyliczyłbym co najmniej kilka idealnych, ale niestety całkowicie innych wzmacniaczy.
Puenta? Fajnie, że ludziom w naszym kraju chce się tworzyć podobne produkty. Block, będąc fuzją pomysłu na biznes, udanej konstrukcji elektrycznej i ciekawej bryły zdaje się rokować osiągnięcie końcowego sukcesu. Dlaczego tak sądzę? Proszę zabrać produkt firmy G-LAB DESIGN – FIDELITY do siebie na testy nawet z założenia zbyt trudnymi kolumnami, a okaże się, że to, co napisałem wcześniej, czyli: otwartość grania, dobrze poukładana scena i co ważne dla naszych drugich połówek wygląd tak Was do siebie przekonają, że zapragniecie poszukać dla niego godnych przetworników. Pięciowatowy wzmacniacz w klasie „A”, to inny świat obcowania z muzyką i gdy przy nawet przypadkowym kontakcie słuchowym, choć przez chwilę zatli się w Was iskierka romantyka, możecie przegrać z tym pragnieniem z kretesem. Naprawdę polecam spróbować, ale ostrzegam również ignorantów, że nawet przy złym nastawieniu mogą się pozytywnie zaskoczyć.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Producent: G LAB Design Fidelity
Cena: 5 000 €
Dane techniczne
Moc wyjściowa: 2 x 5,5 W
Pasmo przenoszenia: 30 Hz – 30 kHz/-2 dB
Pobór mocy: 120 W
Wejścia: 2 x liniowe, 1 x gramofonowe (MM)
Lampy: 2 x E34L, 2 x E88C, 2 x 6N6P
Waga: 20 kg
Wymiary (WxDxH): 339 x 288 x 208 mm (bez lamp)