Jestem w stu procentach pewien, iż z tytułowym odłamem japońskiej szkoły przybliżania ukochanej muzyki w jak najlepszej jakości spod znaku Combak Corporation w postaci marki Harmonix, w swej czy to audiofilskiej, czy melomańskiej przygodzie, zderzył się praktycznie każdy z Was. To jest na tyle rozpoznawalny znak towarowy, że parafrazując głośne niegdyś powiedzenie na temat bytu na Facebooku śmiało mogę stwierdzić: „jeśli nie znacie tego brandu, nie macie społecznego mandatu do nazywania się audiofilami, a już z pewnością melomanami”. Jednak w dzisiejszym spotkaniu nie chodzi mi o sprawdzanie Waszej znajomości przywołanego podmiotu, tylko ku radości wielu miłośników analogu o podanie do wiadomości fantastycznej dla nich informacji. Jakiej? Otóż po latach fenomenalnej pracy msteringowej w poszukiwanych przez nas cyfrowych formatach pod egidą marki JVC: K2, XRCD, XRCD 24, a ostatnio z dopiskiem Maser Music, pan Kazuo Kiuchi wraz z Shizuo Nomiyamą, przy wsparciu JVC, postanowili spełnić wieloletnie prośby szerokiej rzeszy odbiorców i rozpoczęli prace nad wydaniami muzyki na czarnym krążku właśnie pod znakiem Harmonix. Zaskoczeni? Śmiem twierdzić, iż prawdopodobnie tak. Powiem więcej. Osobiście, po padających przez lata negatywnych odpowiedziach Pana Kiuchi w stronę oczekujących takiego ruchu dystrybutorów naturalnie w dobrym tego słowa znaczeniu również. Ale zapewniam, po zapoznaniu się w widniejącymi na poniższych fotografiach pozycjami moja euforia nie jest li tylko pokłosiem samego tłoczenia muzyki na winylu, tylko szczególnego sposobu przywracania jej świetności na miarę najnowszych osiągnięć z dziedziny analogu. O co chodzi? O nie, za wcześnie na puentę. Po wyjaśnienie co mam na myśli pisząc o szczególnym sposobie przywracania muzyce drugiego życia, zapraszam do kolejnego akapitu.
Jak można spodziewać się po wstępniaku, nie będzie typowa recenzja. Powód? Materiał jest wiekowy i z pewnością znany wielu melomanom. Co zatem będzie wiodącym wątkiem? Już wyjaśniam. Znając wcześniejsze cyfrowe produkcje wspomnianego duetu wszyscy wiemy, że zaczynem dla dalszych prac jest fenomenalny materiał źródłowy. Ów tandem nie bierze na warsztat czegoś, co zostało już w jakiś sposób obrobione, tylko korzysta z zapisów muzycznych z czystą kartą masteringową, czyli taśm matek lub wymuszonych przez upływ czasu ich cyfrowych kopii. I to nie byle jakich, bowiem widniejąca na zdjęciach dwójka czarnych placków – Duke Jordan Trio „ So Nice Duke” i Seiichi Nakamura Quintet + 2 „The Boss” została ponownie zremasterowana z dziewiczego materiału otrzymanego od już nieistniejącej, ale do dziś uważanej na szczyt perfekcjonizmu w nagrywaniu muzyki, wytwórni „Three Blind Mice” (Trzy ślepe myszy). To jest crème de la crème lat 70-ych pośród działających w tamtych czasach oficyn, co dla miłośników japońskiego mainstreamowego jazzu jest nie lada gratką, za której pierwszymi wydaniami często bezowocnie uganiają się po światowych giełdach płytowych. I właśnie wbrew pozorom mimo omawianego dzisiaj nowego masteringu, dla poszukiwaczy owych pierwszych tłoczeń mam zaskakująco ciekawą wiadomość. Co mam na myśli? Otóż zazwyczaj młodzi gniewni producenci po otrzymaniu podobnych perełek są na tyle kreatywni w bezkrytycznym poprawianiu wzorca, że czasem wynik nijak ma się do oryginalnego pomysłu na zaistnienie muzyki w naszych zmysłach. W czym rzecz? Mówiąc prosto z mostu, na tyle solidnie pracują suwakami na konsolach, że dawniej świetnie brzmiąca, bo niezbyt nachalnie, czasem przydymiona, ale za to niosąca za sobą pokłady uduchowienia twórczość, po przepuszczeniu przez ich wizję traci ducha tamtych czasów. Czasem jest to emanujące sztucznością zbyt obfite wyczyszczenie tła. Innym razem perkusista szeleści blachami jak na skompresowanych plikach mp3. By w najgorszym wypadku wykonturować skalpelem sceniczne byty w estetyce świętującej obecnie swoje plikowe triumfy domenie cyfrowej spod znaku ECM. Jednak zapewniam, daleki jestem od czepiania się pracy Manfreda Eichera, gdyż jest ikoną naszych muzycznych czasów, za co go uwielbiam i zazwyczaj kupuję wszelkie nowości, ale jazz lat 60-tych i 70-tych z Kraju Kwitnącej Wiśni to inna bajka. I właśnie taką nieokaleczoną przywołanymi sposobami masteringu bajkę proponuje nam Harmonix Master Sound 180G LP. Każda z produkcji od pierwszego taktu przywołuje sposób nagrywania tamtych czasów. Miękko, plastycznie, homogenicznie i z pełną paletą wszelkich nawet przypadkowych artefaktów. Powiem tak. Jeśli ktoś choć raz spotkał się z tłoczeniami z tamtych lat, nową, w tym przypadku jedynie lekko dotkniętą ponownym masteringiem, a nie przerysowaną na swoją modłę wersję, bez najmniejszych problemów przypisze odpowiedniemu landowi i jego sposobowi obcowania z muzyką. Ja przynajmniej nie miałem z tym problemów. Mało tego. Jakiekolwiek odstępstwo od wzorca po latach sukcesów w obróbce w domenie cyfrowej panów Kazuo i Nomijamy uznałbym za potknięcie. Na szczęście w tym przypadku nic takiego nie ma miejsca. Powiem więcej. Według opinii kilku słuchających ze mną tytułowych płyt znajomych, instrumentarium frontmenów – piano Duke Jordana i sax Seiichi Nakamury – były wybitnymi kreacjami nie tylko tych formacji, ale również patrząc na nie w wartościach bezwzględnych. Naturalnie wszystko zależeć będzie od osłuchania i umiejętności oceny wartości sonicznych danego instrumentu przez każdego z Was, jednak ja na ich usprawiedliwienie dodam, iż mając w swojej kolekcji kilkanaście japońskich starych tłoczeń w najmniejszym stopniu nie oponowałem przeciwko takiej ocenie tych występów. A to tylko opinia o głównych postaciach tych krążków. Nie zapominajmy o reszcie artystów. Aby głównodowodzący formacjami wirtuozi mogli zaistnieć w taki sposób, nie możemy pominąć wkładu innych członków jazzowych składów. I tutaj kolejny sukces, bowiem o ich równouprawnienie dwójka wspomnianych, mających za sobą pracę nad niezliczonymi cyfrowymi wersjami podobnych płyt masteringowców, bez szkody dla brzmienia całości, postarała się znakomicie. Jednym słowem, oddanie ducha tych płyt w mojej ocenie jest fantastyczne. Żadnych wycieczek w stronę zbytniej wyrazistości krawędzi dźwięków, czy wprowadzającego pewną sztuczność zbytniego wyczyszczenie dźwięku, tylko praca nad korekcją zdecydowanie mniejszych możliwości obróbki materiału w tamtych czasach. Dla mnie, oprócz możliwości posłuchania tych płyt na swoim gramofonie, właśnie to, czyli nieniszczenie ich rozpoznawalnej od pierwszych chwil specyfiki brzmienia, jest fenomenem tych wydań. Niestety, w dzisiejszych, nastawionych na efekt zbliżającego się do granic karykatury „łał” czasach, to jest rzadkość. A szkoda.
Wieńcząc ten trochę przydługawy tekst na temat pracy dotychczas kojarzonych jedynie z domeną cyfrową panów Kazuo Kiuchi i Shizuo Nomiyamy, niesiony emocjami po kilkukrotnym odsłuchu tytułowych płyt, nie mogę zrobić nic innego, jak szczerze zachęcić Was do postawienia sobie tych krążków na półkach z winylowymi rodzynkami. Powód? Jeśli go nie znacie, przeczytajcie jeszcze raz powyższy akapit, wówczas zrozumiecie, co jest jego przyczyną. Jednak wyprzedzając niezbyt przychylne opinie wiecznych malkontentów, tudzież początkujących analogowców, w pełni świadomie oznajmiam, iż w tym przypadku nie należy spodziewać się pościgu jakości brzmienia winylu za wybitnymi, często narysowanymi skalpelem, wydaniami CD, tylko wierne oddanie fantastycznego, bo pochodzącego z uważanej za kolebkę audiofilizmu Japonii, ducha muzyki i sposobu jej obróbki w tamtych czasach, Dla mnie to pozycje typu „must have”.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Audio Atelier
Ceny: 300 PLN / album