Opinia 1
Nie będę ukrywał, że z urządzeniami Hegla miałem kontakt zdecydowanie wcześniej, niż pojawił się polski dystrybutor tejże marki. Ponadto z samym właścicielem firmy – Bentem Holterem i Andersem Ertzaid’em (Wicedyrektorem d.s. marketingu) dane mi było spotkać się osobiście. Powyższe zdania zamieściłem na samym początku bynajmniej nie po to, by się czymkolwiek chwalić, lecz, by jedynie zasygnalizować, nie tylko znajomość produktów, lecz również ludzi bezpośrednio stojących za konkretnymi pomysłami a co za tym idzie tzw. wizją, którą starają się zarazić innych. Moim zdaniem jest to o tyle ważne, że coraz częściej, nawet za szyldami legendarnych marek nie stoją ich dawni założyciele i pasjonaci a międzynarodowe korporacje i liczne zastępy … księgowych. A jak się kończą tego typu operacje chyba nikomu nie muszę mówić, wystarczy spojrzeć na … i tutaj każdy, nawet średnio zorientowany audiofil, może wpisać dowolną „upadłą” legendę odcinającą obecnie kupony od dawnej świetności. Całe szczęście Heglem od samego początku do chwili obecnej rządzi Bent i jak na razie nic nie zapowiada, żeby miało być inaczej.
Jeśli zaś chodzi o bohaterów niniejszego testu to postanowiliśmy w SoundRebels zaszaleć i sprawdzić jak mający bardzo mocna pozycję w segmencie Hi-Fi norweski producent radzi sobie w High-Endzie i wzięliśmy na warsztat dzieloną amplifikację pod postacią przedwzmacniacza P30 i końcówki mocy H30. Z premedytacją nie napisałem „stereofonicznej końcówki”, gdyż H30 został pierwotnie opracowany, jako monofoniczny wzmacniacz mocy, lecz ze względu na aspekt czysto ekonomiczny a przede wszystkim z myślą o klientach może on z powodzeniem pracować w roli końcówki stereofonicznej. Krótko mówiąc nie ma sensu zarzynać się finansowo, tylko wziąć najpierw jedną sztukę a jeśli zabawa w audio się spodoba a audiophilia nervosa nie będzie dawała spokoju wtedy wystarczy dokupić kolejną 30-kę, oba egzemplarze przełączyć, zmostkować i cieszyć się okrąglutkim 1,1 kW przy 8 Ω na kanał. Przyjemna perspektywa, nieprawdaż?
Skoro już, niejako mimochodem, skupiłem się na H30, to pozwolę sobie kontynuować ten watek i skreślę parę słów zarówno o jego bryle, jak i trzewiach. Po pierwsze warto mieć na uwadze, że norweska końcówka jest po prostu bardzo duża, może nie dorównuje głębokością Tenorowi 175s ani wagą Vitusowi SS – 101, ale i tak wziąć to pod uwagę przy planowaniu detali natury logistycznej – prawie 60 kg pudła zdolnego pomieścić niewielką lodówkę lepiej samemu na trzecie piętro nie wnosić. Jeśli chodzi o głównego a raczej głównych winowajców takiego ciężaru to po odkręceniu górnej pokrywy bardzo łatwo namierzyć – to dwa 1kW toroidalne trafa, które dostarczają życiodajny prąd do baterii 32 kondensatorów o łącznej pojemności 32 000 μF. Całość jest oczywiście konstrukcją zbalansowaną.
Na grubej, lekko wypukłej płycie czołowej oprócz wygrawerowanego logo i sporych rozmiarów, centralnie umieszczonego włącznika (brak trybu standby) umieszczono jedynie błękitną diodę informującą o włączeniu urządzenia. Klasyka typowego skandynawskiego minimalizmu i surowej prostoty, czyli zero udziwnień i tylko to, co tak naprawdę jest konieczne. Ściana tylna, ze względu na możliwość pracy H30 zarówno w trybie mono jak i stereo posiada trzy pary wejść XLR/RCA z dedykowanymi przełącznikami, przy czym wejście mono wyposażono w dodatkowy hebelek wyboru trybu. Niezwykle solidne, zakręcane motylkowe terminale głośnikowe za to są w charakterystycznej dla stereofonicznych końcówek konfiguracji a w trybie monobloku prawy „+” pracuje jako „-”. Trójbolcowe gniazdo zasilające IEC zlokalizowano w połowie szerokości wzmacniacza, nieopodal dolnej krawędzi, jednak biorąc pod uwagę wysokość nóżek, jak i odległość terminali głośnikowych można do niego wpiąć przewód zasilający zakonfekcjonowany wtykiem o średnicy sporej konserwy.
W P30 również postawiono na możliwie najprostszy układ zbalansowany z przewymiarowanym układem zasilającym, rozbudowaną logiką i ultrakrótkimi ścieżkami sygnału. Regulacja głośności przeprowadzana jest w tranzystorach a potencjometr Alpsa sprzężony z gałka regulacji głośności znajduje się poza torem sygnału. Zgodnie z tym, co można znaleźć na stronie producenta „sygnał muzyczny przechodzi przez 2 tranzystory i od 1 do trzech rezystorów”. Oczywiście przedwzmacniacz ze względu na swoją zdecydowanie mniejszą prądożerność nie potrzebował tak okazałej obudowy co końcówka, w związku z powyższym zachowując standardową szerokość skrócono go w porównaniu do H30 o połowę.
Front ma oczywiście dokładnie taką sama krzywiznę jak dedykowana amplifikacja a i jej design nie grzeszy ekstrawagancją. Lewe pokrętło otoczone półksiężycem diód pełni rolę selektora źródeł a prawe odpowiada za regulację głośności. Centralny obszar frontu przejęły we władanie niewielki logo producenta, dioda informująca o stanie urządzenia i niewiele mniejszy niż w końcówce włącznik główny. Ścianę tylną szczelnie wypełniają trzy pary wyjść (1xXLR, 2xRCA) i rządek 5 wejść liniowych ( 2xXLR, 3xRCA) uzupełniony przez parę wejść dedykowanych kinu domowemu.
Kiedy z Jackiem wtaszczyliśmy, wypakowaliśmy i podłączyliśmy norweskie combo, to pomimo tego, że nasze płuca kategorycznie domagały się tlenu na chwilę wstrzymaliśmy oddech. Swoboda połączona z bezwzględną hegemonią nad kolumnami zaowocowała dźwiękiem dużym, niezwykle energetycznym a co najważniejsze na wskroś naturalnym i muzykalnym. Czuć było pewność siebie, wewnętrzny spokój oparty na świadomości własnej potęgi i zerowej potrzebie udowadniania, czegokolwiek komukolwiek. I to wszystko przy praktycznie całkowicie zimnym (Jacek wypiął go u siebie jakieś 2 h wcześniej) sprzęcie! Nie chcąc jednak zbytnio się nakręcać włączyłem Olivkę, ustawiłem jedną z ulubionych skandynawskich rockowych stacji i postanowiłem okres akomodacyjny poświęcić innym zajęciom. Całe szczęście rozgrzewka nie musiała być zbyt długa i już po kilku godzinach mogłem spokojnie rozsiąść się w fotelu i przeprowadzić pierwszy wieczorny odsłuch.
Zauważony przy „starcie” spokój nadal był obecny, ale do głosu doszła iście lampowa gładkość i nasycenie barw. Głosy wokalistów (Eric Burdon „’Til Your River Runs Dry”, Tom Waits „Bad As Me”) były podane bliżej, brzmiały pełniej, z większą charyzmą i świetnie zdefiniowaną tkanką wypełniającą ich kontury. A właśnie, kontury. O ile precyzja w lokalizacji poszczególnych muzyków na scenie była bardzo dobra, to linie, jakimi kreślone było ich obramowanie były o kilka pixeli grubsze aniżeli czyniła to np. odsłuchiwana ostatnio przez nas elektronika TADa. Nie chodzi tu bynajmniej o jakieś pogrubienie, bądź „pobieżność” prezentacji, lecz fakt, że krawędzie nie epatowały aż taką ostrością, jak to ma miejsce u wielokrotnie droższej konkurencji. Za to chrypka obu wspomnianych wokalistów została oddana z wielce satysfakcjonująca wiernością, której nie zaszkodziło lekkie ocieplenie przekazu. Damskim głosom (Queen Latifah „The Dana Owens Album”, Chie Ayado „To you”) norweska dieta też służyła. Szczególnie na bardziej nastrojowych utworach, jak „With A Little Help From My Friends”, czy „Without You” (Chie Ayado) z łatwością pojawiała się tak oczekiwana późną porą (dawno minęła północ) magia. Wszelkiego rodzaju audiofilskie smaczki, zarejestrowany pogłos sali nagraniowej, czy aura otaczająca muzyków były widoczne jak na dłoni sprawiając, że słuchacz pozostawał sam na sam z rozgrywającym się na wyciagnięcie ręki spektaklem.
W ramach odsłuchów prowadzonych o zdecydowanie bardziej cywilizowanych porach nie mogłem pominąć nader rozbudowanego zarówno pod względem dynamicznym, jak i instrumentalnym repertuaru sięgając np. po „7th Symphony” Apocalypticy, gdzie wiolonczelowy tercet wspierany przez heavymetalowych gości i muzyków sesyjnych zarejestrował iście kakofoniczno – progresywne brzmienia, wśród których „Not Strong Enough” jawi się niczym romantyczna ballada na dancingu w domu seniora „Złota jesień” a „2010” z szalejącym przy perkusji Dave’m Lombardo wydaje się wprost idealnym podkładem do rytmiki w pobliskim przedszkolu. Tak przynajmniej do tematu podszedł duet Hegla. Nic, absolutnie nic nie było w stanie wyprowadzić go z równowagi i sprowokować do nawet najmniejszego potknięcia. Każdy, nawet najbardziej przesterowany, czy chropawy i boleśnie drążący nasze zmysły niuans miał swoje ściśle określone miejsce i czas. To, co zwykle jawiło się jako monolityczna żelbetonowa ściana dźwięku dzięki rozdzielczości P30 i potędze H30 otwierało przed obserwatorem różnorodność barw, wybrzmień i niedostrzeganych do tej pory detali. To tak, jakby połączyć moc monstrualnej ciężarówki MACK MP10 685 ze zwrotnością Suzuki Hayabusa.
Idąc krok dalej i to nie tylko, jeśli chodzi o złożoność repertuaru, ale przede wszystkim w aspekcie finezji i kunsztu uznałem, że taka elektrownia powinna spróbować zmierzyć się z prawdziwą symfoniką. Jako wprowadzenia użyłem niezwykle lirycznego „Pelleas and Melisande” Jeana Sibeliusa w wykonaniu Scottish Chamber Orchestra. To z pozoru bardzo spokojne, lekkie i niezobowiązujące nagranie ma jedną, ale przynajmniej dla mnie niezwykle istotną przypadłość. Jeśli coś w systemie nie do końca jest takie, jakie być powinno już przy „Mélisande” a najpóźniej „At the Seashore” robi się nudno a mi zaczynają ciążyć powieki. Całe szczęście z bohaterami niniejszego testu nic podobnego nie zaobserwowałem i przez całe nagranie z uwagą śledziłem rozgrywający się przede mną, na niezwykle głębokiej scenie, spektakl. To prawie „ECM’owskie” granie ciszą miało w sobie jakiś podprogowy magnetyzm, który przyciągając uwagę słuchacza jednocześnie koił nerwy i relaksował. Bardzo możliwe, że to po prostu skandynawska synergia pomiędzy norweską elektroniką, duńskim okablowaniem i fińskim kompozytorem, ale trzeba powiedzieć, że całość zgrała się wybornie.
Mając delikatnie rzecz ujmując przesyt zbyt mocno eksploatowanymi w ostatnim czasie „Planetami” Holsta a szukając czegoś mogącego zaprezentować możliwości dynamiczne Hegli sięgnąłem po „Wind Concertos” Webera, gdzie na „Bassoon Concerto in F major Op. 75, J. 127” słychać było przepiękną, głęboką barwę klarnetu „zdjętego” na tyle blisko, że bezbłędnie słychać było pracę jego klap a partie bębna wielkiego powodowały przyjemny masaż trzewi. Gradacja planów, ustawienie solisty na tle orkiestry przedstawione było w naturalny, czytelny sposób a selektywność nie ulegała najmniejszemu zubożeniu nawet w chwilach najbardziej spektakularnych wejść orkiestry. Nie było tez czuć nerwowości, na która potrafią cierpieć nazbyt energetyczne amplifikacje, niemalże na siłę, szukające okazji do pokazania całemu światu swojej muskulatury i osiągów. Tutaj nie było przybierania dziwnych póz rodem z zawodów kulturystycznych, czy ryczących silników w oczekiwaniu na zielone światło. Po prostu, jeśli miało zagrzmieć tutti orkiestry, to bez zbędnych podchodów atak następował i już.
Odsłuch zestawu P30 + H30 Hegla sprawił mi prawdziwą przyjemność. Za naprawdę rozsądną (w High-Endzie!) cenę zaoferował niesamowity drive połączony z iście lampową barwą a przy tym odznaczał się na tyle dużą wydolnością mocowo/prądową, że chyba tylko marmurowy katafalk mógłby wprawić go z zakłopotanie. Wewnątrz skromnych i prostych form Hegli kryją się prawdziwe audiofilskie klejnoty, których blask i piękno poznamy zapewniając po pierwsze równie ambitną resztę toru audio a po drugie pamiętając, by wykorzystać do ich spięcia porządne XLRy. Po RCA nie będzie źle, ale kto przy zdrowych zmysłach chciałby grać takim systemem na „pół gwizdka”. W końcu to dopiero pierwszy krok do pełni szczęścia wg. Benta Holtera, gdyż dopiero z dwoma H30 ustawionymi w tryb mono, można poczuć się niczym Odyn podczas uczty w mitycznej Valhalli.
Tekst i zdjęcia: Marcin Olszewski
Dystrybucja: Hegel Polska
Cena: P30 – 24 500 zł; H30 – 48 900 zł
Dane techniczne (wg producenta):
P30:
Dane techniczne (wg producenta):
Wejścia: 2 x XLR, 3 x RCA + Home Cinema
Wyjścia: 1 x XLR, 2 x RCA
Wejście IR: 3,5 mm
Trigger: 12 V wyjście
Stosunek sygnał/szum: powyżej 130 dB w trybie zbalansowanym
Przesłuch: mniej niż -100 dB
Zniekształcenia: mniej niż 0,005%
Zniekształcenia intermodulacyjne: mniej niż 0,01%
Wymiary (HxWxD): 6 cm x 43 cm x 30 cm
Waga 10 kg
H30:
Dane techniczne (wg producenta):
Moc wyjściowa: więcej niż 1 x 1100 W przy 8 Ω
Minimalna impedancja obciążenia: 1 Ω
Wejścia: 1 para RCA + 1 para XLR
Impedancja wejściowa: 20 kΩ XLR | 10 kΩ RCA
Stosunek sygnał/szum: > 100 dB
Przesłuch: < -100 dB
Zniekształcenia: < 0,003% (przy 100 W i 8 Ω)
Zniekształcenia intermodulacyjne: < 0,01%
Współczynnik tłumienia: > 500
Zasilacz: 2000 W, 320 000 μF pojemności
Stopień wyjściowy: 56 sztuk szybkich tranzystorów bipolarnych, 15 A/200 W
Pobór mocy: 120 W w spoczynku, urządzenie włączone, 30 W w trybie ECO
Wymiary (HxWxD): 21 cm x 43 cm x 55 cm
Waga: 55 kg
System wykorzystany w teście:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Wzmacniacze zintegrowane: Electrocompaniet ECI 5
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Harmonix CI-230 Mark-II; Harmonix HS101-Improved-S; Neyton Neurnberg NF
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Neyton Hamburg LS; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; GigaWatt LC-1mk2
– Listwa: GigaWatt PF-2 + kabel LC-2mk2; Amare Musica Silver Passive Power Station
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Ostatnimi czasy firma Hegel mocno zaznaczyła swoją obecność na polskim rynku audio. Już pierwsze jaskółki (przetworniki cyfrowo-analogowe) wskazywały na drzemiący w niej potencjał, a podążając za coraz bardziej wysublimowanymi potrzebami audiofilów, wprowadzali nowe wcielenia i modele produktów. W międzyczasie Norwegowie rozszerzając paletę swoich wyrobów wzbudzali wśród odbiorców entuzjazm nie tylko możliwościami, lecz przede wszystkim jakością dźwięku, będącą cały czas priorytetem ich działalności. Co prawda dotąd nie miałem okazji dogłębnego poznania we własnym systemie żadnego urządzenia tej podbiegunowej marki, ale co się odwlecze ….
Po ustaleniach z dystrybutorem dotarł do mnie nietuzinkowy (referencyjny) zestaw: przedwzmacniacz P30 i końcówka mocy H30. Na tle reszty oferty końcówka to monstrum – wielki ponad 50 kilogramowy kloc wagi ciężkiej, na szczęście swoim stonowanym wyglądem nie przytłacza jak większość podobnych mu konkurencyjnych konstrukcj. Przedwzmacniacz przy nim to „cherlak”, rozmiarem przypominający zwykłe produkty Hegla. Oba urządzenia mają zunifikowaną linię obudów, tylko w innej skali, bez designerskiego szaleństwa, jedynie spokojna miękka linia opakowania zacnej elektroniki. W dobie wszechobecnej chęci wybicia się z tłumu wyglądem, ów zestaw jawi się jako przyjemny dla oka, prosty w formie tandem. Może się podobać lub nie, ale dla mnie ten spokój linii pozwala zapomnieć o jego rozmiarach.
Z doświadczenia wiem, że urządzeniu posiadającemu rozbudowaną sekcję zasilania, należy dać kilka godzin na dojście do siebie. Wpiąwszy rozpakowaną nie bez problemów końcówkę i przedwzmacniacz Hegla w posiadany tor audio, włączyłem niezobowiązująco muzykę. Czasem taki ruch przechodzi bez echa, jednak tym razem stało się inaczej, gdyż już pierwsze takty weryfikujące prawidłowość połączeń przykuły moją uwagę bardzo ciekawą barwą. Punkt dla niego. Ale nie dałem się podejść i zafundowałem mu trochę kilo-watto-godzin plumkania w tle. Z uwagi na pozycję w ofercie chciałem dostać to, co ma do zaoferowania będąc w pełni sił, bez podglądania rozgrzewki. Lądując u mnie czekało go ciężkie zadanie – jako zimny z pochodzenia Norweg miał się zmierzyć z filigranowym Japończykiem. Na szczęście test pokazał, że słowo „zimny” odnosi się tylko do lokalizacji na mapie świata, nie mając odzwierciedlenia w odtwarzaniu muzyki.
Jako, że testowane propozycje Hegla: H30 i P30 są obecnie szczytowym osiągnięciem ich kadry inżynierskiej, będę odnosił się momentami, do tego, co oferuje mój zestaw referencyjny. Mimo przepaści cenowej (trzykrotna różnica) zasługują na to w pełni. W wartościach bezwzględnych duet z północy to bardzo wyrafinowane granie. Większość aspektów to najwyższa półka dźwiękowa. Nie sądziłem, że tak dobrze sobie poradzi w szrankach z legendą z „Kraju kwitnącej wiśni”. Jest kilka różnic, które postaram się zaznaczyć, jednak dla kogoś wkraczającego na ten pułap cenowy, to jakby złapał” Boga za nogi” na klika ładnych lat. Duża moc i swoboda, z jaką ją oddaje, pozwala na dowolny wybór kolumn. Oczywiście na upartego zawsze można coś „położyć” dla zasady, jednak kierując się rozsądkiem, mamy prawie wolną rękę.
Początek testu, to u mnie zestaw obowiązkowy. Jazz w wykonaniu Bobo Stensona z kolegami, Monteverdi w różnych odsłonach (z wykorzystaniem instrumentów z epoki, jak również współczesne aranżacje około jazz-owe), trochę pianistyki naszego speca od wrzucania do fortepianu co znajdzie pod ręką, przez współczesnych rockmanów z Coldplay-a (słyszałem, że to rockowa żenada), na free jazzie kończąc. Ów zestaw muzyczny pokazał, jaka jest sygnatura dźwięku norweskiego smoka. W stosunku do mojego wzorca całość przekazu osadzona jest nieco niżej. Nie na zasadzie spowolnienia, lecz ciemniejszej barwy. Niesie to za sobą kilka konsekwencji w odbiorze, dla wielu będących balsamem w zbyt szczegółowych bezdusznych systemach. Nawet ja bezpardonowo wykorzystałem ową zaletę w kilkudniowych próbach złapania tej amplifikacji na potknięciu (o tym później). Cały przekaz jest dociążony zwiększając namacalność źródeł dźwięku i dodając kolorytu muzyce. Wszystko rysowane jest grubszą kreską, dzięki czemu nawet słabe realizacje stają się łatwo strawne pozwalając właścicielowi cieszyć się nagraniami z czasów młodzieńczego buntu. Oczywiście nie jest to tak dominujące, żeby było ciężkostrawne. Proszę pamiętać, że jako wzorzec postawiłem mocnego przeciwnika. Reimyo jest na tyle rozdzielcze, że zagra nawet w małych klikach (znamy warunki mieszkalne w Japonii) i przy niskim poziomie głośności. Myślę, że grając w pomieszczeniach 30-50 metrów kwadratowych, testowane wzmocnienie nie przykuwałoby takim zabiegiem w ogóle uwagi, gdyż im gra głośniej tym zwiewniej. Może Norwegowie swoją tendencję do sterylnych warunków mieszkalnych postanowili umilić sposobem na muzykę i w estetyce brzmienia postawili na jego ciepłą stronę? Tego nie wiem, ale jedno wiem na pewno, H 30 i P 30 grają piękną barwą, tworząc spektakl przykuwający na długo do fotela bez uczucia znużenia. Przykładem może być wspomniana płyta Michela Godarda zatytułowana „Monteverdi”, która otrzymując nośny tytuł, przemyca kilka stricte jazzowych propozycji. Całość materiału zrealizowano w nawie głównej klasztoru, gdzie efekty echa mają swoją bardzo ważną rolę, a realizacja końcowa, to audiofilski majstersztyk. Silny wokal w kompilacji z wyrazistymi i fenomenalnie zebranymi instrumentami – głównym bohaterem jest przerażająca rozmiarami tuba o niewiele mówiącej mi nazwie „serpent”, w połączeniu z zaletami bohatera testu zafundowały niezapomniany obfity w reakcję z otoczeniem „podgrzany” spektakl muzyczny. Życzyłbym sobie więcej takich realizacji, niestety życie jest brutalne i mało jest takich rodzynków. Niemniej większość włożonych płyt jawiło się jako zniewalające opowieści, powodując uśmiech na mojej twarzy. Ale nie byłbym sprawiedliwy, gdybym na tym zakończył tą recenzję. Otóż do tej pory jako łączówki służyły mi kable RCA, a jak gminna wieść niesie, Hegel najlepiej bryluje otrzymując w torze okablowanie XLR. Zorganizowałem stosowne kabelki i słyszalna dotąd dominata odstępstwa od neutralności w stronę ciepła, była tylko lekkim muśnięciem, co większość uzna już za zaletę. Przesłuchałem w nowej konfiguracji kilkanaście srebrnych krążków, potwierdzając tym słuszność zmian okablowania, które nadawało przekazowi muzycznemu większej zwiewności przy zachowaniu nadal przyjemnego odbioru. Saksofon, kontrabas i stopa perkusji były nadal gęste, ale szybsze w brzmieniu, pozwalając śledzić poczynania wykonawców na scenie, dając im więcej oddechu, a wokal nadal przykuwał gładkością, kolorytem i namacalnością artysty. Żeby zaburzyć ten odbiór, trzeba włożyć do napędu naprawdę mocno przebasowioną płytę, ale takich rzeczy się nie uniknie, gdyż realizacji jest tyle ile ludzi przy suwakach stołów mikserskich. Chyba, że nastawimy się na dobrą wytwórnię np. ECM, gdzie rządzi jeden człowiek – Manfred Eicher, który wie, co oprócz samego wkładu muzycznego ma bardzo duże znaczenie i trwa w tym od kilkudziesięciu lat. Dodam, że jestem fanem tej wytwórni i przy zakupach płytowych, zawsze sprawdzam, co ma do zaproponowania w śród nowości. Ostatnio promuje wiele projektów poza jazz-owych, idących w stronę propozycji „a’la klasycznych”, niebędących stricte klasyką, tylko wykorzystujących jej instrumentarium. Jednak jako testera użyłem przytoczonego wcześniej Bobo Stensona, który ze swoim składem dał upust możliwości Norwega, w wykreowaniu wiarygodnej gradacji planów, ustawiając muzyków na znakomicie odzwierciedlonej trójwymiarowej scenie. Jego solówki przeplatane iskrzącymi perkusionaliami w korespondencji z kontrabasem, to popis feelingu całej wyśmienicie rozumiejącej się trójki. Pozwalając sobie czasami na głośniejsze odsłuchy materiału free-jazzowego – tak nawet w jazzie trzeba czasem przyłożyć, wspomniana wcześniej naleciałość w postaci lekkiego obniżenia tonacji, wraz ze zwiększaniem poziomu wzmocnienia stopniowo zanikała, a im później ustawiona była gałka „wolume”, tym system napędzany tandemem Hegla zwiewniej się prezentował. Odnoszę wrażenie, że norweski set jest właśnie dedykowany do oddawania większych mocy, co posiadacze dużych pomieszczeń przeznaczonych do audio, przyjmą z zadowoleniem. Na szczęście większy kąt przekręcenia gałki głośności – nawet do poziomów koncertowych, nie wprowadza jakichkolwiek zniekształceń. Dodatkowo bez względu na poziom decybeli z H-30 i P-30, konsekwentnie dostajemy nadal ciepłe granie, pozwalające zaimplementować płyty z lekko osuszoną materią muzyczną, co bez specjalnych cierpień rozszerza paletę oficyn muzycznych. Czas spędzony przy materiale z kompaktu bardzo mile umykał z mego pozostałego życia, że resztę testu postanowiłem wykorzystać na „drapanie” płyt winylowych.
Przesłuchanie kilkunastu czarnych krążków z optymalnym okablowaniem (XLR) sprawiało wiele frajdy. Przy pięknej nasyconej średnicy i kolorowym basem, każda pozycja z płytoteki przywoływała uśmiech na ustach. Stare tłoczenia dobrych wytwórni pokazywały przewagę winylu nad cyfrą w odtworzeniu palety kolorów, niestety tylko z dobrych realizacji. Posiadając sporo mainstreamowych zespołów nagranych bez specjalnego napinania na jakość, postanowiłem wykorzystać początkowe okablowanie.
Skoro mogłem się pobawić, to skorzystałem z okazji i oprócz kabli wpiąłem recenzowany w tym samym czasie nowy phonostage Theriaa RCM, który mocno naruszył mój spokój ducha w tej dziedzinie. Taki zabieg pozwolił na jakże przyjemne przypomnienie sobie zakurzonych pozycji na półce, które mimo zwartych na nich emocji zniechęcały swoją realizacją. Jestem na to dość uczulony, co nie znaczy, że słucham tylko dźwięków, a nie muzyki, jednak lubię jak oba aspekty idą w parze. Oczywiście zanik odchudzenia niwelował zestaw kabli sygnałowych, a nie phonostage. Theria pozwoliła na zbliżenie prezentacji przekazu do wyczynowej u mnie cyfry, co nad wyraz łatwo się udało, wywołując błogość na mojej twarzy. Kto posiada zestaw analogowy i kupuje stare płyty, wie, że często nagrane są dość „sucho”. Niby wszystko jest OK., bo tak kiedyś narywali, tylko dlaczego nie „pomóc” tym realizacjom w sprawianiu nam przyjemności mając wybór. Znam ludzi, którzy do każdej płyty ustawiają VTA, tak więc taka modyfikacja z automatu może być mile widziana. Może się również okazać, że wyczuwalne dla mnie „umilenie” odbioru, dla kogoś innego jest jeszcze sterylnością, a jeszcze innego bułą. Wszystko zależy od preferencji, reszty toru i pomieszczenia, w którym stoi zestaw audio. Dzięki takiemu zabiegowi mogłem posprzątać z kurzu półkę z dawno odstawionym na nią pozycjami. Okazało się bowiem, że już lekkie obniżenia balansu tonalnego pozwala traktować je jako pełnoprawne pozycje odsłuchowe. Ten swoisty rys ciemniejszą kreską, jest zaletą przemawiającą za zestawem P-30 i H-30 firmy Hegel, który połączony XLR-ami do cyfry da jej swobodę i nasycone zwiewne granie, a łączówkami RCA z gramofonem przywróci zapomniane płyty do playlisty. Radzę posłuchać i samemu się przekonać.
Próba oceny zestawu z zimnej północy całkowicie przeczy jego położeniu geograficznemu. Okazuje się bowiem, że potrafi zagrać czarującym, wciągającym i nasyconym dźwiękiem, bez odczucia zamulenia. A wykorzystując połączenia XLR, testowany duet kieruje się w stronę większej neutralności, mogąc być powodem jego pozostawienia podczas przyszłych zmian. Podłączając źródło w postaci „drapaka” drutami RCA, mamy piękny prezent w postaci lekkiego obniżenia tonalnego, który ratuje stare realizacje skazane na „alienację” na półce – takie swoiste dwa w jednym. Swoboda grania bez względu na poziom głośności, też jest nie do przecenienia, gdyż nie wiąże nam rąk wprowadzając jakiekolwiek zniekształcenia – odniosłem wrażenie, że nawet bardziej to lubi. Jednak to pozostawiam do własnej weryfikacji potencjalnemu nabywcy, gdyż określenie – kiedy jest głośno, a kiedy cicho, jest pojęciem względnym. Gdybym był na etapie poszukiwań amplifikacji dla siebie, na pewno spróbowałbym propozycji Hegla. W tym swoistym sparingu bronił się znakomicie, choć teoretycznie stał na z góry skazanej na porażkę pozycji. Naprawdę bardzo mocny i uniwersalny zestaw.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC XLR: LessLoss Anchorwave
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”