1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Gato Audio CDD-1

Gato Audio CDD-1

Opinia 1

Choć Gato Audio już od ładnych paru lat jest obecne na naszym rynku dopiero teraz, po zmianie dystrybutora udało nam się zdobyć na testy ich topowe, najbardziej charakterystyczne a zarazem, przynajmniej naszym zdaniem, najładniejsze urządzenia – wzmacniacz zintegrowany AMP-150 i odtwarzacz CD, określany przez samego producenta przetwornikiem z transportem CDD-1. Jednak już podczas wstępnych oględzin i odsłuchów doszliśmy wspólnie z Jackiem do, miejmy nadzieję słusznych wniosków, iż zamiast opisywać za jednym zamachem kompletny system warto skupić się na każdym z przedstawicieli duńskiego High-Endu z osobna a dopiero na końcu zawrzeć stosowne podsumowanie wraz z subiektywną oceną „zgrania się” takiego firmowego dania. W związku z powyższym logicznym wydaje się podążać wraz z drogą sygnału i tym oto sposobem w pierwszej kolejności na naszych łamach publikujemy recenzję źródła a test amplifikacji ukaże się w ciągu najbliższych paru tygodni.

Zanim jednak przejdę do opisu walorów wizualnych i brzmieniowych tytułowego dyskofonu chciałbym uczynić małą dygresję i wspomnieć może nie bezpośrednio o samej genezie powstania Gato Audio, lecz raczej o ludziach za nią stojących i markach w, których za przeproszeniem maczali palce. Dla starych, nie tyle wiekiem, co stażem i zainteresowaniami audiofilów panowie Poul Rossing, Frederik Johansen, Kresten Dinesen i Milad Kahfizadeh na pewno nie są anonimowymi postaciami. Dla osób jednak niekoniecznie mających czas, bądź ochotę na śledzenie branżowych konotacji spieszę wyjaśnić, że Poul Rossing jest założycielem swojego czasu wielce popularnej w Polsce marki Avance (obecnie znajdującej się w chińskich rękach) i reaktywatorem świetności Gamuta, z ww. projektami związany był również Milad Kahfizadeh. Właśnie w Gamucie Rossing spotkał Frederika Johansena, który pracował wcześniej dla kolejnych niekonwencjonalnych marek – Thule, oraz Holfi. W obu przedsięwzięciach miał swój udział nie kto inny, jak Kresten Dinesen odpowiedzialny m.in. za projekty obudów. Krótko mówiąc panowie powołując do życia w 2007 r. Gato postanowili wreszcie zrobić coś wyłącznie na własny rachunek i zamiast co jakiś czas spotykać się w nie do końca komfortowych okolicznościach, bądź siedzieć w bujanych fotelach odcinając kupony od poprzednich inwestycji, tworzą urządzenia nie dość, że niebanalne pod względem stylistycznym to jeszcze nader sensownie, jak na obecne high-endowe standardy, wycenione urządzenia. Jeśli zaś chodzi o brzmienie to … nie będziemy uprzedzali faktów i zapraszamy do lektury.

Patrząc na tytułowe urządzenie po prostu nie można przejść obok obojętnie – albo się taki design kocha, albo nienawidzi, choć prawdę powiedziawszy podczas kilkutygodniowych testów nie spotkałem nikogo, kto by nie wypowiadał się o tych duńskich audio-bibelotach wyłącznie w samych superlatywach. Surowość szczotkowanego frontu i użebrowań zaokrąglonych boków łagodzi ciepło i elegancja polakierowanej na wysoki połysk drewnianej płyty wierzchniej pokrytej przepięknym orzechowym fornirem (dostępne są również wykończenia czarnym i białym lakierem fortepianowym). Wyprofilowanie centymetrowej grubości płata czołowego jednoznacznie nasuwa mi skojarzenia ze „sleep maskami” przydatnymi np. podczas długich podróży lotniczych. Jednak i tak uwagę przykuwa centralnie umieszczone, okrągłe okno niekonwencjonalnego mlecznobiałego (na zdjęciach do głosu dochodzi niebieska dominanta, więc pozwoliłem sobie zamieścić wersje widziane gołym i uzbrohonym w obiektyw okiem) wyświetlacza z klasyczną, zamontowaną wzorem zegarowej dokładnie w środku wskazówką odmierzającą nie tylko czas od rozpoczęcia utworu/płyty (po wybraniu opcji total time), ale również informującą o częstotliwości próbkowania dostarczonego do urządzenia sygnału cyfrowego. Dodatkowo z sensem i smakiem udało się projektantom rozplanować rozmieszczenie również podświetlanych na czerwono piktogramów przekazujących podstawowe informacje o aktywnym wejściu cyfrowym, zapętleniu, czy stanie pracy odtwarzacza, oraz dwuznakowego wyświetlacza udostępniającego swoje zasoby zarówno podczas odtwarzania płyt CD (nr. utworu), jak i pracy w trybie DACa (ilość Bitów). Co ciekawe zamiast zwyczajowego, dostępnego z poziomu pilota, bądź zlokalizowanego na samej jednostce roboczej przycisku regulację jaskrawości podświetlenia nie dość, ze umieszczono na ścianie tylnej, to jeszcze zastosowano miniaturowej wielkości gniazdo do obsługi którego przydatny okazuje się dołączony wraz z instrukcją i płytą CD ze sterownikami (dostępnymi również na stronie producenta) miniaturowy śrubokręcik. Coś czuję w kościach, że jest to próba przemycenia równie karkołomnych pod względem ergonomii rozwiązań, jakie pamiętam z urządzeń Thule.
Po obu stronach wspomnianego „bulaja” umieszczono już bez udziwnień, z lewej – przyciski funkcyjne, odpowiedzialne za wybudzanie/usypianie, wybór wejść i tryb prezentacji czasu a z prawej nawigacyjne.
Solidną, surową, acz zaskakująco ponacinaną pokrywę transportu podklejono delikatnym aksamitem, dzięki czemu użytkowni oszczędzono mało przyjemnego odgłosu zamykanej stalowej krypty a z drugiej zminimalizowano ewentualne interferencje pomiędzy nią a jednostką centralną. Warto zaznaczyć, ze dopiero zamknięcie „włazu” powoduje uruchomienie procedury wczytywania TOCa.Pod wspomnianym wiekiem ukryta jest coraz rzadziej spotykana nawet w najdroższych urządzeniach z ekstremów High-Endu – transport Philips CDpro2 LF zamontowany na solidnym aluminiowym bloku wspartym na sorbotanowych absorberach.
Ściana tylna, pomimo dość ograniczonej zarówno niekonwencjonalną bryła, jak i zbliżoną do standardów midi szerokością zdołała pomieścić nie tylko zdublowane (RCA/XLR) gniazda wyjściowe, ale również sekcję przyłączy cyfrowych w skład których weszły wejście i wyjście coaxialne, oraz gniazdo USB oferujące asynchroniczny przesył danych. Całość uzupełnia zintegrowane z bezpiecznikiem gniazdo sieciowe IEC i główny włącznik zasilania.

A teraz najważniejsze – brzmienie. Intrygująca szata wzornicza i hipnotycznie przyciągający wzrok zegarowy wyświetlacz nie były całe szczęście jedynymi atutami testowanego urządzenia. Ba, nawet pomimo całej swej absorbującej natury nie udało im się odciągnąć mojej uwagi od wielce intrygujących a w dodatku niezaprzeczalnie wysokich lotów doznań natury nausznej. Co prawda czuć było chęć osiągnięcia pełnej charmonii pomiędzy surowością a wyrafinowaniem, co można było obserwować już podczas wstępnych oględzin obudowy odtwarzacza, jednak w tym wypadku konstruktorzy poszli o krok a nawet dwa dalej. CDD-1 gra bowiem dźwiękiem tyleż neutralnym i naturalnym, co bezkompromisowym. Nie stara się w żaden sposób przypodobać, bądź omamić, otumanić słuchacza narkotycznymi oparami piękna i podkolorowanymi mrzonkami, lecz pokazuję piękno muzyki poprzez pryzmat jej autentycznego, pozbawionego pudru i postprodukcyjnego, photoshopowego bluru, surowej autentyczności. Od pierwszych taktów słychać bezpardonowość, szczerość i bezpośredniość. Tutaj nie ma miejsca na konwenanse, puszczanie oczka, czy granie pod publikę, lecz w zamian tego otrzymujemy prawdę i tylko prawdę nie tylko o samym nagraniu, ale i o umiejętnościach (bądź ich braku) ludzi za daną realizacją stojących. Krążki zrealizowane byle jak i nie wiadomo właściwie po co (względy wyłącznie finansowe, czyli tzw. skok na łatwą kasę, litościwie przemilczę) po jednym, góra dwóch utworach lądują na śmietniku bez nawet najmniejszych szans na rehabilitację. Za to nagrania potraktowane z należytym szacunkiem i troską, nawet te wymagające skupienia, bądź nawet pewnego przełamania wewnętrznego, podświadomego oporu, jak np. w przypadku „Polonium” Motion Trio, czy „Songs, Drones and Refrains of Death” George’a Crumba potrafią porazić nas swoim realizmem a poprzez właśnie tak silne doznania również i swoim surowym pięknem.
Całość przekazu ujęta jest w stalowy uścisk konsekwentnego dążenia do sedna i porządku. Każdy, nawet najmniejszy niuans, czy mikro wybrzmienie ma swoje ściśle określone i wręcz obsesyjnie pilnowane miejsce na obszernej, wzorowo wykreowanej we wszystkich wymiarach scenie muzycznej. Charakterystykę prezentowanego pasma można uznać za zadziwiająco, wręcz studyjnie, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, płaską. Bez podkolorowań, górek i innych anomalii oddaje dokładnie to, co zostało zapisane na srebrnym krążku, bądź plikach. Skoro jest to odtwarzacz, bądź jak upierają się producenci przetwornik z transportem, to jego zadaniem jest odtwarzać/dekodować, a nie interpretować, bo od interpretacji jest słuchacz – odbiorca a nie urządzenie – element toru audio. Przy zbyt analitycznym, wykastrowanym z jakichkolwiek oznak muzykalności systemie CDD-1 może wypaść zbyt bezpośrednio a zarazem wyniośle i sztywno, lecz nie będzie to obraz Gato, a jedynie odbicie tego, jak gra reszta toru. Jednak w poprawnie skonfigurowanych setach owe dość mało zachęcające pozornie cechy charakteru pokażą swoje prawdziwe oblicze – nie odciskając nawet najdelikatniejszego piętna na sygnaturze brzmieniowej pozwalają na nad wyraz sugestywną i namacalną namiastkę obcowania z muzyką. Co ważne nie jest to granie bezduszne, przesycone beznamiętną analitycznością i sztucznym, charakterystycznym dla samplerów laboratoryjnym chłodem. Po prostu w estetyce grania Gato próżno doszukiwać się tak lubianych przez część słuchaczy odstępstw od neutralności, podbijania parzystych harmonicznych i zaokrąglania basu. Tutaj wszystko jest akuratne, adekwatne i idealnie, podobnie jak niezwykle precyzyjnie wykonana obudowa spasowane.
Szukając jakiś szerszych analogii przychodzi mi na myśl surowość i ponadczasowa bezkompromisowość szkockich whisky z destylarni zlokalizowanych na wyspie Islay, jak Ardbeg, Laphroaig, czy Kilchoman. Tam też nie ma miejsca na konwenanse i słodkie pleplanie, za to już po pierwszym łyku czuć pasję ludzi je wytwarzających i surowość otoczenia, w jakim powstawały.

Zwykło się mawiać, że wiara czyni cuda i góry może przenosić. W przypadku Gato Audio CDD-1 po prostu słychać, że wymienieni na wstępie panowie za nim stojący żarliwie i szczerze wierzą w to, co robią, jednak oprócz wiary opierają się w pierwszej kolejności na zdobytej podczas wieloletniej pracy w branży audio wiedzy. Wiedzy będącej jedynie środkiem, sposobem a nie celem samym w sobie, gdyż tytułowe urządzenie, spełniając wszelkie założenia natury inżyniersko – konstrukcyjnej, potrafi jak mało które przenieść słuchacza niesamowicie blisko centrum wydarzeń rozgrywających się na scenie tworzonej wokół niego za każdym razem, gdy tylko magiczna wskazówka rozpocznie wędrówkę po mlecznobiałym cyferblacie.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Audio Klan
Cena: 25 899 PLN

Dane techniczne:
Wejścia cyfrowe: coaxial S/PDIF, USB typ B – oba obsługujące sygnał do 24 bit / 192 kHz
Wyjścia analogowe: RCA, XLR (złocone Neutrik)
Wyjścia cyfrowe: 75 Ω coaxial S/PDIF
Napięcie wyjściowe: 2.2 V (RCA), 4.4 V (XLR)
Impedancja wyjściowa: 100 Ω (RCA), 200 Ω (XLR)
Pasmo przenoszenia: 20 Hz – 20 kHz ± 0.2 dB
THD+N: 0,002 %
SNR: 120 dB
Pobór mocy: Stand by <1 W, Max<60 W
Wymiary (S x W x G): 325 x 110 x 375 mm
Waga: 10 kg

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– DAC:  Ayon Audio Sigma
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor Fat Bob S + ZYX R100
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Octave Phono Module
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5; Cayin CS-55 A; Gato Audio AMP-150
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; Gauder Akustik Cassiano
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: GigaWatt PF-2 + przewód Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R;ISOL-8 MiniSub Axis
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3; Audio Philar Platform Line Double III
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinia 2

Obserwując rynek audio pod kątem rozpoznawalności poszczególnych marek przez pryzmat projektu plastycznego, zapytani nawet przypadkiem bez większego zastanowienia sypniemy z rękawa garść łatwo rozpoznawalnych na świecie propozycji, z pośród których nawet podczas najgłębszego snu wymienimy Mc Intoscha, czy Accuphase. Tacy wyjadacze nie muszą specjalnie się trudzić we wbijaniu potencjalnym nabywcom do głowy swojej oferty, gdyż wszystkie mechanizmy pozycjonowania urządzeń według bryły i designu załatwia oczywista kontynuacja, leżącej u zarania tych korporacji wizji protoplasty. Oczywiście ząb czasu wymusza niekiedy – na szczęście niezbyt inwazyjne – zmiany w wyglądzie, ale nie ma co się oszukiwać, to jest konieczna reakcja na oczekiwania rynku. A co robią nowo powstałe marki? Jedni stawiają na prostotę, wpisując się w obecnie panującą monotonną nijakość nowoczesnego wystroju wnętrz, przy dużym nacisku na efekt finalny urządzenia jakim jest dźwięk, inni zaś w odcinając się od otoczenia, przesadzają w udziwnieniach, skazując się niekiedy na banicję pośród mocno oderwanych od głównego nurtu fanów, a jeszcze inni, jak tytułowa marka, starają się wyważyć odmienność wizualizacji z ich rozpoznawalnością, kierując przy tym maksimum uwagi na możliwości soniczne. Takim to dość trywialnym, ale w dobie „Ataku klonów” z państwa środka bardzo na czasie wstępem chciałem przedstawić wszystkim znaną już od kilku lat na naszym rynku, lecz debiutującą w portfolio Audio Klanu z Warszawy duńską markę Gato, z jej jubileuszowym (30-to lecie) jak to w materiałach informacyjnych nazywają DAC-em z napędem CD, oznaczonych handlowym kodem CDD-1.

Jak zdążyłem już wspomnieć, tytułowa manufaktura, dążąc do serca klienta stara się zaskarbić jego dwa zmysły – wzroku i słuchu, nie popadając przy tym w zbytnią ekstrawagancję, tak wizualną – wyimaginowane kolorowo-świecące stwory audio-podobne, jak i sygnatury brzmienia –dziwne naleciałości degradujące jakość, okraszone tłumaczeniem chorej wizji konstruktora – co po całym procesie testowym śmiało mogę potwierdzić. Wartości natury sonicznej, przekażę w dalszej części tekstu, tymczasem przejdę do skrótowego opisu pracy sztabu, zajmującego się projektem plastycznym. A proszę mi wierzyć, jest o czym pisać. Próbując jedynie zasygnalizować wygląd bryły dostarczonego do testu urządzenia, jako absolwent edukacji o kierunku technicznym rzekłbym, że CDD-1 jest wypisz, wymaluj wariacją na temat matematycznego oznaczenia nieskończoności, jednak biorąc pod uwagę fakt sporego zaniedbania szkolnictwa w zakresie „królowej wszystkich nauk”, łopatologicznie powiem, że na występy dotarła przewrócona na bok ósemka. Co prawda pierwsze spotkanie z rzeczoną marką miałem już kilka lat temu, ale gdy tamten epizod nie pozostawił po sobie większych uniesień estetycznych, a to to spotkanie jawi się jako wysmakowana uczta dla narządu wzroku. I tak, będący grubym płatem drapanego aluminium przedni panel w swej centralnej części dzierży okrągły, imitujący kształt zegara z wieloma piktogramami i zajmującą centralne miejsce analogową wskazówką informator o stanie w jakim znajduje się urządzenie. Wspomniane mieniące się czerwienią ikonki (piktogramy) sygnalizują nam, czy w danym momencie słuchamy dostarczonego z zewnątrz sygnału cyfrowego – podświetla różne wartości w zależności od ich częstotliwości próbkowania, czy korzystamy z napędu płyt kompaktowych i wejścia lub wyjścia jest aktywne. Sama tarcza zegara otrzymała poświatę bieli, której intensywność za pomocą dostarczonego w komplecie plastikowego śrubokręta możemy skorygować do naszych potrzeb. Jednak dla wielu słuchaczy – wiem po sobie i reakcji klubowiczów warszawskiego klubu KAIM – najważniejszym atrybutem tego swoistego zegarka jest przypominająca miernik wskazówka, która dzięki swej wielofunkcyjności jest w stanie pokazać nam, ile utworów zawarto na płycie i w którym momencie danego kawałka lub całej kompilacji jesteśmy. Ja nie omieszkałem skorzystać z chyba najbardziej spektakularnego przyciągającego wzrok popisu, czyli podążaniu grota za mijającym czasem utworu, by na koniec wrócić do stanu zero i od początku piąć się ku górze. Ale wracajmy na ziemię. Oprócz wspomnianego wyświetlacza zegarkowego do pełnej kontroli nad urządzeniem od strony manualnej w płaszczyznę frontu wkomponowano sześć symetrycznie– po trzy – umieszczonych po jego bokach okrągłych guzików. Jak dla mnie przy niewątpliwej ekstrawagancji przedniego panelu ogólny spokój reszty jest bardzo pożądany i na szczęście w tym wypadku wprowadzony w życie. Obracając się dalej w temacie obudowy CD-ka z Danii, nie można pominąć będących podkreśleniem urody konstrukcji, oddających do otoczenia generowane wewnątrz  urządzenia ciepło radiatorów, które patrząc z boku wyglądają na płaskie żeberka, a w przekroju pionowym – od tyłu – są w kształcie litery „T”. Z uwagi na idealne licowanie owych chłodnic z metalowym przednim i tylnym panelem, wszystkie te części wykonano z tego samego materiału. Zanim przejdziemy do tylnej ścianki, będącej zbiorem wszelakiej maści wejść i wyjść, muszę pogratulować odważnego, ale wysmakowanego połączenia metalu z drewnem, co dość zgrabnie zrealizowano na górnym płacie obudowy, pokrytej ciemno-brązową odmianą egzotycznej okleiny o wysokim połysku. Jak widać, szyk zaplanowano w każdym calu. Z uwagi na konstrukcję top-loaderową odtwarzacza w przedniej części tej drewnianej płaszczyzny zaimplementowano uważany przez wielu audiofilów za najlepszy napęd CDpro2, a jako krążek dociskowy dostajemy kontynuujący lekką odmienność od nicości w postrzeganiu, ciekawy wizualnie również metalowy dekiel wielkości płyty kompaktowej. Jako dopełnienie opisu wyglądu i kompatybilności urządzenia wspomnę jeszcze o plecach naszego bohatera. Ten przeznaczony dla wymagającej wielofunkcyjności klienteli produkt pełniący rolę źródła w systemie audio, może pochwalić się zestawem przyłączy analogowych w formacie RCA i XLR, cyfrowych wejść S/PDIF i USB, a także gniazdem IEC i włącznikiem sieciowym. Nie wiem, czy moje ciągi myślowe w pełni oddadzą tak ciekawy projekt marki Gato, ale proszę mi wierzyć, jest na czym oko zawiesić.
             
Gdy ten nietuzinkowo wyglądający elektroniczny „biszkopt” wylądował w docelowej konfiguracji – podłączony do wolnego wejścia w moim przedwzmacniaczu, ułatwiając w ten sposób bezpośrednią konfrontację z dyżurnym setem, dałem mu niezobowiązującą kilku utworową rozgrzewkę. Po kontakcie organoleptycznym podczas implementacji w mój system pokładałem w nim duże pokłady nadziei, że to co widać na zewnątrz, w bezpośredni sposób przełoży się na efekt soniczny lub inaczej mówiąc, że co najmniej tyle samo sił jakie włożono w wizualizację i jakość użytych do tego celu materiałów, zostało zaprzęgnięte do sprawienia przyjemności wymagającemu osobnikowi, jakim jest audiofil. W tym momencie muszę się przyznać, że główna konfrontacja z moim setem poprzedzona była występami na wyjeździe w klubie KAIM, gdzie bohater dzisiejszego testu zdążył uzbierać kilka punktów akonto. Tamto spotkanie z teoretycznie znaną mi konfiguracją wypadło bardzo pozytywnie dla wszystkich wtedy obecnych znajomych. Co prawda przy głośniejszych poziomach dźwięku niektórzy narzekali na lekką manierę natarczywości, ale to prawdopodobnie było – co potwierdzał sam konstruktor kolumn – efektem zastosowania przetworników aluminiowych w całym paśmie przenoszenia – łącznie z kopułką średniotonową. Dla mnie nie było to aż tak inwazyjne, ale każdy ma swój punkt odniesienia i należy się z tym grzecznie zgodzić, a nie kruszyć kopii w tej materii. Abstrahując od wspomnianej przypadłości – dla nielicznych – odtwarzacz Gato zagrał bardzo otwartym i konturowym dźwiękiem z ciekawą, bo dość nasyconą średnicą. Co prawda stacjonujący w klubie Ancient Audio Lektor IV bryluje w tym temacie zdecydowanie lepiej, ale należy oddać honor przybyszowi z Danii, ponieważ ścigał się z urządzeniem z lampą elektronową na wyjściu, co w pewien sposób promuje centralną część widma akustycznego. Ale patrząc na to z perspektywy czasu – unikam szybkich analiz na poczekaniu, obecnie bliżej mi do potencjału testowanej konstrukcji niż zbytniego ugładzania dla przyjemności, za co jeszcze niedawno położyłbym rękę na stół. Niestety człowiek się zmienia i jego gusta również. A może to efekt osłuchania z wieloma konfiguracjami, co po jakimś czasie przełożyło się na przyswojenie ogólnoświatowego trendu, nadal przyjemnego, ale nieco ostrzej rysowanego spektaklu muzycznego. Pewnie to drugie jest bardziej prawdopodobne, ponieważ prawie wszystkie przynoszone przeze mnie sprzęty odbierane są przez klubowiczów w podobny sposób, czyli oderwane od siebie bezduszne dźwięki, stawiając za wzór stały od kilku lat gęsty, zgrany klubowy set. Coś w tym chyba jest, że zasiedzenie jest przyczyną opóźnienia w przyswajaniu ogólnej tendencji w branży. Niemniej jednak idąc tropem zadowolenia wszystkich, Duńczyk dawał wyraźnie do powiedzenia, że rysunki pędzelkiem nie są w jego typie i podawał na wszystko może nie cięte skalpelem, ale w dość ostrych konturach, sygnalizując nastawienie na czytelność każdego z podzakresów akustycznych. Dla mnie osobiście tamto spotkanie było sporym  sukcesem sonicznym. Dlaczego tylko sporym? Niestety, mimo, że bywam w klubie co tydzień, są to mitingi 3-4 godzinne często w takcie rozmów towarzyskich, bez napinania na wiążące wnioski, dlatego korzystam z nich jak z mapy drogowej przed punktem docelowym, czyli własną referencją, a tutaj już nie ma przebacz. Każde niedociągnięcie będzie wypomniane, ale zdaję sobie oczywiście sprawę, że dany nie do końca wpisujący się w moje gusta niuans, dla kogoś innego jest woda na młyn zwany nirwaną. Cóż, taki los.
 
Przechodząc do meritum, czyli starcia z Reimyo, z czystą przyjemnością potwierdziła się moja pozytywna ocena Duńczyka, gdyż dość wyraźnie pokazał, że do malowania prezentowanego przez siebie świata nie używa mającego nieco rozmyte krawędzi przyboru, tylko rysika o dość zwartej kresce. To oczywiście przekłada się na czytelność każdego z dźwięków, która w podobnej estetyce całego pasma może być czasem odebrana jako mało muzykalna, jednak próbując prześledzić wartości soniczne dotychczas stacjonujących u mnie testowanych urządzeń, utwierdzam się w przekonaniu, że fraza z kultowego filmu „Miś”: – „to jest słuszna koncepcja” oddaje obecnie panujący trend świata audio, którym również podąża nasz bohater. Oczywiście przesadzenie z tymi dobrodziejstwami raczej zaszkodzi, niż pomoże, ale w tym przypadku wszystko było umiejętnie skalkulowane. Jak to zwykle bywa, odsłuch zacząłem od spokojnego materiału, który dość jednoznacznie miał pokazać, czy w całej tej pogoni za informacjami zawartymi na płycie, skandynawscy konstruktorzy nie popadli w natarczywość. I tutaj z pomocą przyszła mi wytwórnia ECM, która będąc oficyną cyzelującą każdy zarejestrowany dźwięk, bez problemu obnaży próby zbyt ambitnej realizacji pomysłu: gęsto, konturowo i bardzo czytelnie. Oczywiście to jest cel do którego świadomie dążę, ale ramy jakie sobie założyłem, nie pozwalają na przekroczenie punktu ”G”, czyli że tak powiem pułapu latających żyletek. Gdy zapoznawałem się z duńskim pojęciem czytelności, dość szybko okazało się, że mam bardzo ładnie skrojoną na miarę kopię mych standardów. Oczywiście nie było to przełożenie jeden do jeden, ale bliskość celów i próba ich osiągnięcia była niezaprzeczalna. A było to tak. Zaczynając od sposobu prezentacji sceny muzycznej, z dużym zadowoleniem przyjąłem fakt jej szerokości i głębokości, co dawało poczucie bezgranicznego oddechu dobiegającej do mych uszu muzyki. Artyści czytelnie osadzeni w tym bycie, zdawali się mieć nieograniczone miejsce do swoich ewolucji instrumentalnych w szybkich frazach free-jazzowych. Kenn Wandenmark z zespołem w kompilacji krakowskiej oficyny „Alchemia” wypadł bardzo przekonująco, nie tylko za sprawą swoich umiejętności operowania instrumentem z grupy drewnianych jednak zbudowanym z bijącej najczęściej złotem blachy saksofonem, ale także dzięki misternie dokładnemu rysowaniu wszystkich ekwilibrystyk przez źródło z Danii. Poprzez konturowo podany zakres basu – o dziwo solidnie podbudowanego, ale bez najmniejszego spowolnienia, poprzez ciekawie bo nie przegrzaną, a barwną, naładowaną emocjami średnicę, po skrzącą iskierkami górę naszym uszom ukazuje się dla wielu nieobeznanych słuchaczy szaleńczy, a będący majstersztykiem dla smakoszy wyśmienicie nagrany  i wybrany z kilku koncertów krążek mistrza w akcji. Dodatkowym smaczkiem jest umiejętne podkreślenie przez realizatora faktu zgrania wszystkiego w małym klubie, co tylko podnosi wartość tej produkcji. Próbując wyobrazić sobie ten materiał w estetyce zbytniej gładkości i naleciałości mocnego osadzenia w średnicy, obawiam się, że byłby zbytnio okrzesany, w żaden sposób nieprzystojący temu stylowi muzycznemu koncert. Nie mówię, że byłoby to niestrawne, ale dalekie od zamierzeń występujących muzyków. Po tej dawce mocnego grania na instrumentach akustycznych, zapragnąłem, a wręcz musiałem przetestować właściwości dźwiękowe odtwarzacza Gato – żywość w rysowaniu źródeł pozornych – z materiałem opartym o sztuczne twory bezdusznych syntezatorów i w napędzie wylądowała grupa Depeche Mode z albumem „Exiter”. Wychowałem się na tej grupie, ale jej obecne instrumentarium jest na tyle wymagające od urządzeń audio, że czasem lekko uśredniający cały przekaz produkt jest w stanie dać nam więcej przyjemności niż zbytnio wyrafinowana w tym zakresie propozycja sprzętowa. I tutaj znowu muszę oddać honor inżynierom z Danii, gdyż tak zachwalana przeze mnie bezkompromisowość w oddaniu czytelności i oddechu, nie zachwiały odczucia przyjemności w słuchaniu tego krążka. Oczywiście na pewno znajdą się płyty, które zostaną brutalnie obnażone jako mierne pod względem realizacyjnym i wylądują na niezbyt często penetrowanych półkach naszych zbiorów, ale jeśli ktoś szuka przyjemności w prawdzie nagranej na płycie, musi mieć pełną świadomość, że to jest Palec Boży, dla po macoszemu potraktowanych wydań. Niestety taka jest prawda i nic jej nie zmieni. Jedyną możliwością naciągnięcia jej do swoich potrzeb, jest niestety posiadanie niezbyt wyrafinowanego w czytaniu wszystkich informacji na płycie źródła, które stoi w opozycji do testowanego Gato CDD-1.

Jako ostatnią myśl nie mogę napisać nic innego jak tylko to, że spotkanie potencjalnego klienta z opisywanym urządzeniem, jeśli tylko będzie na tyle wyedukowanym by docenić umiejętności rysowania bytu międzykolumnowego, zakończy się spektakularnym opadem szczęki na podłogę. Ta niepozorna konstrukcja jest kilerem dla wielu źle zrealizowanych płyt, co oczywiście nie oznacza ich efektownego lądowania na śmietniku, tylko wzięcie na barki porażki masteringowców w procesie obróbki materiału źródłowego. Ale przecież wszyscy dążymy do pełnego informacji realizmu płynących do naszych uszu dźwięków, co w zaskakującym nawet dla mnie stopniu jest w stanie zapewnić nam tytułowy odtwarzacz. Mocno odciskający swój wizerunek projekt plastyczny wespół z wysokim poziomem prezentacji wartości sonicznych, są w stanie zauroczyć nawet tak wymagającego tetryka jak ja, dlatego po swoim i klubowym (KAIM) pozytywnym odbiorze Duńczyka, sugeruję zapoznać się z marką Gato w procesie poszukiwania nirwany, a może okazać się, że ten teoretycznie ciężki do osiągnięcia stan, może zaoferować nam taki niepozorny „biszkopt”.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio; Solid Base VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX, platforma antywibracyjna Audio Philar
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”

Pobierz jako PDF