1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Muzyka
  4. >
  5. Jacob Dinesen „Let The Hard Times Come”

Jacob Dinesen „Let The Hard Times Come”

Wykonawca:  Jacob Dinesen
Tytuł:  Let The Hard Times Come
Gatunek:  folk
Dystrybucja:  Horn

Kiedy stołeczny Horn, czyli powszechnie znany dystrybutor nad wyraz szerokiego wachlarza produktów mniej bądź bardziej z audio związanych zaproponował mi odsłuch jednego z produktów Dali niejako z automatu pomyślałem o kolumnach. Koniec końców z tego właśnie asortymentu Duńczycy słyną. Okazało się jednak, że tak życie, jak i wspomniany producent potrafi zaskakiwać i zamiast czegoś równie spodziewanego, jak fenomenalnie urodziwe mini-monitorki Menuet SE w me ręce trafił sygnowany przez Dali … album Jacoba Dinesena o wielce adekwatnym do współczesnych, pandemicznych czasów tytule „Let The Hard Times Come”. W dodatku trafił w dualnej postaci, gdyż oprócz zapowiedzianej płyty CD w dostarczonej przez kuriera paczce znalazł się również zjawiskowo wydany 180g LP. A wracając do nomenklatury, to trzydniowa sesja nagraniowa miała miejsce w styczniu 2020 r, czyli dosłownie na chwilę przed tym jak wylądowaliśmy na dwutygodniowym lockdownie, który dla co poniektórych trwa … po dziś dzień. Mniejsza jednak z pre-, bądź post- apokaliptycznymi koincydencjami, skoro bowiem otrzymaliśmy materiał do odsłuchu, to choćby pobieżnie wypadałoby nań uchem rzucić, co też niniejszym, z niekłamaną ciekawością czynię.

Od razu na wstępie zaznaczę, iż o istnieniu bohatera niniejszej epistoły do momentu otrzymania tytułowego wydawnictwa nie miałem bladego pojęcia. Dlatego też kładąc na talerz swojej Kuzmy płytę zupełnie nie wiedziałem czego się spodziewać. Ba, rzut okiem w odmęty Internetu niewiele mi pomógł, gdyż informacja o tym iż Jacob jest znanym duńskim piosenkarzem i kompozytorem o mocnym głosie mógł oznaczać dosłownie wszystko z ichniejszym odpowiednikiem Zenka włącznie. Całe szczęście okazało się, iż imć Jacob nie dość, że operuje w zupełnie innej estetyce, to jeszcze wokalnie deklasuje naszego rodzimego, hołubionego przez obecną władzę wyjca. Barwę jego głosu śmiało można bowiem umiejscowić gdzieś pomiędzy Brucem Springsteenem a Richiem Samborą suto podlanym nostalgicznym sosem inspiracji Allanem Taylorem, więc to jakby nie patrzeć liga lata świetlne ponad to, co ww. „pupil Władzi” poprzez organ paszczowy artykułuje.
Wróćmy jednak do meritum. Z tego co udało mi się ustalić podczas pobieżnego researchu na „Let The Hard Times Come” trafiły kompozycje z poprzednich albumów Jacoba Dinesena, które zostały jednak nieco przearanżowane. Doczekały się bowiem wersji akustycznych a akcent został postawiony na warstwę wokalną. Krótko mówiąc temat potraktowano „po audiofilsku” i najdelikatniej rzecz ujmując to słychać. Wystarczy bowiem porównać to, co i jak Dinesen grał wcześniej, choć i tak, jak na współczesne realia jest co najmniej dobrze, to jednak tytułowe wydawnictwo poprzeczkę podnosi znacznie wyżej. Proszę tylko posłuchać wcześniejszych wersji:
1. Ordinary Guy
2. Roll With Me
3. Telephone
4. Let The Hard Times Come
5. Found It
6. Beautiful Sight
7. Torn Pride
8. Ocean Bed
9. Now I Know
10. Silent Hill
A potem wygodnie rozsiąść się w fotelu i włączyć tytułowy album. I? Jeśli ktoś nie usłyszy różnicy, to czym prędzej powinien udać się do laryngologa, zmienić posiadany system a jeśli nie wie co i jak, to zgłosić się do nas – z pewnością jakoś temu zaradzimy. A tak już na serio, to „Let The Hard Times Come” nie jest kolejnym wyprutym z emocji krążkiem dedykowanym trzypłytowym audiofilom, gdzie wolumen wymuskanych poza granice przyzwoitości dźwięków oszałamia, lecz nijak w coś przypominającego muzykę skleić się nie da. O, nie. Wbrew pozorom tytułowemu albumowi szalenie daleko do standardowego samplera. To raczej szeroko rozumiany, zagrany z pasją i niejako „na żywca” balladowy folk, z tą tylko różnicą, że w warunkach i na sprzęcie pozwalającym wycisnąć z niego wszystko co najlepsze a następnie zarejestrować owo wszystko w możliwie referencyjnej jakości, jednocześnie w procesie realizacji i masteringu tego nie psując. Niby drobiazg, ale efekt uzależnia od pierwszych taktów. Z ciekawostek, CD zawiera dodatkowe dwa utwory – „Beautiful Sight” i „Now I Know”, które na LP się nie zmieściły, to jednak nie jest najważniejsze, gdyż mając oba nośniki na stanie sugeruję odsłuch rozpocząć od wersji cyfrowej a potem przesiąść się na analogową. W przeciwnym razie możecie poczuć się Państwo nieco skonfundowani, gdyż jak bańka mydlana podczas owej przesiadki pryska pewna magia i klimat nagrania. Po prostu spada poziom zaangażowania słuchacza w spektakl i z poziomu uczestnika powracamy do pozycji li tylko biernego obserwatora. Oczywiście z premedytacją w tym momencie posługuję się w pełni świadomym przejaskrawieniem, gdyż mając na podorędziu jedynie srebrny krążek i tak można osiągnąć audiofilską nirwanę, gdyż zgodnie z zasadą „czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal” bez odpowiedniego punktu odniesienia zgodny ze standardem Czerwonej Księgi brzmi bardzo dobrze. Jednakże LP pokazuje, że można ów akustyczny materiał zabrzmieć może jeszcze intensywniej, prawdziwiej i po prostu lepiej. Niemniej jednak całość podana jest niezwykle może nie tyle elegancko, bo nie w tym kierunku zmierza, lecz ująłbym to jako „niespiesznie” i „niewymuszenie”. To granie na całkowitym luzie, bez próby udowadniania czegokolwiek i komukolwiek. Oszczędne aranżacje, proste środki artystycznego wyrazu i ograniczone do minimum tak skład, jak i instrumentarium sprawiają, że nic nas nie rozprasza a leniwe dźwięki i ciepły głos artysty koją nasze skołatane nerwy. Nie ma też mowy o sztucznym powiększaniu samego solisty, jak i rozdmuchiwaniu poszczególnych instrumentów a za wisienkę na torcie służy wierność akustyce pomieszczenia, w którym nagrań dokonano.

Zdjęty przez blisko siedemdziesięcioletni mikrofon Neumann M 49 wokal Dinesena jest niezwykle namacalny, głęboki, soczysty i mocny, jednak cały czas nie zbliża się do granicy przesterowania a tym samym nie traci nic a nic ze swej natywnej dynamiki. Nie musi też walczyć o atencję słuchacza z równie trafnie omikrofonowaną gitarą akustyczną, której w udziale przypadł Shure SM57, gdyż w trakcie prób wyszło iż pierwotnie przygotowany Brauner VM-1 zbytnio eksponował ww. instrument. Skoro jednak zahaczyliśmy o aspekt techniczny, to warto wspomnieć, iż materiał nagrano w znajdującym się mniej więcej 2,5h od Kopenhagi Lundgaard Studios, gdzie pomimo najszczerszych chęci niczego sygnowanego przez Dali na wyposażeniu nie znalazłem. Ba, w roli odsłuchów stacjonują tam Geneleci 1036A i 1031A, czyli o ile pamięć mnie nie myli kolumny, do których skrzynie powstają, bądź swojego czasu powstawały, w tej samej stolarni co … Amphiony. Z kolei na „wall of fame” można dostrzec kapelę Volbeat o której ostatnio zrobiło się głośno za sprawą coveru „Don’t Tread on Me” Metallici. Niemniej jednak realizacja tak CD, jak i, a raczej przede wszystkim winyla, jest referencyjna i mówiąc wprost nie ma się do czego przyczepić. Z jednym małym wyjątkiem, otóż czarna płyta brzmi nieporównywalnie lepiej, pełniej i kompletniej od swojego srebrnego odpowiednika. Jeśli ktoś w tym momencie podniesie argument, że przecież winyl szumi i trzeszczy, to najwyraźniej nie opanował podstaw utrzymywania swojej płytoteki w odpowiedniej czystości, którą zapewniają m.in. systematyczne kąpiele i odpowiednio wyrafinowanego toru analogowego. Piszę to jednak bez złośliwości bynajmniej nie stosując obrony przez atak a jedynie stwierdzając w pełni namacalny fakt. Chodzi bowiem o to, iż dostarczone mi przez Horna „audiofilskie” – wg. zaleceń Dali tłoczenie Nordsø Records jest niezwykle ciche. Ba, szum własny płyty śmiało można określić mianem nawet nie tyle pomijalnego, co nieobecnego a przy większej dynamice i głębi aniżeli z płyty CD winyl okazuje się dla formatów cyfrowych niedoścignionym wzorcem. Z premedytacją w poprzednim zdaniu użyłem liczby mnogiej, gdyż tak jak wspomniałem wcześniej, utwory zarejestrowane na „Let The Hard Times Come” można odnaleźć na poprzednich, dostępnych m.in. na Tidalu albumach (teoretycznie sam też jest a przynajmniej wyświetla się w wersji przeglądarkowej, choć odtworzyć się go niestety nie da) a tym samym porównać z tym jakże archaicznym nośnikiem. A porównanie to wypada każdorazowo na korzyść LP i pomimo moich najszczerszych chęci nie chce wyjść inaczej. Dlatego też mając możliwość szczerze polecam Państwu nabycie droga kupna obu krążków, gdyż o ile na CD znajdziecie dwa utwory więcej, to na LP usłyszycie zdecydowanie bardziej realistyczną i prawdziwą muzykę.

Marcin Olszewski

Lista utworów
180 g LP
Side A
1. Ordinary Guy – 05:22
2. Roll With Me – 04:01
3. Telephone – 04:18
4. Found It – 04:22

Side B
5. Let The Hard Times Come – 04:25
6. Ocean Bed – 05:46
7. Torn Pride – 04:49
8. Silent Hill – 05:47

CD
1. Ordinary Guy – 05:22
2. Roll With Me – 04:01
3. Telephone – 04:18
4. Let The Hard Times Come – 04:25
5. Found It – 04:22
6. Beautiful Sight – 04:23
7. Torn Pride – 04:49
8. Ocean Bed – 05:46
9. Now I Know – 04:05
10. Silent Hill – 05:47

Pobierz jako PDF