1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Graham Audio LS5/8

Graham Audio LS5/8

Opinia 1

Gdy czasami zastanawiacie się, jaki właściwie jest bezwzględny wzorzec dźwięku, do którego w swej batalii o jak największą przyjemność ze słuchania muzyki teoretycznie powinniśmy dążyć, odpowiedź wydaje się być zaskakująco łatwa. Dźwięk słuchany na żywo. I niestety w momencie wypowiedzenia tych magicznych słów, drogi prawie wszystkich audiofilskich dusz praktycznie rzecz biorąc zaczynają się rozchodzić. Dlaczego? Sprawa jest banalna, gdyż w obecnym momencie nie dysponujemy tak dobrym sprzętem audio – bez względu na cenę, żeby osiągnąć to, z czym obcujemy na różnorakich koncertach. Ja wiem, że każdy ma u siebie materializujących się artystów, ale jeśli jesteście święcie przekonani, że wreszcie złapaliście tego upragnionego króliczka, pożyczcie jeden, dosłownie jeden talerz od znajomego perkusisty i kolokwialnie mówiąc przywalcie w niego zza ucha otrzymaną w komplecie pałką. Po co? Dla mnie jest to pytanie retoryczne, ale jeśli uważacie to doświadczenie za zbędne, gdyż po wielu latach poszukiwań wszystko już wiecie, mając za sobą odsłuchy dziesiątek zestawów z najwyższych półek cenowych jestem gotów stwierdzić, że nie macie pojęcia o wygenerowaniu prawdziwego dźwięku w domu. Odpowiedź dlaczego, da Wam jedynie zaproponowana przeze mnie próba, ale żebyście nie sądzili, iż pozjadałem wszelkie rozumy dodam, że ja również daleko jestem od wspomnianego nadal niedoścignionego wzorca. Tak więc, gdy temat nieosiągalności pewnych zjawisk mamy mniej więcej wyartykułowany, należy się przyjrzeć, jakimi drogami staramy się do niego choćby zbliżyć. I tutaj zaczynają się schody, bowiem co audiofil to inna teoria, a dokładnie stawianie na nieco inną estetykę brzmienia jego systemu. Jeden stawia na szybkość ponad wszystko. Inny zaś na w miarę równe rozdzielenie aspektów pomiędzy narastaniem, a wypełnieniem dźwięku. I chyba znakomicie zdajecie sobie sprawę, że wyliczanka mogłaby być bardzo długa, dlatego też zbliżając się do zdradzenia naszego tajemniczego gościa przywołam szkołę, którą stosunkowo niedawno, bo jakieś pięć lat temu i ja podążałem. Chodzi mianowicie o skierowanie swojej uwagi na najbardziej przemawiający do osobnika homo sapiens zakres średniotonowy, który według szkoły BBC ma wręcz idealnie odwzorowywać głos ludzki. To oczywiście natychmiast rodzi gro problemów z innymi zakresami częstotliwościowymi, ale zakręcona na tym punkcie grupa jest w stanie oddać ostatnią iskrę z blachy perkusisty, byleby wokal uwielbianej śpiewaczki swym realizmem powodował u nich stany lękowe. Jak myślicie, o czym będziemy rozprawiać? Oczywiście o kolumnach ze szkoły brzmienia rodem ze wspomnianego radia BBC, a konkretnie mówiąc topowymi zespołami głośnikowymi LS5/8 marki Graham Audio. Miło mi oświadczyć również, iż owym brandem na naszym rynku opiekuje się warszawski Audiopunkt.

Kolumny Graham’a są teoretycznie tak banalnie zbudowane, że opis wizualny nie zajmie zbyt wielu linijek. Jednak sprawa banalności jest trochę krzywdząca, gdyż owszem, skrzynki przypominając stare pralki są klasycznie toporne, ale właśnie ta owiana legendą prostota, jest tym co tygrysy lubią najbardziej. Ale to nie jedyny myk tych konstrukcyjny. To dla wielu obecnie projektujących zespoły głośnikowe inżynierów jest nie do pomyślenia, ale skrzynki LS-piątek są tak cienkie, że najzwyczajniej w świecie grają niczym odtwarzane przez nie instrumenty. Powiem więcej, widoczną na zdjęciach nieskończoną liczbą śrub wręcz się je stroi. To przecież zakrawa o samobójstwo, ale tylko do momentu zderzenia się z ich propozycją oddania realiów ludzkiego głosu. Kończąc temat wizualizacji nie pozostaje mi nic innego, jak dodać, że owe cienkie ścianki skrzynek od wewnątrz wyklejono czymś w rodzaju watoliny, na froncie kolumn umiejscowiono dwa głośniki (jeden wysokotonowy, a drugi średnio-niskotonowy), otwór bass-refleksu i wyprowadzone na zewnątrz  styki zwrotnicy, a na plecach pojedyncze terminale głośnikowe. Tak mniej więcej wygląda pomysł na coś, co ma zniewolić nas swym pięknym brzmieniem. Brzmieniem, w którego tworzeniu pomagają firmowe, równie banalne w budowie jak same kolumny, pospawane z będących w przekroju kwadratem prętów standy. Puentując ten akapit niestety potencjalnych nabywców muszę ostrzec, że przed pokazaniem swojej  wizji salonu z Waszym sonicznym marzeniem drugim połówkom musicie nazbierać w pożyciu małżeńskim bardzo wiele punktów dodatnich. W innym przypadku lądujecie z Grahamami w przytułku dla molestowanych mężów. Ostrzegam, to nie są żarty, tylko dobra rada. Dla uspokojenia atmosfery dodam jednak, że dostarczone w komplecie czarne maskownice nieco łagodzą pierwszy wizualny szok, ale jeśli to dziewczyny płacą rachunki, konsekwentnie proponuję przygotować się na ciężkie starcie.

Przyznając się we wstępniaku, że mam za sobą kilkuletni epizod z tą szkołą grania, teoretycznie ów test powinien być wielką rzeką pochwał. I wiecie co? Prawie tak będzie. A dlaczego prawie? Już objaśniam. Niestety zawsze przychodzi czas, że albo dojrzewamy do zmian z racji zwiększenia swoich wymagań, albo najzwyczajniej w świcie ze znudzenia się danym dźwiękiem. Nie w sensie odbierania go, jako coś złego, ale raczej z chęci poszukania czegoś nowego. Co jednak jest istotne, zawsze staramy się odejść od tej przecież dotychczas fajnej drogi przez muzykę tylko w minimalnym stopniu. Jednak gdy po latrach zmian i przypuszczeń, że nadal podążamy z kiedyś obranym nurtem będziemy mieli możliwość skonfrontowania starej i nowej odsłony brzmienia, nagle okaże się, jak bardzo daleko nam do zamierzchłych czasów. Dlaczego to piszę? Ano dlatego, że gdy topowe Grahamy zawitały pod moją strzechę, na własne uszy przekonałem się, co w imię poszukiwań lepszego dźwięku musiałem oddać. Niby niewiele, ale na tyle dużo, że bezpośrednie porównanie jeden do jeden obydwu konkurujących ze sobą konstrukcji stawia je w innym świetle. A co takiego oddałem? Niestety plastykę dźwięku. To słychać od pierwszego taktu muzyki. Nawet gdybyśmy  puścili najbardziej wściekłego rocka, będący przypisanym konstrukcjom spod znaku BBC patent na środek pasma zaczyna pokazywać nam, jak blisko prawdy można oddać ludzki głos. I powiem Wam, gdy coś takiego lubicie, włos na głowie w dobrym tego słowa znaczeniu zaczyna się jeżyć. Tak tak, opisuję własne zanotowane po latach przerwy odczucia. A co w takim razie zyskałem? Na szczęście, jeśli wiemy czego chcemy, zawsze jest pozytywne coś za coś. W tym przypadku nie jest to takie drastyczne, ale odejście od przepięknie wybrzmiewającej średnicy pozwoliło mi znaleźć drobną wyczynowość na skrajach pasma. Głównie chodzi mi o sprężystość i zejście basu, a także swobodę i oddech wysokich tonów, przez co przekaz staje się nieco szczuplejszy, ale za to równiejszy, czyli bardziej spójny. Nadal kocham wokalistykę, ale człowiek to nie krowa i często zmienia zdanie, czego efektem jest przesiadka na dzisiejsze kolumny. No dobrze, wytłumaczyłem się, dlaczego nie żałuje odejścia od świata bezwarunkowej miłości do wokalistyki, zatem jak grają LS5/8?
Gdyby sekundantem miała zostać Diana Krall z krążkiem „Love Scenes”, jej epatujący erotyką od pierwszej do ostatniej nuty głos pokazał – ups. raczej przypomniał mi, że to jest prawdziwe clou tych konstrukcji. Ostatnimi czasy słyszałem wiele odsłon tego krążka, ale nigdy, powtarzam, nigdy w tak zniewalającej odsłonie. Pani Krall mogłaby śpiewać o przysłowiowej „dupie Maryny” – chociaż trzeba przyznać, że wiele dzisiejszej twórczości muzycznej o tym rozprawia, a i tak bez najmniejszego problemu dostawałbym swoistego ślinotoku. Ja wiem, że to jest mocne naciąganie faktów sonicznych do jednego zagadnienia, ale przecież nikt nikomu nie wkłada Grahamów do domu na siłę, dlatego fantastyczną sprawą jest byt podobnych konstrukcji na rynku. Ale wróćmy do produkcji wspomnianej Diany. Dlaczego? Niestety, takie stawiające na kolorystyczne smaczki działania mają swoje konsekwencje w innych zakresach częstotliwościowych. Skutki prawie natychmiast odczuwamy w prezentacji kontrabasu, czy stopy perkusji. Są obszerniejsze i rysowane grubszym rysikiem. Ale od razu uspokajam, nie jest to wada skreślające opisywane konstrukcje z listy odsłuchowej, tylko stawiając jedynie na piękno środka musimy stracić nieco kontroli nad skrajami pasma. Bas często  staje się nieco obszerniejszy, a góra w imię unikania rozjaśniania wokalizy potrafi lekko się cofnąć. Po prostu dostajemy przekaz, w którym prym wiedzie najważniejszy dla gatunku homo sapiens aspekt, reszta zaś pozostaje w idealnej z nim symbiozie. Jeśli to komuś nie odpowiada, zwyczajnie odpuszcza temat, jednak jeśli ma w sobie choćby minimalne pokłady romantyzmu, nie radzę zbliżać się do LS – piątek. Może będę trochę tendencyjny, ale nie wyobrażam sobie dzisiejszej sesji recenzenckiej bez repertuaru Johna Pottera i jego korzystającego z twórczości Claudio Monteverdiego dzieła. Gęstość głosu i masa klarnetu basowego w pewnych momentach przyprawiała mnie o myśl: „ A może by tak drugi set w dawnym pokoju na górze?”. To naprawdę potrafi zniewolić. I najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że kilka zdań wcześniej zaznaczona lekka oszczędność górnych rejestrów w ogóle nie przeszkadzała w wiernym oddaniu atmosfery odwiedzanego przez Johna z ekipą kościoła. W tym repertuarze to nie ma najmniejszego znaczenia, dlatego jeśli ktoś słucha bardzo określonej muzy, zawsze radzę mu, aby tak konfigurował system, by wyśmienicie pokazując co w takim repertuarze drzemie wyciskał z niego siódme poty. To często torpedowane jest twierdzeniem, że dobry sprzęt ma zagrać wszystko, ale zdajecie sobie sprawę, że ten uniwersalny prawdopodobnie zagra to wszystko dobrze, jednak nie tak dobrze, jak dedykowany do danego zadania. Gdy ktoś twierdzi inaczej, do czego oczywiście ma prawo, wiem wówczas, że nie znajdziemy nici porozumienia i odpuszczam temat. Jeśli jednak nadajemy na podobnych falach, staram się takiemu osobnikowi pokazać, o co warto walczyć. A zapewniam, że jest o co. Powoli zbliżając się ku końcowi tego powrotu do zamierzchłych czasów wziąłem na tapetę materiał czysto elektroniczny, czyli znaną wszystkim grupę Massive Attack i jej kultowy krążek „Mezzanine”. Efekt? Będąc do bólu obiektywnym muszę przyznać, że jedynie wokal bronił się znakomicie. Reszta artefaktów basowo-przesterowych była co najwyżej poprawna, gdyż ani góra nie cięła powietrza jak powinna, a i bas nie schodził tak głęboko i sztywno, do czego przyzwyczaiły mnie zdecydowanie lepiej kontrolujące to pasmo konstrukcje. Jednak przypominam, to z założenia nie jest docelowy repertuar dla tych kolumn i stawianie nich krzyżyka jest nieuprawnione i wiele mówi o samym opiniodawcy. Reasumując, mimo, że nie przepadam za nadmiernym smaganiem moich uszu sztucznymi piskami, to w tym przypadku całość prezentacji naprawdę była zbyt asekuracyjna, jednak mierząc siły na zamiary umiałem przejść nad tym do porządku dziennego. Co by jednak nie pisać, bez względu na wynik tej pozycji płytowej ze spokojem ducha twierdzę, że to są fantastyczne kolumny dla wiedzącego czego oczekuje od systemu audio melomana.

Fajnie jest czasem wrócić do dawnych, ale jakże miłych czasów. Czy żałuję decyzji odejścia od tej szkoły grania? Z powodów opisanych na samym początku nie. A czy jestem w stanie zachęcić kogokolwiek do testowanych naśladowców ludzkiego głosu? Z całą stanowczością tak. To jest całkowicie inny świat. Wszyscy, nawet ci, którzy twierdzą, że podczas słuchania muzyki mają artystę bądź artystkę na kolanach, a nie czerpią tych informacji z podobnych do Grahamów LS5/8 kolumn, nie wiedzą, że są jeszcze daleko od wierności tego uczucia. To naprawdę jest zbliżony do spotkania na żywo przekaz. Oczywiście nie ma róży bez kolców, którymi w tym przypadku są stawiające na pomaganie średnicy inne zakresy częstotliwościowe. Ale to odstępstwo nie jest jakąś totalną degradacją, dlatego musicie się z nimi zmierzyć. Ale ostrzegam, jeśli w głównej mierze stawiacie na muzykalność swojego systemu, prezentowane kolumny są tymi, z którymi podczas słuchania muzyki z uśmiechem na twarzy można zejść z tego świata. I mówię to ja, tryskający szczęściem życia codziennego, mogący pozwolić sobie na trochę więcej sprzętowego luksusu, nadal kochający przywoływany świat wokalistyki, niepokorny audiofil.

Jacek Pazio

Opinia 2

W czasach gdy bycie slim&fit wydaje się nie świadomym wyborem a smutną koniecznością (vide dostępne rozmiarówki ubrań), gdy wszystko, włącznie z muscle-carami musi, po prostu musi być eco a próba przepuszczenia kobiety w drzwiach może skończyć się oskarżeniami o seksizm powoli zaczynam dochodzić do wniosku, że tak naprawdę jednym z ostatnich bastionów normalności jest Hi-Fi ze swoim high-endowym odłamem. Pomimo usilnych starań indolentnych urzędasów nadal, bez najmniejszego trudu możemy nabyć pochłaniające irracjonalne ilości kW i grzejące niczym piece kaflowe wzmacniacze, potykać o grube, przypominające węże strażackie kable, słuchać pamiętających młodość naszych rodziców winyli i w nieskończoność żonglować lampami z czasów, gdy to one królowały na rynku. Ot taki rezerwat „osobliwości”, jak jeden z dystrybutorów raczył był określić własną ekspozycję zawierającą m.in. najsławniejsze modele Sonus faberów. Ale niech będzie, wolę siedzieć w tym rezerwacie aniżeli wraz z ciemną masą podążać za bylejakością, plastikiem i kompresją. Dlatego też w momencie, gdy w naszym zasięgu pojawiły się będące możliwie wierną inkarnacją  i klasyką klasyki lat 70-ych największe z ówczesnych monitorów BBC czyli LS5/8 firmowane przez brytyjską manufakturę Graham Audio czym prędzej  przygarnęliśmy parkę na testy.

Zanim jednak zagłębimy się w meandry wybrzmień i linii melodycznych warto nieco przetrzepać drzewo genealogiczne Grahamów by mieć świadomość, że wzorowane na oryginałach, zamontowane we współczesnej wersji LS5/8 przetworniki nisko –średniotonowe wytwarzane są przez firmę Volt a i same konstrukcje w stosunku do swoich protoplastów różni dość istotny szczegół. Oryginalne, znaczy się te „ z epoki” LSy, były aktywne (początkowo zasilane zmodyfikowanymi Quadami 405 – AM8/16, w późniejszych wersjach dedykowanym wzmacniaczem Chord Electronics) a produkowane przez Grahama sztuki są pasywne. Jednak wykonane pod czujnym okiem Dereka Hughesa, syna Spencera i Dorothy – założycieli Spendora, przeprojektowanie wzorca musiało skończyć się sukcesem, gdyż tytułowe kolumny uzyskały stosowną licencję i prawo do powoływania się na BBC. Jest też druga strona medalu – owe uprawnienia licencyjne oznaczają również konieczność odprowadzania przez Grahama po sprzedaży każdej pary stosownych tantiem do kasy BBC. Zdecydowanie mniej bolesną powinnością wydaje się za to zachowywanie charakterystyk wszystkich sprzedanych par, by w razie konieczności naprawy móc odpowiednio je zestroić ze wzorcem. Nie ma lekko, ale jak to mówią szlachectwo zobowiązuje.

Jak na współczesne standardy LS5/8 charakteryzują się dość masywną posturą. Mało nowoczesne a przy tym akceptowalne przez przedstawicielki płci pięknej proporcje i wynosząca imponujące 109 litrów, dla porównania plasujące się oczko niżej LS5/9 mogą pochwalić się zaledwie 58 litrami, pojemność skrzyń dość jednoznacznie wykluczają z grona docelowych odbiorców miłośników anorektycznych smukłości w stylu System Audio, czy DoAcoustics Armonia Mundi Impact. Jeśli jednak wahamy się pomiędzy trójdrożnymi Spendorami SP100R2 a podobnymi im Harbethami Monitor 40.2, to i dwudrożne Grahamy wypadałoby dołączyć do listy. Całe szczęście tytułowe „maleństwa” nie są przesadnie ciężkie, gdyż obudowy monitorów wykonuje się ręcznie z warstwowej dość cienkiej sklejki brzozowej, wykończonej naturalnym fornirem a do wytłumienia używa się mat  bitumicznych. Krótko mówiąc wbrew obowiązującym obecnie tendencjom do możliwie jak największego zminimalizowania wpływu obudów na charakterystykę pracy głośników Grahamy reprezentują starą, angielską szkołę „grających”, lub jak kto woli strojonych niczym instrumenty skrzyń. O użytych drajwerach już co nieco napisałem, więc jeszcze tylko dodam, że ilość/charakter wysokich tonów w zakresie ± 2 dB można we własnym zakresie, z niewielka pomocą lutownicy regulować przepinając stosowne druciki na znajdującym się na froncie panelu. Dodając do tego ilość śrub mocujących ścianę przednią, jak i dość kontrowersyjną urodę mid-woofera cieszy fakt obecności szczelnych i nadających całości nieco bardziej akceptowalny sznyt maskownic.
Terminale są solidne i pojedyncze, co pozwala uniknąć zbędnych dylematów dotyczących stosowanego okablowania – ma być jak najlepsze i nie ma co się rozmienić na drobne kombinując z bi-wiringiem. Z podstawkami też nie ma co wydziwiać, bo może dedykowane nie wyglądają zbyt okazale, ale po prostu działają, czyli spełniają swoją funkcję i już.

Najogólniej rzecz ujmując brzmienie Grahamów jest równie oldschoolowe co ich design i prawdę powiedziawszy moglibyśmy w tym jednym zdaniu zawrzeć sens niniejszej recenzji. Tych, co wiedzą o co w klimatach BBC chodzi i tak nie trzeba przekonywać, a Ci co nie wiedzą, albo zakochają się w tej estetyce bez pamięci, bądź wręcz przeciwnie – uznają za dziwactwo i pójdą w swoją stronę. Krótko mówiąc Grahamy nikogo obojętnym nie pozostawią, bo pokazują świat muzyki z zupełnie innej, przez część zapomnianej a przez co poniektórych wręcz nieznanej, perspektywy. W porównaniu do zgodnie z obowiązującymi kanonami piękna można wręcz poważyć się o tezę, że nie mają ani najwyższej góry, ani najniższego dołu, przez co powinny być automatycznie wykluczone z grona Hi-Fi i skazane na banicję, gdyż po prostu grać nie potrafią. Problem jednak w tym, że Grahamy grają i to grają tak, że wbrew wszystkiemu, co napisałem wcześniej i niezbitym faktom, z danymi technicznymi włącznie, nie sposób się ich brzmieniem nie zachwycić. Oczywiście, jeśli preferuje się reprezentowaną przez nie estetykę. Ja preferuję, więc i przyjemność obcowania miałem niemałą. Przy tak dopalonej i wysyconej średnicy nie pozostało mi zatem nic innego aniżeli sięgnąć po kobiecy dream-team i na długie godziny zamknąć się w OPOSie z „Wallflower”  Diany Krall, „Lento” Youn Sun Nah i „Coming Forth by Day” Cassandry Wilson. Może nie są to najbardziej ambitne pozycje światowego jazzu i kobiecej wokalistyki, lecz na Grahamach zabrzmiały w sposób na tyle magnetyczny i zmysłowy, że pierwszy raz od dłuższego czasu zamiast podczas odsłuchu prowadzić wnikliwe obserwacje udokumentowane pisanymi na gorąco notatkami po prostu zapadłem głęboko w fotel i delektowałem się muzyką kontemplując jej piękno. Pół żartem, pół serio można powiedzieć, że LS5/8 zabierają nas w magiczną podróż po krainie łagodności. Krainie, w której nie ma miejsca na szorstkość, nerwowość, czy laboratoryjny chłód. Jest za to na nieco powiększone źródła pozorne, intrygującą namacalność pierwszoplanowych wydarzeń i niewątpliwie zaokrąglony, ale daleki od utraty kontroli bas. W dodatku pomimo dość niezgodnych z obecnymi dogmatami akustyki proporcji tytułowe kolumny nie mają najmniejszych problemów z przysłowiowym znikaniem i nawet widoczne na zdjęciach, stojące w drugim planie, nasze ISISy nie były dla nich powodem do zmartwień. Ba, wbrew pozorom ich obecność nie była przypadkowa, gdyż przy blisko czterdziestometrowej kubaturze OPOSa i ponad dwóch metrach do tylnej ściany Grahamy grały zbyt zwiewnie i eterycznie a ustawienie za nimi Trennerów przywróciło brzmieniu systemu właściwą, lub jak kto woli oczekiwaną przez nas równowagę tonalną.
Myliłby się jednak ten, który przypiąłby LS-om łatkę idealnych reproduktorów „pościelowych smętów”, gdyż i w bardziej drapieżnym surowym repertuarze w stylu „La Futura” ZZ Top wcale nie było zbyt słodko, czy mdło. Co to to nie. Niby i tak nadal najważniejsza była średnica a skraje pasma pełniły jedynie rolę wobec niej służebną, ale od pierwszych dźwięków otwierającego album „I Gotsta Get Paid” bez większych oporów jesteśmy w stanie iść na takie ustępstwo i poświęcić nieco otwartości góry i konturowości basu. Co ciekawe, gdy trzeba przestrzeń jest kreowana nad wyraz realistycznie i nawet „Misa Criolla” z Mercedes Sosą chwyta za serce tak samo, bądź nawet silniej aniżeli na „współczesnych” konstrukcjach i całkiem sporo dzieje się „nad wokalistami”, ale uczciwie zaznaczę, że miłośnicy gry ciszą i niekończących się mikro wybrzmień mogą czuć w tej materii lekki niedosyt. Nie ma jednak co rozpaczać, bo nikt nie idzie w zaparte twierdząc, że LS5/8 to konstrukcje uniwersalne i do wszystkiego jak nie przymierając szwajcarski scyzoryk. O nie, tutaj sprawa jest jasna – one tworzą, roztaczają wokół siebie specyficzny i może wręcz nieco archaiczny klimat, ale jeśli tylko jesteśmy fanami tego typu prezentacji, to właśnie dopiero w ich towarzystwie jesteśmy w stanie osiągnąć pełnię szczęścia.
Skoro jednak mowa o szczęściu, to nie omieszkałem sięgnąć po tzw. repertuar z epoki protoplastów tytułowych monitorów i z Grahamów popłynęły dźwięki … wróć, popłynęła Muzyka. Prawdziwa Muzyka, gdyż trudno inaczej określić albumy „Singles 1965-1967” i „Hot Rocks 1964-1971” The Rolling Stones. Pomijając fakt licznych dubli, które po prawdzie zupełnie mi nie przeszkadzają, obu wydawnictw wreszcie można było poczuć a przede wszystkim usłyszeć o co tak naprawdę w fenomenie typowego, referencyjnego brzmienia monitora BBC chodzi. O magię związaną z ludzki głosem i niesamowitym bagażem emocji, jakie jest on w stanie nam dostarczyć. Jeśli nie wierzycie, to przygotujcie sobie zawczasu kilka pierwszych (najlepiej czarnych) krążków  wspomnianych Stonesów, Animalsów, czy Beatlesów a jesli ktoś woli coś łagodniejszego to np. Franka Sinatrę, wypożyczcie Grahamy, zaproście swoich rodziców i włączcie muzykę. Tak właśnie działa wehikuł czasu LS5/8.

Jak zdążyłem już wspomnieć wcześniej opisywane w niniejszej recenzji kolumny Graham Audio LS5/8 nie są adresowane do wszystkich i wszystkich nie uszczęśliwią. Nie uszczęśliwią też przeciętnego, statystycznego konsumenta skompresowanej papki wtłaczanej mu dzień w dzień przez „najlepsze rozgłośnie radiowe”. Dla niego będzie z reguły za mało „cykającej” góry, za mało podbitego – napompowanego basu a całość wyda się diametralnie, szokująco wręcz inna od tego, do czego zdążył się z biegiem lat przyzwyczaić, czyli bylejakości. Największe Grahamy są tego przeciwieństwem, są bowiem niezaprzeczalnie charakterystyczne, w tym najbardziej klasycznym, owianym legendą oldschoolowy stylu BBC. Jeśli jednak macie dość wszechobecnego plastiku i substytutów dawnych wartości pozwólcie się oczarować.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Audiopunkt
Cena: 40 000 PLN

Dane techniczne:
Konstrukcja: Dwudrożna, wentylowana
Obudowa: sklejka brzozowa okleinowana naturalnym fornirem (dostępne wykończenia: czereśnia, palisander, heban, inne na zamówienie).
Pasmo przenoszenia: 40Hz – 16kHz, ±3 dB
Impedancja: 8Ω
Skuteczność: 89 dB SPL (2.83V, 1m)
Zwrotnica: 1,8 kHz, HF 18 dB/okt, LF 12 dB/okt
Przetwornik wysokotonowy:  34 mm Son Audax HD13D34H
Przetwornik nisko/średniotonowy: 300 mm Diaphnatone (polipropylenowy)
Zalecana moc wzmacniacza: 50 – 250 W
Wymiary: 76 cm x 46 cm x 40 cm
Waga: 34 kg

System wykorzystywany w teście:
– Odtwarzacz CD: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– Końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
– Kolumny:  TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Pobierz jako PDF